Bezuszny - piąte przez dziesiąte: powrót do ścigania na 5 i 10 km
Moderator: infernal
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
14.07.2021 - 15.07.2021
środa - 13 km BS
Poranne bieganie, udaje mi się dotrzymać postanowienia. Myślałem o bieganiu po ubitym mokrym piachu na plaży jako nowym bodźcu. Nie po takim kopnym, bo bym się zajechał. Ale dwie rzeczy skutecznie mnie zniechęciły - czułem zmęczenie łydek i nie chciałem, żeby mocno oberwały, a poza tym mocno wiało, a nad morzem czuć to w dwójnasób. No więc ruszyłem na spokojne zwiedzanie nowych okolic wgłąb lądu i z dala od morza. Całkiem przyjemnie się biegło, nogi nie dawały o sobie specjalnie znać, ale biegłem dość powoli po 5:30. Fajna i skuteczna regeneracja. Poza tym puls bardzo niski, średnio ledwie 70% max.
13,1 km @ 5:30 min/km ~ 140/151 bpm
czwartek - 14 km: w tym 9,6 km cross
Dziś rano postawiłem na nowy bodziec - cross, czyli właściwie u mnie był to bieg w drugim zakresie, ale w bardziej zróżnicowanym terenie w parku wydm. Na początek 3 km rozgrzewki. Bardzo mocny wiatr, 5 w skali beauforta, czyli jakieś 30-40 km/h. Ruszam w drugi zakres i od razu łapię dobre i równe tempo "przelotowe" ok. 4:40 min/km. Postanowiłem sobie, żeby nie biec wolniej niż 4:40 min/km na żadnym kilometrze. W planie miałem 8 km, z czego trasa w połowie to zwykły płaski bieg po żwirze, a połowa to bardziej zróżnicowany teren, głównie żwir i z rzadka trochę piachu, do tego ze 3 trudniejsze podbiegi, dużo małych i krótkich fragmentów góra-dół-góra-dół, więc dobry teren na crossa. Udało się dotrzymać postanowienia, biegło się naprawdę zaskakująco nieźle, choć miałem wcześniej obawy, brakowało mi zdecydowanie treningu w takim umiarkowanym tempie. Trochę czasem nogi krzyczały na podbiegach, ale w granicach normy. Źle policzyłem trasę na mapach googla i zamiast 8 km trasa kończyła się po 9,6 km - dobiegłem już szybkim tempem do końca, mimo wmordewindu pod koniec. Jak tak czytam o tropikalnych temperaturach w Polsce, kolejny raz przekonuję się, że wolę już ten mocny wiatr przy 18 stopniach niż słońce i upał - z dwojga złego. Cross może brzmi dramatycznie, ale na asfalcie pewnie pobiegłbym z kilka sekund szybciej i tyle. Elevation gain 58m wg stravy. Potem chwila odsapnięcia i 1 km truchtu do domu. Jestem zadowolony.
cross 9,6 km @ 4:37 min/km ~ 160/172 bpm
Całość: 13,7 km @ 4:48 min/km ~ 154/172 bpm
Edit: weekend może być słabszy biegowo, bo jadę do Polski i idę na wesele. Mam nadzieję, że uda się coś pobiegać, ale przy ostatnich 3 mocnych tygodniach mam czyste sumienie.
środa - 13 km BS
Poranne bieganie, udaje mi się dotrzymać postanowienia. Myślałem o bieganiu po ubitym mokrym piachu na plaży jako nowym bodźcu. Nie po takim kopnym, bo bym się zajechał. Ale dwie rzeczy skutecznie mnie zniechęciły - czułem zmęczenie łydek i nie chciałem, żeby mocno oberwały, a poza tym mocno wiało, a nad morzem czuć to w dwójnasób. No więc ruszyłem na spokojne zwiedzanie nowych okolic wgłąb lądu i z dala od morza. Całkiem przyjemnie się biegło, nogi nie dawały o sobie specjalnie znać, ale biegłem dość powoli po 5:30. Fajna i skuteczna regeneracja. Poza tym puls bardzo niski, średnio ledwie 70% max.
13,1 km @ 5:30 min/km ~ 140/151 bpm
czwartek - 14 km: w tym 9,6 km cross
Dziś rano postawiłem na nowy bodziec - cross, czyli właściwie u mnie był to bieg w drugim zakresie, ale w bardziej zróżnicowanym terenie w parku wydm. Na początek 3 km rozgrzewki. Bardzo mocny wiatr, 5 w skali beauforta, czyli jakieś 30-40 km/h. Ruszam w drugi zakres i od razu łapię dobre i równe tempo "przelotowe" ok. 4:40 min/km. Postanowiłem sobie, żeby nie biec wolniej niż 4:40 min/km na żadnym kilometrze. W planie miałem 8 km, z czego trasa w połowie to zwykły płaski bieg po żwirze, a połowa to bardziej zróżnicowany teren, głównie żwir i z rzadka trochę piachu, do tego ze 3 trudniejsze podbiegi, dużo małych i krótkich fragmentów góra-dół-góra-dół, więc dobry teren na crossa. Udało się dotrzymać postanowienia, biegło się naprawdę zaskakująco nieźle, choć miałem wcześniej obawy, brakowało mi zdecydowanie treningu w takim umiarkowanym tempie. Trochę czasem nogi krzyczały na podbiegach, ale w granicach normy. Źle policzyłem trasę na mapach googla i zamiast 8 km trasa kończyła się po 9,6 km - dobiegłem już szybkim tempem do końca, mimo wmordewindu pod koniec. Jak tak czytam o tropikalnych temperaturach w Polsce, kolejny raz przekonuję się, że wolę już ten mocny wiatr przy 18 stopniach niż słońce i upał - z dwojga złego. Cross może brzmi dramatycznie, ale na asfalcie pewnie pobiegłbym z kilka sekund szybciej i tyle. Elevation gain 58m wg stravy. Potem chwila odsapnięcia i 1 km truchtu do domu. Jestem zadowolony.
cross 9,6 km @ 4:37 min/km ~ 160/172 bpm
Całość: 13,7 km @ 4:48 min/km ~ 154/172 bpm
Edit: weekend może być słabszy biegowo, bo jadę do Polski i idę na wesele. Mam nadzieję, że uda się coś pobiegać, ale przy ostatnich 3 mocnych tygodniach mam czyste sumienie.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
16.07.2021 - 20.07.2021
piątek - wolne
Przyleciałem do Krakowa przed weselem. Miałem w planach pojeździć trochę na rowerze, udało mi się nawet wypożyczyć sprzęt. Fajnie się jechało, ciepło, było, aż tu nagle po 8 km coś zaczęło skrzypieć i nagle wypadł pedał razem z całym ramieniem i huknął głośno o asfalt... Odnalazłem śrubę, pożyczyłem od jakiegoś mrukliwego gospodarza klucz, udało mi się przykręcić go z powrotem, ale zaraz wyleciał znowu. No to wracam wkurzony w tym upale tramwajem do wypożyczalni, godzina jazdy przez całe miasto. Na deser kazali mi jeszcze słono zapłacić za wymianę korby. No bez jaj. Mogą się wypchać. Za takie badziewie powinni oddać mi pieniądze, stanęło na tym, że zapłaciłem tylko za wypożyczenie. Dramat.
sobota - 26 km BS
Po południu ślub i wesele, w ciągu dnia upał, no to trzeba było wyjść rano. Udało mi się zebrać i wyjść trochę przed ósmą. Byłem zadowolony, że w ogóle wyruszyłem na trening będąc w gościach. Pomyślałem, ile się uda zrobić, tyle zrobię. Pierwsze 10 km szło całkiem fajnie, aż byłem zaskoczony, bo wczoraj nieco wypiłem procentów. Wolniutko po 5:25-5:30, żeby puls nie skakał. Niby 22 stopnie, ale słońce i rozgrzany beton szybko zrobiły swoje. Obiegłem dwa razy Błonia, jako że była tam fontanna-kranik z wodą, z której skorzystałem. Przy okazji złapałem trochę cienia i widziałem mnóstwo parkrunowiczów. Dalej poleciałem na Planty w poszukiwaniu cienia. Niestety tam już kraniku nie było. Żele zjadłem na 8 i 16 km i całkiem przyzwoicie się strawiły. Po wybiegnięciu z Plant po dwóch pętlach w stronę domu na bulwarach nad Wisłą znowu upał. Potwornie chciało mi się już pić i puls zbliżał się do 80% mimo wolnego biegu. Jakoś dociągnąłem do końca. Generalnie biegło mi się lepiej niż tydzień temu 24 km w lesie, może dlatego, że więcej się działo w otoczeniu i miałem muzykę, choć oczywiście puls dziś gorszy (śr. i tak 75%, bywało gorzej). Mimo wszystko jestem w miarę zadowolony.
26 km @ 5:28 min/km ~ 150/165 bpm
niedziela - 10 km BS
Po weselu typowy luźny bieg po południu. Udało mi się nie sponiewierać, więc przed 16 byłem gotowy do biegania. 24 stopnie, było duszno, ale i tak biegło się lepiej niż wczoraj. Może dzięki chmurom. Wybrałem się w kierunku Tauron Areny i parku Lotników Polskich, żeby schować się przed słońcem. Znalazłem tam fajną pętlę 1 km, niestety krótka i mocno zatłoczona przez spacerowiczów z dziećmi i psami. Biegło się nieźle i nie odczułem żadnych negatywnych efektów.
10 km @ 5:23 min/km ~ 145/156 bpm
Łącznie w tygodniu: 75,3 km
Udany tydzień. Mimo wesela udało się utrzymać kilometraż. W tym spokojny long, najdłuższy w tych przygotowaniach do tej pory, a oprócz tego dwa akcenty: 20x200m i 10 km cross po wydmach w drugim zakresie. Jest nieźle, choć trzeba trochę zrzucić z wagi.
poniedziałek - 10 km spacer po górach
Miałem jeszcze jeden dzień w Polsce, a jako że jestem na południu, to miałem ochotę wybrać się w góry. A że czasu niewiele i nie miałem butów trekkingowych, to wybraliśmy prosty szlak w okolicy Myślenic. Z wsi Poręby przez szczyt Kamiennik Południowy i schronisko PTTK na Kudłaczach (bardzo przytulne) i z powrotem. Ponad 500m przewyższeń wpadło. Udany zamiennik biegania.
wtorek - 12 km BS
Dzień podróży i nie miałem ochoty na akcent. Rano nie chciało mi się wstawać. W efekcie pobiegałem dopiero prosto z lotniska już w Holandii, zacząłem o 22:45. Pogoda super przyjemna, 18 stopni o tej porze po bardzo słonecznym dniu. Zrobiłem dwie pętelki po mieście i całe zmęczenie zniknęło. Biegłem spokojnie po 5:25, końcówkę trochę szybciej po 5:15. Puls był dość dobry i pod kontrolą, trochę czułem mięśnie pośladków po tych górach, poza tym spoko.
12,5 km @ 5:21 min/km ~ 143/153 bpm
piątek - wolne
Przyleciałem do Krakowa przed weselem. Miałem w planach pojeździć trochę na rowerze, udało mi się nawet wypożyczyć sprzęt. Fajnie się jechało, ciepło, było, aż tu nagle po 8 km coś zaczęło skrzypieć i nagle wypadł pedał razem z całym ramieniem i huknął głośno o asfalt... Odnalazłem śrubę, pożyczyłem od jakiegoś mrukliwego gospodarza klucz, udało mi się przykręcić go z powrotem, ale zaraz wyleciał znowu. No to wracam wkurzony w tym upale tramwajem do wypożyczalni, godzina jazdy przez całe miasto. Na deser kazali mi jeszcze słono zapłacić za wymianę korby. No bez jaj. Mogą się wypchać. Za takie badziewie powinni oddać mi pieniądze, stanęło na tym, że zapłaciłem tylko za wypożyczenie. Dramat.
sobota - 26 km BS
Po południu ślub i wesele, w ciągu dnia upał, no to trzeba było wyjść rano. Udało mi się zebrać i wyjść trochę przed ósmą. Byłem zadowolony, że w ogóle wyruszyłem na trening będąc w gościach. Pomyślałem, ile się uda zrobić, tyle zrobię. Pierwsze 10 km szło całkiem fajnie, aż byłem zaskoczony, bo wczoraj nieco wypiłem procentów. Wolniutko po 5:25-5:30, żeby puls nie skakał. Niby 22 stopnie, ale słońce i rozgrzany beton szybko zrobiły swoje. Obiegłem dwa razy Błonia, jako że była tam fontanna-kranik z wodą, z której skorzystałem. Przy okazji złapałem trochę cienia i widziałem mnóstwo parkrunowiczów. Dalej poleciałem na Planty w poszukiwaniu cienia. Niestety tam już kraniku nie było. Żele zjadłem na 8 i 16 km i całkiem przyzwoicie się strawiły. Po wybiegnięciu z Plant po dwóch pętlach w stronę domu na bulwarach nad Wisłą znowu upał. Potwornie chciało mi się już pić i puls zbliżał się do 80% mimo wolnego biegu. Jakoś dociągnąłem do końca. Generalnie biegło mi się lepiej niż tydzień temu 24 km w lesie, może dlatego, że więcej się działo w otoczeniu i miałem muzykę, choć oczywiście puls dziś gorszy (śr. i tak 75%, bywało gorzej). Mimo wszystko jestem w miarę zadowolony.
26 km @ 5:28 min/km ~ 150/165 bpm
niedziela - 10 km BS
Po weselu typowy luźny bieg po południu. Udało mi się nie sponiewierać, więc przed 16 byłem gotowy do biegania. 24 stopnie, było duszno, ale i tak biegło się lepiej niż wczoraj. Może dzięki chmurom. Wybrałem się w kierunku Tauron Areny i parku Lotników Polskich, żeby schować się przed słońcem. Znalazłem tam fajną pętlę 1 km, niestety krótka i mocno zatłoczona przez spacerowiczów z dziećmi i psami. Biegło się nieźle i nie odczułem żadnych negatywnych efektów.
10 km @ 5:23 min/km ~ 145/156 bpm
Łącznie w tygodniu: 75,3 km
Udany tydzień. Mimo wesela udało się utrzymać kilometraż. W tym spokojny long, najdłuższy w tych przygotowaniach do tej pory, a oprócz tego dwa akcenty: 20x200m i 10 km cross po wydmach w drugim zakresie. Jest nieźle, choć trzeba trochę zrzucić z wagi.
poniedziałek - 10 km spacer po górach
Miałem jeszcze jeden dzień w Polsce, a jako że jestem na południu, to miałem ochotę wybrać się w góry. A że czasu niewiele i nie miałem butów trekkingowych, to wybraliśmy prosty szlak w okolicy Myślenic. Z wsi Poręby przez szczyt Kamiennik Południowy i schronisko PTTK na Kudłaczach (bardzo przytulne) i z powrotem. Ponad 500m przewyższeń wpadło. Udany zamiennik biegania.
wtorek - 12 km BS
Dzień podróży i nie miałem ochoty na akcent. Rano nie chciało mi się wstawać. W efekcie pobiegałem dopiero prosto z lotniska już w Holandii, zacząłem o 22:45. Pogoda super przyjemna, 18 stopni o tej porze po bardzo słonecznym dniu. Zrobiłem dwie pętelki po mieście i całe zmęczenie zniknęło. Biegłem spokojnie po 5:25, końcówkę trochę szybciej po 5:15. Puls był dość dobry i pod kontrolą, trochę czułem mięśnie pośladków po tych górach, poza tym spoko.
12,5 km @ 5:21 min/km ~ 143/153 bpm
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
21.07.2021
środa - 12 km: 12x300m (p. 300m tr.)
Wyjątkowo akcent przesunięty na środę, w dodatku na wieczór, bo poprzedniego wieczora też było biegane. Wyruszyłem nietypowo, bo o 22, dziś był słoneczny i ciepły dzień, więc nie chciałem się męczyć. Wieczorem panował przyjemny chłodek, 18 stopni było idealne. Na początek 2,5 km rozgrzewki w truchcie, trochę zakwasów w pośladach lekko odczuwalne, szczególnie prawym, ale jest poprawa.
Pierwsze powtórzenie 300m wydało mi się zaskakująco długie. Biegałem wszystkie odcinki na czuja i tempo sprawdzałem dopiero po fakcie. Pierwsze tempem 3:45. Trochę za wolno. Drugie wyszło identycznie. No to spiąłem poślady i przyspieszyłem na trzecim. Zdyszałem się mocno, ale weszło w 3:25. Trochę za mocno. Czwarte w punkt, 3:34. I już mniej więcej wiedziałem jak biegać. Piąte i szóste weszły znowu ładnie i mocno, po czym miałem nawrotkę (biegłem po długiej i płaskiej ścieżce rowerowej). Przerwy w truchcie 300m były fajne, bo puls szybko opadał mi do stanu wyjściowego poniżej 150.
Druga część była lekko pod wiatr - nie było to mocno odczuwalne, ale widać po czasach, poniżej 3:30 już nie zszedłem (a może to zmęczenie. ). Po siódmym i ósmym rozwiązały mi się sznurowadła. : Więc przerwa nieco się wydłużyła. Złapałem coraz lepszy tempomat w nodze. Na dwóch-trzech ostatnich czułem już znajome pieczenie mięśni dwugłowych, ale nie zwolniłem tempa i dociągnąłem do końca. Średnie tempo powtórzeń wyszło 3:34, z czego dwa pierwsze mocno zawyżyły. Chwila odpoczynku w staniu i marszu, potem 3 km schłodzenia na całkiem niskim pulsie i tempem 5:12, więc nie zajechałem się mimo wszystko aż tak mocno.
Tempa odcinków 300m: 3:45, 3:46, 3:25, 3:34, 3:24, 3:33, 3:31, 3:34, 3:37, 3:32, 3:34, 3:31
Całość: 12,2 km @ 4:49 min/km ~ 151/176 bpm
środa - 12 km: 12x300m (p. 300m tr.)
Wyjątkowo akcent przesunięty na środę, w dodatku na wieczór, bo poprzedniego wieczora też było biegane. Wyruszyłem nietypowo, bo o 22, dziś był słoneczny i ciepły dzień, więc nie chciałem się męczyć. Wieczorem panował przyjemny chłodek, 18 stopni było idealne. Na początek 2,5 km rozgrzewki w truchcie, trochę zakwasów w pośladach lekko odczuwalne, szczególnie prawym, ale jest poprawa.
Pierwsze powtórzenie 300m wydało mi się zaskakująco długie. Biegałem wszystkie odcinki na czuja i tempo sprawdzałem dopiero po fakcie. Pierwsze tempem 3:45. Trochę za wolno. Drugie wyszło identycznie. No to spiąłem poślady i przyspieszyłem na trzecim. Zdyszałem się mocno, ale weszło w 3:25. Trochę za mocno. Czwarte w punkt, 3:34. I już mniej więcej wiedziałem jak biegać. Piąte i szóste weszły znowu ładnie i mocno, po czym miałem nawrotkę (biegłem po długiej i płaskiej ścieżce rowerowej). Przerwy w truchcie 300m były fajne, bo puls szybko opadał mi do stanu wyjściowego poniżej 150.
Druga część była lekko pod wiatr - nie było to mocno odczuwalne, ale widać po czasach, poniżej 3:30 już nie zszedłem (a może to zmęczenie. ). Po siódmym i ósmym rozwiązały mi się sznurowadła. : Więc przerwa nieco się wydłużyła. Złapałem coraz lepszy tempomat w nodze. Na dwóch-trzech ostatnich czułem już znajome pieczenie mięśni dwugłowych, ale nie zwolniłem tempa i dociągnąłem do końca. Średnie tempo powtórzeń wyszło 3:34, z czego dwa pierwsze mocno zawyżyły. Chwila odpoczynku w staniu i marszu, potem 3 km schłodzenia na całkiem niskim pulsie i tempem 5:12, więc nie zajechałem się mimo wszystko aż tak mocno.
Tempa odcinków 300m: 3:45, 3:46, 3:25, 3:34, 3:24, 3:33, 3:31, 3:34, 3:37, 3:32, 3:34, 3:31
Całość: 12,2 km @ 4:49 min/km ~ 151/176 bpm
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
Wczoraj na rowerze miałem drobny, ale pechowy upadek. Wydawało się niegroźne, niby wszystko ok, ale bolało jak skurwysyn.
Dziś diagnoza: lekkie pekniecie główki kości promienistej (łokieć).
Tydzień przerwy co najmniej - bandaż uciskowy, temblak i leki przeciwbólowe.
Chwilowo zawieszam bloga.
Dziś diagnoza: lekkie pekniecie główki kości promienistej (łokieć).
Tydzień przerwy co najmniej - bandaż uciskowy, temblak i leki przeciwbólowe.
Chwilowo zawieszam bloga.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
Rekonwalescencja - tydzień spacerów: 65 km. Kilometraż całkiem biegowy.
Od piątku mogę już biegać. W pierwszy dzień 10 km, w drugi 12 km. Puls jeszcze trochę wysoki, tempo śmieciowe, ale forma powinna wrócić, spadek nie jest jakiś dramatyczny.
Przy okazji, mój brat rozpoczął akcję charytatywną na rzecz Polskiej Akcji Humanitarnej.
W ciągu 4 dni planuje przebiec ponad 160 km, dziś Paweł przebiegł pierwszą część, pierwszy maraton, ponad 42 km. Trasa to Szlak Orlich Gniazd od Częstochowy do Krakowa.
Gdyby ktoś chciał poznać szczegóły albo wesprzeć akcję, to serdecznie zapraszam!
https://pomagamy.pl/woda/16-4220
Od piątku mogę już biegać. W pierwszy dzień 10 km, w drugi 12 km. Puls jeszcze trochę wysoki, tempo śmieciowe, ale forma powinna wrócić, spadek nie jest jakiś dramatyczny.
Przy okazji, mój brat rozpoczął akcję charytatywną na rzecz Polskiej Akcji Humanitarnej.
W ciągu 4 dni planuje przebiec ponad 160 km, dziś Paweł przebiegł pierwszą część, pierwszy maraton, ponad 42 km. Trasa to Szlak Orlich Gniazd od Częstochowy do Krakowa.
Gdyby ktoś chciał poznać szczegóły albo wesprzeć akcję, to serdecznie zapraszam!
https://pomagamy.pl/woda/16-4220
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
W weekend udało się machnąć pierwszą testową jazdę na rowerze, niecałe 20 km. Ręka na rowerze jednak bardziej doskwiera, bo przy bieganiu praktycznie nie przeszkadza.
W niedzielę 21 km "spokojnym" tempem. Zacząłem oczywiście za szybko i śmieciowo, nogi kręciły nawet poniżej 5:00, więc szybko się zagotowałem. Mimo że tylko 18 stopni, było jakoś wilgotno i duszno jak cholera. Potem zwolniłem, bo już myślałem, że nie dobiegnę - miałem wrażenie, jakby nogi biegły same, byłem trochę jak z waty. Po 10 km zjadłem żel i trochę poprawiło mi to poziom energii. Końcówka była męcząca, bo chciałem już pójść do toalety. Generalnie jednak nie był to zły bieg, szczególnie, że dopiero trzeci dzień po powrocie. Za wysoki puls, śr. tempo 5:20.
Tymczasem mój brat ma za sobą drugi dzień wyzwania, po pierwszych 42 km dołożył drugie 40 km. Jeszcze połowa trasy do Krakowa i prawie połowa kwoty do zebrania!
W niedzielę 21 km "spokojnym" tempem. Zacząłem oczywiście za szybko i śmieciowo, nogi kręciły nawet poniżej 5:00, więc szybko się zagotowałem. Mimo że tylko 18 stopni, było jakoś wilgotno i duszno jak cholera. Potem zwolniłem, bo już myślałem, że nie dobiegnę - miałem wrażenie, jakby nogi biegły same, byłem trochę jak z waty. Po 10 km zjadłem żel i trochę poprawiło mi to poziom energii. Końcówka była męcząca, bo chciałem już pójść do toalety. Generalnie jednak nie był to zły bieg, szczególnie, że dopiero trzeci dzień po powrocie. Za wysoki puls, śr. tempo 5:20.
Tymczasem mój brat ma za sobą drugi dzień wyzwania, po pierwszych 42 km dołożył drugie 40 km. Jeszcze połowa trasy do Krakowa i prawie połowa kwoty do zebrania!
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
W poniedziałek pauza od biegania po trzech dniach i kolejna próba na rowerze.
40 km przejechane dość przyjemnie, choć pod koniec były zmagania z wiatrem. Z ręką jeszcze nie idealnie, ale lepiej.
Mój brat wczoraj ukończył trzeci z czterech etapów, przebiegł aż 49 km w ciągu dnia, czyli łącznie ma na koncie już 130.
Do Krakowa zostało mu dziś ok. 45 km - z okolic Olkusza przez Pieskową Skałę i Ojców na Wawel. Trzymajta kciuki.
40 km przejechane dość przyjemnie, choć pod koniec były zmagania z wiatrem. Z ręką jeszcze nie idealnie, ale lepiej.
Mój brat wczoraj ukończył trzeci z czterech etapów, przebiegł aż 49 km w ciągu dnia, czyli łącznie ma na koncie już 130.
Do Krakowa zostało mu dziś ok. 45 km - z okolic Olkusza przez Pieskową Skałę i Ojców na Wawel. Trzymajta kciuki.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
Znowu zmiany na forum, jakoś trudno mi się połapać w tym nowym wyglądzie.
Co do biegania, we wtorek przebiegłem 12 km, co 1 km wplatając szybsze 100m. Pierwsze szybsze odcinki od czasu kontuzji ręki. Ręka nie była najmniejszym problemem, ale czułem się dość ociężały, szczególnie jeśli chodzi o mięśnie czworogłowe. Do tego spora duchota, chociaż nie było ciepło, jakieś max 20 stopni, ale mimo wszystko nad morzem inaczej się to odczuwa. Sporo wzniesień zaliczone - bieg przez wydmy. Była to niemała męczarnia, powroty do formy bywają bolesne, nie polecam.
W środę spokojne 10 km po 5:23 i wreszcie udało mi się utrzymać puls w ryzach wyraźnie poniżej 150. Powoli nadchodzi jakaś stabilizacja. Nogi były tylko trochę lżejsze, a do tego pogoda jakoś bardziej sprzyjająca, więc było w miarę ok.
Mój brat też wykonał cel i zameldował się na mecie na Wawelu - w 4 dni przebiegł ponad 170 km.
Co do biegania, we wtorek przebiegłem 12 km, co 1 km wplatając szybsze 100m. Pierwsze szybsze odcinki od czasu kontuzji ręki. Ręka nie była najmniejszym problemem, ale czułem się dość ociężały, szczególnie jeśli chodzi o mięśnie czworogłowe. Do tego spora duchota, chociaż nie było ciepło, jakieś max 20 stopni, ale mimo wszystko nad morzem inaczej się to odczuwa. Sporo wzniesień zaliczone - bieg przez wydmy. Była to niemała męczarnia, powroty do formy bywają bolesne, nie polecam.
W środę spokojne 10 km po 5:23 i wreszcie udało mi się utrzymać puls w ryzach wyraźnie poniżej 150. Powoli nadchodzi jakaś stabilizacja. Nogi były tylko trochę lżejsze, a do tego pogoda jakoś bardziej sprzyjająca, więc było w miarę ok.
Mój brat też wykonał cel i zameldował się na mecie na Wawelu - w 4 dni przebiegł ponad 170 km.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
Wczoraj podjąłem próbę pierwszego mini-akcentu tydzień po przerwie z powodu kontuzji ręki.
W planie miałem 10 km w drugim zakresie.
Trochę nie doceniłem pogody, wyszedłem po pracy, 23 stopni przy słońcu, odczuwalnej duchocie i lekkim wietrze. Nie chciało mi się czekać do wieczora, no i naczytałem się, że warto się adaptować. Nie żeby mnie jakoś mocno pozamiatało. Przebiegłem 8 km po 4:38, ale widziałem po pulsie, że dobił w okolice 170, mógłbym biec dalej, ale nie chciałem się obciążać, trening mijałby się z celem, zwykle zakres biegam po ok. 160-165. Nogi były trochę podmęczone, ale lepiej niż w ostatnie dni. Może to już czas na nowe buciory.
Od jutra zaczynam urlop i pewnie przez jakiś czas mnie tu nie będzie, więc blog chwilowo zawieszony.
W planie miałem 10 km w drugim zakresie.
Trochę nie doceniłem pogody, wyszedłem po pracy, 23 stopni przy słońcu, odczuwalnej duchocie i lekkim wietrze. Nie chciało mi się czekać do wieczora, no i naczytałem się, że warto się adaptować. Nie żeby mnie jakoś mocno pozamiatało. Przebiegłem 8 km po 4:38, ale widziałem po pulsie, że dobił w okolice 170, mógłbym biec dalej, ale nie chciałem się obciążać, trening mijałby się z celem, zwykle zakres biegam po ok. 160-165. Nogi były trochę podmęczone, ale lepiej niż w ostatnie dni. Może to już czas na nowe buciory.
Od jutra zaczynam urlop i pewnie przez jakiś czas mnie tu nie będzie, więc blog chwilowo zawieszony.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
10.10.2021 - 10 km @ Leiden Marathon
Cześć wszystkim. Postanowiłem opisać ten bieg po przerwie, bo to pierwsze prawdziwe zawody bez żadnych ograniczeń po przerwie pandemicznej i wiele się działo!
Plan był prosty, czułem się wreszcie, że jestem w życiowej formie. Gdy tylko trochę ochłodziło się we wrześniu, treningi zaczęły iść naprawdę dobrze, drugie zakresy zacząłem biegać po 4:30, biegi progowe po 4:05 i wszystko wchodziło pod kontrolą. Pomyślałem więc, że jest szansa, by zaatakować życiówkę, a może nawet 40 minut. Zwykle dychę biegam ok. 5 sekund szybciej niż trening progowy, więc tak akurat na styk.
Jak na złość, w sobotę rano zaatakowała mnie jakaś głupia infekcja i zaczęło mnie drapać w gardle. Na szczęście innych objawów nie było, ale wdrożyłem kurację domową. Kilka płukanek gardła wodą z solą, litry herbaty z miodem, kilo mandarynek. Po tych zabiegach zdecydowałem, że mogę biec na maksa. Biegałem już wiele razy z bólem gardła i zwykle nie miało to wpływu na wyniki, jeśli nic innego mi nie dolegało.
Bieg zaczynał się nietypowo dopiero o 14:30. Musiałem zjeść dwa śniadania, taktyka się sprawdziła. W południe poszedłem kibicować maratończykom, w tym moim znajomym debiutantom, atmosfera była niesamowita, kibice puszczający głośno muzykę z domów i dopingujący popijąc piwo w pubach na starym mieście w Lejdzie. Miałem szczęście, bo pogoda idealnie dopisała. Akurat na start biegu słońce schowało się za chmurami i wróciło dopiero na ostatnie 10 minut biegu. Zero wiatru, 15 stopni, płaska trasa, idealnie. W słońcu byłoby dużo trudniej.
Pierwszy kilometr na fali tłumu pobiegłem trochę szybciej niż 4:00. Z początku zegarek pokazywał wolniejsze tempo, ale po jakichś 500m skorygował i widziałem, że lecę po 3:55 i mogę trochę zwolnić. Tempo było wymagające, ale pod kontrolą. Od początku masa zakrętów, szczególnie w pierwszej połowie trasy. Drugi, trzeci, czwarty kilometr, cały czas kręcimy przez osiedla i naliczyłem ze 20-30 zakrętów. Wyprzedzam kogo tylko mogę, tak by biec optymalną linią i nie nadkładać metrów. Średnie tempo cały czas ok. 4:02. Na punkcie z wodą polałem tylko głowę wodą, choć nie czułem się przegrzany. Co kilometr były znaczniki, wszystko ładnie zorganizowane.
Na piątym kilometrze musiałem pokonać dwa kręte ślimaki - podjazdy rowerowe na most - i tu trochę straciłem, 4:10. Od tamtego momentu trasa była już dość prosta i starałem się lecieć po 4:00 albo minimalnie szybciej. Oczywiście robiło się coraz trudniej, ale czułem kontrolę. Na siódmym kilometrze wyprzedziłem trzecią najszybszą kobietę i już wiedziałem, że będzie moc. Mimo że to Holandia, biegłem jak u siebie, dobrze znajomymi uliczkami w Lejdzie. Na ósmym-dziewiątym kilometrze wyszło słońce i zrobiło się trudniej. Do tego zaczęła mnie trochę kłuć kolka w boku. Biegliśmy w grupie 4 osób, starałem się wyprzedzić ich na zakręcie, ale jeden z nich mnie przyblokował tuż przed 9 km. Nie miałem siły na obliczanie czasu, ale wiedziałem, że życiówka będzie raczej bezpieczna, jeśli utrzymam tempo.
Na 9 km wyprzedziłem grupkę, ale jeden z kolegów wciąż trzymał się za moimi plecami. Przebiegłem przez piękną bramę miejską (coś jak Brama Floriańska w Krakowie, tylko mniejsza), ostry zakręt w prawo i biegnę ciasną uliczną między ludźmi głośno kibicujących na ogródkach pubów. Można poczuć się jak gwiazda rocka! Dostałem jakiegoś kopa motywacyjnego i przebiegł przez ostatni most jeszcze szybciej. Od teraz już tylko prosto do rynku na Vismarkt, rynku rybnym. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu sapał tak głośno, jak waleczna tenisistka. Masa ludzi po boku trasy, krzyczą coś w stylu c'mon Majkel!! Facet za mną próbowal mnie wyprzedzić, więc docisnąłem jeszcze gazu. Gdzie jest ta cholerna meta?! No dobra, widzę. Spiker wykrzyczał moje imię, doleciał do mety, zobaczyłem na zegarze czas brutto 39:55 i już wiedziałem, że się udało, ryknąłem głośno i wyrzuciłem ręce w górę. Medal, za metą darmowe piwko, stanąłem sobie tak z widokiem na piękny kanał i pomyślałem zadowolony, że wreszcie wróciła normalność.
Potem dopiero sprawdziłem statystyki i ostatni kilometr pobiegłem najszybciej, w 3:36, do teraz nie wiem, jak to możliwe, zawody to jednak inna bajka. Zająłem 56 miejsce w biegu na dwa tysiące osób, więc jestem super zadowolony. Czas na odpoczynek, a za dwa tygodnie maraton w Rotterdamie!
10 km @ 39:51 ~ 178/189 bpm
Cześć wszystkim. Postanowiłem opisać ten bieg po przerwie, bo to pierwsze prawdziwe zawody bez żadnych ograniczeń po przerwie pandemicznej i wiele się działo!
Plan był prosty, czułem się wreszcie, że jestem w życiowej formie. Gdy tylko trochę ochłodziło się we wrześniu, treningi zaczęły iść naprawdę dobrze, drugie zakresy zacząłem biegać po 4:30, biegi progowe po 4:05 i wszystko wchodziło pod kontrolą. Pomyślałem więc, że jest szansa, by zaatakować życiówkę, a może nawet 40 minut. Zwykle dychę biegam ok. 5 sekund szybciej niż trening progowy, więc tak akurat na styk.
Jak na złość, w sobotę rano zaatakowała mnie jakaś głupia infekcja i zaczęło mnie drapać w gardle. Na szczęście innych objawów nie było, ale wdrożyłem kurację domową. Kilka płukanek gardła wodą z solą, litry herbaty z miodem, kilo mandarynek. Po tych zabiegach zdecydowałem, że mogę biec na maksa. Biegałem już wiele razy z bólem gardła i zwykle nie miało to wpływu na wyniki, jeśli nic innego mi nie dolegało.
Bieg zaczynał się nietypowo dopiero o 14:30. Musiałem zjeść dwa śniadania, taktyka się sprawdziła. W południe poszedłem kibicować maratończykom, w tym moim znajomym debiutantom, atmosfera była niesamowita, kibice puszczający głośno muzykę z domów i dopingujący popijąc piwo w pubach na starym mieście w Lejdzie. Miałem szczęście, bo pogoda idealnie dopisała. Akurat na start biegu słońce schowało się za chmurami i wróciło dopiero na ostatnie 10 minut biegu. Zero wiatru, 15 stopni, płaska trasa, idealnie. W słońcu byłoby dużo trudniej.
Pierwszy kilometr na fali tłumu pobiegłem trochę szybciej niż 4:00. Z początku zegarek pokazywał wolniejsze tempo, ale po jakichś 500m skorygował i widziałem, że lecę po 3:55 i mogę trochę zwolnić. Tempo było wymagające, ale pod kontrolą. Od początku masa zakrętów, szczególnie w pierwszej połowie trasy. Drugi, trzeci, czwarty kilometr, cały czas kręcimy przez osiedla i naliczyłem ze 20-30 zakrętów. Wyprzedzam kogo tylko mogę, tak by biec optymalną linią i nie nadkładać metrów. Średnie tempo cały czas ok. 4:02. Na punkcie z wodą polałem tylko głowę wodą, choć nie czułem się przegrzany. Co kilometr były znaczniki, wszystko ładnie zorganizowane.
Na piątym kilometrze musiałem pokonać dwa kręte ślimaki - podjazdy rowerowe na most - i tu trochę straciłem, 4:10. Od tamtego momentu trasa była już dość prosta i starałem się lecieć po 4:00 albo minimalnie szybciej. Oczywiście robiło się coraz trudniej, ale czułem kontrolę. Na siódmym kilometrze wyprzedziłem trzecią najszybszą kobietę i już wiedziałem, że będzie moc. Mimo że to Holandia, biegłem jak u siebie, dobrze znajomymi uliczkami w Lejdzie. Na ósmym-dziewiątym kilometrze wyszło słońce i zrobiło się trudniej. Do tego zaczęła mnie trochę kłuć kolka w boku. Biegliśmy w grupie 4 osób, starałem się wyprzedzić ich na zakręcie, ale jeden z nich mnie przyblokował tuż przed 9 km. Nie miałem siły na obliczanie czasu, ale wiedziałem, że życiówka będzie raczej bezpieczna, jeśli utrzymam tempo.
Na 9 km wyprzedziłem grupkę, ale jeden z kolegów wciąż trzymał się za moimi plecami. Przebiegłem przez piękną bramę miejską (coś jak Brama Floriańska w Krakowie, tylko mniejsza), ostry zakręt w prawo i biegnę ciasną uliczną między ludźmi głośno kibicujących na ogródkach pubów. Można poczuć się jak gwiazda rocka! Dostałem jakiegoś kopa motywacyjnego i przebiegł przez ostatni most jeszcze szybciej. Od teraz już tylko prosto do rynku na Vismarkt, rynku rybnym. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu sapał tak głośno, jak waleczna tenisistka. Masa ludzi po boku trasy, krzyczą coś w stylu c'mon Majkel!! Facet za mną próbowal mnie wyprzedzić, więc docisnąłem jeszcze gazu. Gdzie jest ta cholerna meta?! No dobra, widzę. Spiker wykrzyczał moje imię, doleciał do mety, zobaczyłem na zegarze czas brutto 39:55 i już wiedziałem, że się udało, ryknąłem głośno i wyrzuciłem ręce w górę. Medal, za metą darmowe piwko, stanąłem sobie tak z widokiem na piękny kanał i pomyślałem zadowolony, że wreszcie wróciła normalność.
Potem dopiero sprawdziłem statystyki i ostatni kilometr pobiegłem najszybciej, w 3:36, do teraz nie wiem, jak to możliwe, zawody to jednak inna bajka. Zająłem 56 miejsce w biegu na dwa tysiące osób, więc jestem super zadowolony. Czas na odpoczynek, a za dwa tygodnie maraton w Rotterdamie!
10 km @ 39:51 ~ 178/189 bpm
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
24.10.2021 - Rotterdam Marathon
Po życiówce na dychę zostały mi dwa tygodnie do maratonu w Rotterdamie. Przede wszystkim musiałem szybko wyzdrowieć, bo złapało mnie jakieś przeziębienie. Jeśli chodzi o treningi w tym okresie, pobiegałem 10 km w tempie maratońskim na czuja, weszło całkiem ładnie i pod kontrolą po 4:31. Potem jeszcze luźna piętnastka i 5 km w tempie maratonu 5 dni przed startem. Zdrówko dopisywało. Dwa ostatnie treningi szły z taką lekkością w nogach, jakiej nigdy jeszcze nie czułem - BSy wschodziły spokojnie poniżej 5:00. Ogólnie byłem więc nastawiony bardzo optymistycznie. Nie miałem jakiegoś konkretnego celu w głowie, ale liczyłem na wynik między 3:10 a 3:15, tak sądząc po tempach z treningu. 4:37 było za wolne, ale 4:30 za szybkie.
Niektórzy nie lubią pisania o logistyce biegowej, ale w przypadku maratonu to bardzo ważna część, bo już na tym etapie można coś spieprzyć, więc parę słów. Pakiet odebrany dzień wcześniej, wszystko poszło bardzo sprawnie. Miałem w sobotę trochę chodzenia, musiałem też odebrać brata z lotniska, razem z odbiorem pakietu 4h za kółkiem wyszło, trochę mnie to zmęczyło, ale nie na tyle, żeby nogi dostały jakoś w kość. W noc przed maratonem nie bardzo się wyspałem, pobudka o 6:30, start o 10:00. Na szczęście cały tydzień przed biegiem dbałem o sen i nawadnianie (nie, nie takie nawadnianie jak myślicie ), więc jedna słabsza noc to nie problem.
Rano bułka z masłem, serem i wędlina, herbata, udało się ogarnąć toaletę i git. Ludzie piszą, żeby jeść dżemy, miody itp. a zawsze po tym dostaję sraczki startowej, więc wolę trzymać się tego, co jem na co dzień i tym razem się sprawdziło, bo żadnych problemów gastrycznych dziś nie miałem. Tego zawsze boję się najbardziej, że pół roku przygotowań pójdzie psu w dupę przez zjedzenie czegoś nieodpowiedniego. Dojazd: autem na stację kolejową, potem pociąg, pół godziny i jesteśmy w centrum Rotterdamu. Musieliśmy przez pośpiech podtruchtać trochę na stację, ale czułem się bardzo lekko. Pogoda idealna, słońce, lekki chłodek, 6 stopni. Miasteczko biegowe było mocno zawalone ludźmi, odstałem długo w kolejce do kibelka i bagażu, więc na start też musiałem dotruchtać. Trochę się zestresowałem, bo w strefach był potworny tłok, szczególnie tych z tyłu. Udało mi się dopchać do pierwszej strefy na 5 minut przed startem, przybiliśmy pionę z bratem, on startował z drugiej, bo zapomniał się zapisać do "fast runners". Niestety stałem gdzieś za zającami na 3:20, ale już trudno. Na przyszłość trzeba wcześniej wszystko ogarnąć na takich wielkich biegach.
Atmosfera niesamowita. Najpierw odśpiewane "you'll never walk alone", potem głośne odliczanie i startujemy przez piękny nowoczesny most Erazma z Rotterdamu. Masa kibiców. Wszyscy wrzeszczą. Niesamowity tumult, czułem się jak na koncercie rockowym z tą różnicą, że ja byłem na scenie. Pierwszy z nielicznych podbiegów zaliczony. Muszę się trochę przepychać bokiem, bo stałem z tyłu. Idzie elegancko i lekko. Tempo na początek w okolicach 4:35 na zegarku, ale musiałem nadłożyć trochę metrów przez to wyprzedzanie. Drugi podbieg, wiadukt, mijamy stadion Feyenoordu położony w robotniczej dzielnicy o tej samej nazwie. Wreszcie wyprzedziłem tego pejsa na 3:20 i zrobiło się trochę więcej miejsca. Pierwsza piątka oficjalnie w 4:38.
Na drugiej piątce zaczęło mnie już coś kłuć w prawym mięśniu dwugłowym, jakiś taki pospinany. Nie przeszkadzało to jednak specjalnie w biegu, było po prostu wkurzające. Leciałem swoim tempem ok. 4:30 i złapałem dobry rytm biegu. Na 8 km pierwszy żel. Wziąłem ze sobą 4. Co 5 km kubek wody. Na 10 km wbiegliśmy na długą prostą ok. 3 km po trasie rowerowej i biegło się naprawdę fajnie. Ciągle dużo kibiców. Dalej trzymamy tempo, nie czuję zmęczenia, ale zaczyna się . Wyprzedzam, kogo się da. Zrobiło się trochę cieplej i zacząłem to odczuwać. Nie lubię biegać w słońcu, temperatura była niby spoko, ale w cieniu pewnie byłbym mniej styrany.
Przed 15 kilometrem za agrafką dostrzegłem brata i krzyknąłem mu głośno, ucieszyłem się, że leci ładnie podobnym tempem jak ja. Po jakimś czasie zaczęły na trasie pojawiać się gąbki co 5 km i korzystałem z nich zawsze, polewając łeb i czapkę. Tempo 4:30 dalej utrzymane równiutko. Drugi żel na 18 km akurat zbiegł się z gąbkami i musiałem improwizować. Mijamy 20 km, potem znacznik półmaratonu. Wyszedł czas 1:35:47 i aż byłem pozytywnie zaskoczony. Pomyślałem, że jakby udalo się na koniec nieco przyspieszyć, może nawet uda się urwać 3:10. Nie chciałem jednak się za bardzo podpalać, żeby nie przypłacić później jakimś kryzysem, zależało mi przede wszystkim na bezpiecznym 3:15 i budowaniu bezpiecznego zapasu jako cel nr 1. Niestety ból w prawym dwugłowym zaczął promieniować też na prawy półdupek, więc zrobiło się trudniej.
Fragmenty w cieniu były znośne, ale w słońcu było już dość upierdliwie. Jakiś Polak kibic krzyknął do mnie "dawaj Michał" i dodało mi to trochę animuszu. Obcokrajowcy krzyczęli bardzo często c'mon Majkel, Misial, Miszel Na 25 km zameldowałem się dalej biegnąc tempem 4:30, średnio ok. 4:31-4:32 tak na oko liczyłem sobie. Tutaj czekał na mnie mój kolega, pogadaliśmy trochę przebiegł ze mną pół kilometra, zaczęliśmy coś głośno wrzeszczeć dla motywacji, poczułem się lepiej przed trudnym momentem, jakim mógł się okazać drugi podbieg na most Erasmusa. Ogólnie podbiegów nie było dużo, naliczyłem chyba 4 - mosty, wiadukty, tunele itp, ale ten mógł być najtrudniejszy. Na szczęście na moście panowała jedna wielka impreza, niesamowity wrzask, muzyka, kibice, coś szalonego, w życiu czegoś takiego nie widziałem na biegu. Na podbiegu chyba nawet przyspieszyłem, GPS trochę zaczął wariować. Potem zbiegamy do centrum miasta, więc chwila odpoczynku. Potem dobiegamy do tunelu, najpierw w dół, potem niestety w górę. To był już moment, kiedy zaczęło robić się ciężko. Lewa noga też już zaczęła naparzać, ogólnie cała tylna taśma dostała w dupę, czworogłowych nie poczułem za to ani przez chwilę (dopiero dziś bolą, gdy to piszę).
Po tunelu musiałem trochę dojść do siebie, tempo 4:30 zrobiło się bardziej wymagające, ale jeszcze cisnąłem. Zjadłem 3 żel na 29 km, żeby zdążyć przed wodą. Nie czułem głodu, ale wiedziałem, że muszę coś zjeść, żeby potem nie dostać bomby prosto w ryj. Czwarty żel został ze mną w kieszeni już do mety. Bardziej chciało mi się pić i miałem trochę dosyć słońca, więc każdy fragment w cieniu witałem z ulgą. Niby ze 12-13 stopni, ale dawało trochę już w kość. Szkoda, że bieg nie zaczął się o 8 albo 9 rano, byłoby kozacko. 30 km udało się minąć zamykając ostatnią piątkę w 4:32. No już absolutnie pożegnałem się myślami z 3:10. Miałem na przemian myśli, żeby po prostu znaleźć się na mecie i walić to jaki będzie czas vs cisnąć po prostu do końca i zdobyć jak najlepszą życiówkę. Ewentualnie odliczałem, co by było, gdybym zaczął biec luźniej po 5:00 do końca.
Wbiegamy do dużego parku dookoła jeziora. Koleżanka wspominała mi, że to będzie najtrudniejszy fragment, bo jest tam mało kibiców, a w końcówce zawsze robi się już trudno. Trochę ludzi stalo, ochotnicy rozdawali jakieś banany, pomarańcze (na oficjalnych punktach nie było żarcia, tylko napoje, może przez covid?), ale nie skorzystałem. Było też sporo punktów z muzyką na żywo i DJów. Mimo to każda minuta ciągnęła się jak godzina. Pamiętam do teraz moment, gdy na zegarku miałem 2h i 27minut, trzy razy sprawdzałem zegarek w trakcie tej minuty i miałem wrażenie, że czas nie chce się przesunąć nawet o pieprzoną sekundę. Trzymanie tempa udawało sie od czasu do czasu, przestało mnie to interesować, po prostu leciałem na tyle, ile mogłem. Jak tak sprawdzam teraz na Stravie, do 34km jeszcze trzymałem solidne tempo, na 35. już puściłem trochę. Na 36 jeszcze trochę się zmotywowałem, może przez napicie się wody, druga część parku była całkowicie w słońcu. A może przez to, że przy trasie stał kibic z Polską flagą i wrzasnąłem do niego: Polska!! (jak elokwentnie ), a ten odpowiedział mi, że świetne tempo i żebym tak dalej trzymał.
Końcówka była praktycznie na autopilocie. Im bliżej mety, tym jakoś lepiej szło psychicznie. Gdzieś przed 40 km znowu czekał na mnie kolega i bardzo mnie to zmotywowało. Średnie tempo z ósmej piątki to 4:51... Łydki też już zrobiły się betonowe. Dobrze wiedziałem na szczęście, że powinno to spokojnie wystarczyć do złamania 3:15, ale nawet 5 km przed metą taki dystans wydaje się bardzo długi na utrzymanie takiego tempa w tym stanie. Stosowałem różne triki, żeby zająć czymś głowę, zacząłem nawet próbować wyliczyć wszystkie stany USA, ale nie byłem w stanie liczyć Wszystko, byle nie myśleć o bieganiu, tylko lecieć na autopilocie. Miałem ochotę rzucić to bieganie w pierony.
Na szczęście na tych ostatnich kilometrach znowu była masa kibiców i ogromny tumult, niektórzy nawet wbiegali na trasę i lecieli kawałek z nami, ludzie popijali browary, miałem ochotę wziąć sobie ten kufelek dla siebie. Ostatni kilometr udało się pobiec nawet w 4:26, policzyłem, że uda mi się zejść poniżej 3:14. Ostatni zakręt, mijam znak 500m do mety na asfalcie, wszyscy wrzeszczą, tłumy dookoła, podnoszę ręce w górę, wbiegam na metę, zatrzymuję się i dopiero wtedy czuję, jak bardzo zniszczone są nogi. Byłem z jednej strony super zadowolony, wynik brałbym w ciemno, z drugiej potwornie zmęczony i miałem dosyć maratonów.
Oparłem się na chwilę o barierkę i porozciągałem. Chciałem poczekać na brata, ale jeszcze się nie pojawiał. Poszedłem jak zombie szurając nogami po medal, wodę i banana. Chciałem usiąść sobie na murku, ale steward zaraz mnie przegonił. Poza tym w cieniu nagle zrobiło mi się zimno. Chyba z pół godziny wlokłem się tak do depozytu, z bólem wymalowanym na twarzy. Czułem się trochę jak kobieta w ciąży, z jednej strony, chciałem coś zjeść, z drugiej było mi niedobrze i ogólnie wszystko mnie wkurwiało Odebrałem bagaż, zacząłem się ubierać, zobaczyłem brata, udalo mu się dobiec o niecałą minutę wolniej ode mnie, czyli też poniżej 3:15, też życiówka. Historia biegu podobna do mojej, leciał na 3:10, ale go poskładały nogi pod koniec i zwolnił nawet bardziej ode mnie. Gdy się rozsiadłem, złapał mnie potworny, naprawdę potworny skurcz w łydce. Chciałem już nawet pójść do medyków (gdybym tylko umiał chodzić), ale w końcu po rozciągnięciu puściło. Uff... Jak dotknąłem łydy, była twarda jak kamień. Do tego doszły później jeszcze dreszcze, nawet w kurtce i w dresie. Nie miałem więc czasu i ochoty nawet zrobić żadnych fot w stroju biegowym. Potem wreszcie coś zjadłem, pizza i piwka postawiły mnie na nogi. Ogólnie czułem się nieźle zorany, jakbym miał się zrzygać, ale po zjedzeniu czegoś mi przeszło. Wstręt do biegania też już mi minął, ale na pewno przyda się parę dni, a może tygodni przerwy.
Atmosfera niesamowita, trasa świetna, dziś padł rekord Europy mężczyzn, chyba 2:03 z groszami. Polecam gorąco.
Poniżej moje oficjalne międzyczasy:
5k 5 km 04:38 min/km 00:23:12
10k 10 km 04:32 min/km 00:45:53
15k 15 km 04:29 min/km 01:08:20
20k 20 km 04:30 min/km 01:30:52
21.1k 21.097 04:29 min/km 01:35:47
25k 25 km 04:30 min/km 01:53:22
30k 30 km 04:32 min/km 02:16:01
35k 35 km 04:36 min/km 02:39:03
40k 40 km 04:51 min/km 03:03:16
Finish 42.195 04:48 min/km 03:13:48
Miejsce open 1182/10862.
Może jak pojawią się jakieś foty, to coś jeszcze wrzucę, niestety trzeba wykupić. :
Po życiówce na dychę zostały mi dwa tygodnie do maratonu w Rotterdamie. Przede wszystkim musiałem szybko wyzdrowieć, bo złapało mnie jakieś przeziębienie. Jeśli chodzi o treningi w tym okresie, pobiegałem 10 km w tempie maratońskim na czuja, weszło całkiem ładnie i pod kontrolą po 4:31. Potem jeszcze luźna piętnastka i 5 km w tempie maratonu 5 dni przed startem. Zdrówko dopisywało. Dwa ostatnie treningi szły z taką lekkością w nogach, jakiej nigdy jeszcze nie czułem - BSy wschodziły spokojnie poniżej 5:00. Ogólnie byłem więc nastawiony bardzo optymistycznie. Nie miałem jakiegoś konkretnego celu w głowie, ale liczyłem na wynik między 3:10 a 3:15, tak sądząc po tempach z treningu. 4:37 było za wolne, ale 4:30 za szybkie.
Niektórzy nie lubią pisania o logistyce biegowej, ale w przypadku maratonu to bardzo ważna część, bo już na tym etapie można coś spieprzyć, więc parę słów. Pakiet odebrany dzień wcześniej, wszystko poszło bardzo sprawnie. Miałem w sobotę trochę chodzenia, musiałem też odebrać brata z lotniska, razem z odbiorem pakietu 4h za kółkiem wyszło, trochę mnie to zmęczyło, ale nie na tyle, żeby nogi dostały jakoś w kość. W noc przed maratonem nie bardzo się wyspałem, pobudka o 6:30, start o 10:00. Na szczęście cały tydzień przed biegiem dbałem o sen i nawadnianie (nie, nie takie nawadnianie jak myślicie ), więc jedna słabsza noc to nie problem.
Rano bułka z masłem, serem i wędlina, herbata, udało się ogarnąć toaletę i git. Ludzie piszą, żeby jeść dżemy, miody itp. a zawsze po tym dostaję sraczki startowej, więc wolę trzymać się tego, co jem na co dzień i tym razem się sprawdziło, bo żadnych problemów gastrycznych dziś nie miałem. Tego zawsze boję się najbardziej, że pół roku przygotowań pójdzie psu w dupę przez zjedzenie czegoś nieodpowiedniego. Dojazd: autem na stację kolejową, potem pociąg, pół godziny i jesteśmy w centrum Rotterdamu. Musieliśmy przez pośpiech podtruchtać trochę na stację, ale czułem się bardzo lekko. Pogoda idealna, słońce, lekki chłodek, 6 stopni. Miasteczko biegowe było mocno zawalone ludźmi, odstałem długo w kolejce do kibelka i bagażu, więc na start też musiałem dotruchtać. Trochę się zestresowałem, bo w strefach był potworny tłok, szczególnie tych z tyłu. Udało mi się dopchać do pierwszej strefy na 5 minut przed startem, przybiliśmy pionę z bratem, on startował z drugiej, bo zapomniał się zapisać do "fast runners". Niestety stałem gdzieś za zającami na 3:20, ale już trudno. Na przyszłość trzeba wcześniej wszystko ogarnąć na takich wielkich biegach.
Atmosfera niesamowita. Najpierw odśpiewane "you'll never walk alone", potem głośne odliczanie i startujemy przez piękny nowoczesny most Erazma z Rotterdamu. Masa kibiców. Wszyscy wrzeszczą. Niesamowity tumult, czułem się jak na koncercie rockowym z tą różnicą, że ja byłem na scenie. Pierwszy z nielicznych podbiegów zaliczony. Muszę się trochę przepychać bokiem, bo stałem z tyłu. Idzie elegancko i lekko. Tempo na początek w okolicach 4:35 na zegarku, ale musiałem nadłożyć trochę metrów przez to wyprzedzanie. Drugi podbieg, wiadukt, mijamy stadion Feyenoordu położony w robotniczej dzielnicy o tej samej nazwie. Wreszcie wyprzedziłem tego pejsa na 3:20 i zrobiło się trochę więcej miejsca. Pierwsza piątka oficjalnie w 4:38.
Na drugiej piątce zaczęło mnie już coś kłuć w prawym mięśniu dwugłowym, jakiś taki pospinany. Nie przeszkadzało to jednak specjalnie w biegu, było po prostu wkurzające. Leciałem swoim tempem ok. 4:30 i złapałem dobry rytm biegu. Na 8 km pierwszy żel. Wziąłem ze sobą 4. Co 5 km kubek wody. Na 10 km wbiegliśmy na długą prostą ok. 3 km po trasie rowerowej i biegło się naprawdę fajnie. Ciągle dużo kibiców. Dalej trzymamy tempo, nie czuję zmęczenia, ale zaczyna się . Wyprzedzam, kogo się da. Zrobiło się trochę cieplej i zacząłem to odczuwać. Nie lubię biegać w słońcu, temperatura była niby spoko, ale w cieniu pewnie byłbym mniej styrany.
Przed 15 kilometrem za agrafką dostrzegłem brata i krzyknąłem mu głośno, ucieszyłem się, że leci ładnie podobnym tempem jak ja. Po jakimś czasie zaczęły na trasie pojawiać się gąbki co 5 km i korzystałem z nich zawsze, polewając łeb i czapkę. Tempo 4:30 dalej utrzymane równiutko. Drugi żel na 18 km akurat zbiegł się z gąbkami i musiałem improwizować. Mijamy 20 km, potem znacznik półmaratonu. Wyszedł czas 1:35:47 i aż byłem pozytywnie zaskoczony. Pomyślałem, że jakby udalo się na koniec nieco przyspieszyć, może nawet uda się urwać 3:10. Nie chciałem jednak się za bardzo podpalać, żeby nie przypłacić później jakimś kryzysem, zależało mi przede wszystkim na bezpiecznym 3:15 i budowaniu bezpiecznego zapasu jako cel nr 1. Niestety ból w prawym dwugłowym zaczął promieniować też na prawy półdupek, więc zrobiło się trudniej.
Fragmenty w cieniu były znośne, ale w słońcu było już dość upierdliwie. Jakiś Polak kibic krzyknął do mnie "dawaj Michał" i dodało mi to trochę animuszu. Obcokrajowcy krzyczęli bardzo często c'mon Majkel, Misial, Miszel Na 25 km zameldowałem się dalej biegnąc tempem 4:30, średnio ok. 4:31-4:32 tak na oko liczyłem sobie. Tutaj czekał na mnie mój kolega, pogadaliśmy trochę przebiegł ze mną pół kilometra, zaczęliśmy coś głośno wrzeszczeć dla motywacji, poczułem się lepiej przed trudnym momentem, jakim mógł się okazać drugi podbieg na most Erasmusa. Ogólnie podbiegów nie było dużo, naliczyłem chyba 4 - mosty, wiadukty, tunele itp, ale ten mógł być najtrudniejszy. Na szczęście na moście panowała jedna wielka impreza, niesamowity wrzask, muzyka, kibice, coś szalonego, w życiu czegoś takiego nie widziałem na biegu. Na podbiegu chyba nawet przyspieszyłem, GPS trochę zaczął wariować. Potem zbiegamy do centrum miasta, więc chwila odpoczynku. Potem dobiegamy do tunelu, najpierw w dół, potem niestety w górę. To był już moment, kiedy zaczęło robić się ciężko. Lewa noga też już zaczęła naparzać, ogólnie cała tylna taśma dostała w dupę, czworogłowych nie poczułem za to ani przez chwilę (dopiero dziś bolą, gdy to piszę).
Po tunelu musiałem trochę dojść do siebie, tempo 4:30 zrobiło się bardziej wymagające, ale jeszcze cisnąłem. Zjadłem 3 żel na 29 km, żeby zdążyć przed wodą. Nie czułem głodu, ale wiedziałem, że muszę coś zjeść, żeby potem nie dostać bomby prosto w ryj. Czwarty żel został ze mną w kieszeni już do mety. Bardziej chciało mi się pić i miałem trochę dosyć słońca, więc każdy fragment w cieniu witałem z ulgą. Niby ze 12-13 stopni, ale dawało trochę już w kość. Szkoda, że bieg nie zaczął się o 8 albo 9 rano, byłoby kozacko. 30 km udało się minąć zamykając ostatnią piątkę w 4:32. No już absolutnie pożegnałem się myślami z 3:10. Miałem na przemian myśli, żeby po prostu znaleźć się na mecie i walić to jaki będzie czas vs cisnąć po prostu do końca i zdobyć jak najlepszą życiówkę. Ewentualnie odliczałem, co by było, gdybym zaczął biec luźniej po 5:00 do końca.
Wbiegamy do dużego parku dookoła jeziora. Koleżanka wspominała mi, że to będzie najtrudniejszy fragment, bo jest tam mało kibiców, a w końcówce zawsze robi się już trudno. Trochę ludzi stalo, ochotnicy rozdawali jakieś banany, pomarańcze (na oficjalnych punktach nie było żarcia, tylko napoje, może przez covid?), ale nie skorzystałem. Było też sporo punktów z muzyką na żywo i DJów. Mimo to każda minuta ciągnęła się jak godzina. Pamiętam do teraz moment, gdy na zegarku miałem 2h i 27minut, trzy razy sprawdzałem zegarek w trakcie tej minuty i miałem wrażenie, że czas nie chce się przesunąć nawet o pieprzoną sekundę. Trzymanie tempa udawało sie od czasu do czasu, przestało mnie to interesować, po prostu leciałem na tyle, ile mogłem. Jak tak sprawdzam teraz na Stravie, do 34km jeszcze trzymałem solidne tempo, na 35. już puściłem trochę. Na 36 jeszcze trochę się zmotywowałem, może przez napicie się wody, druga część parku była całkowicie w słońcu. A może przez to, że przy trasie stał kibic z Polską flagą i wrzasnąłem do niego: Polska!! (jak elokwentnie ), a ten odpowiedział mi, że świetne tempo i żebym tak dalej trzymał.
Końcówka była praktycznie na autopilocie. Im bliżej mety, tym jakoś lepiej szło psychicznie. Gdzieś przed 40 km znowu czekał na mnie kolega i bardzo mnie to zmotywowało. Średnie tempo z ósmej piątki to 4:51... Łydki też już zrobiły się betonowe. Dobrze wiedziałem na szczęście, że powinno to spokojnie wystarczyć do złamania 3:15, ale nawet 5 km przed metą taki dystans wydaje się bardzo długi na utrzymanie takiego tempa w tym stanie. Stosowałem różne triki, żeby zająć czymś głowę, zacząłem nawet próbować wyliczyć wszystkie stany USA, ale nie byłem w stanie liczyć Wszystko, byle nie myśleć o bieganiu, tylko lecieć na autopilocie. Miałem ochotę rzucić to bieganie w pierony.
Na szczęście na tych ostatnich kilometrach znowu była masa kibiców i ogromny tumult, niektórzy nawet wbiegali na trasę i lecieli kawałek z nami, ludzie popijali browary, miałem ochotę wziąć sobie ten kufelek dla siebie. Ostatni kilometr udało się pobiec nawet w 4:26, policzyłem, że uda mi się zejść poniżej 3:14. Ostatni zakręt, mijam znak 500m do mety na asfalcie, wszyscy wrzeszczą, tłumy dookoła, podnoszę ręce w górę, wbiegam na metę, zatrzymuję się i dopiero wtedy czuję, jak bardzo zniszczone są nogi. Byłem z jednej strony super zadowolony, wynik brałbym w ciemno, z drugiej potwornie zmęczony i miałem dosyć maratonów.
Oparłem się na chwilę o barierkę i porozciągałem. Chciałem poczekać na brata, ale jeszcze się nie pojawiał. Poszedłem jak zombie szurając nogami po medal, wodę i banana. Chciałem usiąść sobie na murku, ale steward zaraz mnie przegonił. Poza tym w cieniu nagle zrobiło mi się zimno. Chyba z pół godziny wlokłem się tak do depozytu, z bólem wymalowanym na twarzy. Czułem się trochę jak kobieta w ciąży, z jednej strony, chciałem coś zjeść, z drugiej było mi niedobrze i ogólnie wszystko mnie wkurwiało Odebrałem bagaż, zacząłem się ubierać, zobaczyłem brata, udalo mu się dobiec o niecałą minutę wolniej ode mnie, czyli też poniżej 3:15, też życiówka. Historia biegu podobna do mojej, leciał na 3:10, ale go poskładały nogi pod koniec i zwolnił nawet bardziej ode mnie. Gdy się rozsiadłem, złapał mnie potworny, naprawdę potworny skurcz w łydce. Chciałem już nawet pójść do medyków (gdybym tylko umiał chodzić), ale w końcu po rozciągnięciu puściło. Uff... Jak dotknąłem łydy, była twarda jak kamień. Do tego doszły później jeszcze dreszcze, nawet w kurtce i w dresie. Nie miałem więc czasu i ochoty nawet zrobić żadnych fot w stroju biegowym. Potem wreszcie coś zjadłem, pizza i piwka postawiły mnie na nogi. Ogólnie czułem się nieźle zorany, jakbym miał się zrzygać, ale po zjedzeniu czegoś mi przeszło. Wstręt do biegania też już mi minął, ale na pewno przyda się parę dni, a może tygodni przerwy.
Atmosfera niesamowita, trasa świetna, dziś padł rekord Europy mężczyzn, chyba 2:03 z groszami. Polecam gorąco.
Poniżej moje oficjalne międzyczasy:
5k 5 km 04:38 min/km 00:23:12
10k 10 km 04:32 min/km 00:45:53
15k 15 km 04:29 min/km 01:08:20
20k 20 km 04:30 min/km 01:30:52
21.1k 21.097 04:29 min/km 01:35:47
25k 25 km 04:30 min/km 01:53:22
30k 30 km 04:32 min/km 02:16:01
35k 35 km 04:36 min/km 02:39:03
40k 40 km 04:51 min/km 03:03:16
Finish 42.195 04:48 min/km 03:13:48
Miejsce open 1182/10862.
Może jak pojawią się jakieś foty, to coś jeszcze wrzucę, niestety trzeba wykupić. :
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
Jakby ktoś chciał pooglądać sobie kilka moich zdjęć z biegu, to zapraszam poniżej:
https://ibb.co/s6gWBYB
https://ibb.co/zf5LqCR
https://ibb.co/jWPYDpN
https://ibb.co/FYnCgv5
https://ibb.co/YtnsHCK
https://ibb.co/dc02Jvz
https://ibb.co/BfpRgQQ
https://ibb.co/98BkKHF
https://ibb.co/wpLRbTG
https://ibb.co/4S17L7k
https://ibb.co/s6gWBYB
https://ibb.co/zf5LqCR
https://ibb.co/jWPYDpN
https://ibb.co/FYnCgv5
https://ibb.co/YtnsHCK
https://ibb.co/dc02Jvz
https://ibb.co/BfpRgQQ
https://ibb.co/98BkKHF
https://ibb.co/wpLRbTG
https://ibb.co/4S17L7k
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
Zmieniam tytuł bloga i na jakiś czas zmieniam podejście do treningu. Będę wrzucał co jakiś czas pewne ciekawostki, ale nie obiecuję regularności, stąd tytuł.
Pierwszy tydzień spędziłem na odpoczynku po maratonie. Mięśnie czułem jeszcze przez 4 dni nawet przy chodzeniu. W sobotę pierwszy raz biegałem i jeszcze trochę czuć było czwórki i lekki spadek kondycji.
W drugim tygodniu biegałem 4 razy, co dwa dni, bez planu, po 8-12 km. Kondycja ewidentnie spadła, co widać po pulsie, ale nogi już były wypoczęte i chciały szybciej pobiegać.
W trzecim tygodniu postanowiłem zapisać się do lokalnego klubu biegowego tu w Holandii. Do grupy należą osoby na różnych poziomach od 35 do 50 minut na dychę.
Plusów jest kilka:
- opieka trenera
- dostęp do oświetlonej bieżni
- nie trzeba głowić się nad planem treningów
- nowe bodźce treningowe
- nowe towarzystwo
- w grupie biega się znacznie łatwiej, szczególnie mocne akcenty w "pociągu" na bieżni
- zimą i po ciemku nie chce mi się biegać samemu
- ćwiczenia, rozgrzewka itp. których nie chce mi się robić samemu,
Z minusów:
- trening jest trochę bardziej chaotyczny (czasem jestem control freakiem i lubię robić wszystko po swojemu i metodycznie)
- koszt
- trzeba się dostosować do stałej pory i jest mniej elastyczności
- dojazd
Generalnie jak widać plusów jest dużo więcej. Treningi mojej grupy wypadają akurat we wtorki i czwartki, więc dokładnie wtedy, kiedy i tak robiłem akcenty.
Trochę się już zorientowałem i we wtorki jest trener bardziej interwałowo-hardkorowy, w czwartek jest trener bardziej "smart approach" i on też rozpisze nam od stycznia plany pod maraton.
Jeśli ktoś jest ciekawy, jak wyglądają przykładowe treningi, trwają one ok. 1,5 godziny.
We wtorek:
Rozgrzewka biegowa trucht ok. 2 km dookoła parku
Rozgrzewka niebiegowa na stadionie
Ćwiczenia techniczne ze znacznikami na bieżni (skipy itp.) ok. 15 minut
Wybieg poza stadion i zabawa biegowa ok. 10 przebieżek
5x500m, przerwa 200m (100m marsz + 100m trucht) - każda 500 w coraz szybszym tempie, ostatnią pokonałem w tempie 3:20, było mocno, ale kompletnie nie czułem, że jest aż tak szybko Puls dobił do 188. W grupie jest jednak inne śmiganie.
3x100m coordination run (ze zwróceniem uwagi na technikę) i przerwa 100m marsz
Na koniec 1,5 km truchtu w parku, powrót i rozciąganie.
W sumie wyszło 10 km.
W środę zrobiłem sobie sam luźne 10 km i czułem trochę zakwasy w lewym dwugłowym, ale biegło się lepiej niż myślałem. Powolutku po 5:20 i na niskim pulsie.
W czwartek:
Rozgrzewka biegowa trucht ok. 2 km dookoła parku
Rozgrzewka niebiegowa na stadionie
Ćwiczenia techniczne ze znacznikami na bieżni (skipy itp.) krócej ok. 5 minut
Wybieg na miasto i zabawy biegowe:
5 wbieg pod schodach i powrót truchtem łukiem z górki
3x mała płaska pętla ok. 450m, każda coraz szybciej (bez przerwy). Tu tempa wyszły mi ok. 4:15 - 3:42 - 3:28 i znowu wszedłem na puls 188. Kompletnie nie czuć aż takiego tempa w grupie! Na treningu samotnym w życiu bym tyle nie wycisnął.
11 minut biegu (na 11.11 ) na most i w dół, z przyspieszeniami pod górę (łącznie 7 podbiegów).
Powrót na bieżnię truchtem i rozciąganie.
Spoko jest to uczucie, że nie trzeba myśleć, co teraz trzeba zrobić, tylko wyłączasz mózg i lecisz za grupą, zapieprzasz, wykonujesz robotę i robisz swoje.
W sumie wyszło 12 km. Fajnie to weszło, choć nog są nieco zmęczone, ale bez dramatu. W sobotę chcę pobiec testowo parkrun, a za tydzień w niedzielę start na 15 km w Nijmegen - jeśli nie zostanie odwołany.
Pierwszy tydzień spędziłem na odpoczynku po maratonie. Mięśnie czułem jeszcze przez 4 dni nawet przy chodzeniu. W sobotę pierwszy raz biegałem i jeszcze trochę czuć było czwórki i lekki spadek kondycji.
W drugim tygodniu biegałem 4 razy, co dwa dni, bez planu, po 8-12 km. Kondycja ewidentnie spadła, co widać po pulsie, ale nogi już były wypoczęte i chciały szybciej pobiegać.
W trzecim tygodniu postanowiłem zapisać się do lokalnego klubu biegowego tu w Holandii. Do grupy należą osoby na różnych poziomach od 35 do 50 minut na dychę.
Plusów jest kilka:
- opieka trenera
- dostęp do oświetlonej bieżni
- nie trzeba głowić się nad planem treningów
- nowe bodźce treningowe
- nowe towarzystwo
- w grupie biega się znacznie łatwiej, szczególnie mocne akcenty w "pociągu" na bieżni
- zimą i po ciemku nie chce mi się biegać samemu
- ćwiczenia, rozgrzewka itp. których nie chce mi się robić samemu,
Z minusów:
- trening jest trochę bardziej chaotyczny (czasem jestem control freakiem i lubię robić wszystko po swojemu i metodycznie)
- koszt
- trzeba się dostosować do stałej pory i jest mniej elastyczności
- dojazd
Generalnie jak widać plusów jest dużo więcej. Treningi mojej grupy wypadają akurat we wtorki i czwartki, więc dokładnie wtedy, kiedy i tak robiłem akcenty.
Trochę się już zorientowałem i we wtorki jest trener bardziej interwałowo-hardkorowy, w czwartek jest trener bardziej "smart approach" i on też rozpisze nam od stycznia plany pod maraton.
Jeśli ktoś jest ciekawy, jak wyglądają przykładowe treningi, trwają one ok. 1,5 godziny.
We wtorek:
Rozgrzewka biegowa trucht ok. 2 km dookoła parku
Rozgrzewka niebiegowa na stadionie
Ćwiczenia techniczne ze znacznikami na bieżni (skipy itp.) ok. 15 minut
Wybieg poza stadion i zabawa biegowa ok. 10 przebieżek
5x500m, przerwa 200m (100m marsz + 100m trucht) - każda 500 w coraz szybszym tempie, ostatnią pokonałem w tempie 3:20, było mocno, ale kompletnie nie czułem, że jest aż tak szybko Puls dobił do 188. W grupie jest jednak inne śmiganie.
3x100m coordination run (ze zwróceniem uwagi na technikę) i przerwa 100m marsz
Na koniec 1,5 km truchtu w parku, powrót i rozciąganie.
W sumie wyszło 10 km.
W środę zrobiłem sobie sam luźne 10 km i czułem trochę zakwasy w lewym dwugłowym, ale biegło się lepiej niż myślałem. Powolutku po 5:20 i na niskim pulsie.
W czwartek:
Rozgrzewka biegowa trucht ok. 2 km dookoła parku
Rozgrzewka niebiegowa na stadionie
Ćwiczenia techniczne ze znacznikami na bieżni (skipy itp.) krócej ok. 5 minut
Wybieg na miasto i zabawy biegowe:
5 wbieg pod schodach i powrót truchtem łukiem z górki
3x mała płaska pętla ok. 450m, każda coraz szybciej (bez przerwy). Tu tempa wyszły mi ok. 4:15 - 3:42 - 3:28 i znowu wszedłem na puls 188. Kompletnie nie czuć aż takiego tempa w grupie! Na treningu samotnym w życiu bym tyle nie wycisnął.
11 minut biegu (na 11.11 ) na most i w dół, z przyspieszeniami pod górę (łącznie 7 podbiegów).
Powrót na bieżnię truchtem i rozciąganie.
Spoko jest to uczucie, że nie trzeba myśleć, co teraz trzeba zrobić, tylko wyłączasz mózg i lecisz za grupą, zapieprzasz, wykonujesz robotę i robisz swoje.
W sumie wyszło 12 km. Fajnie to weszło, choć nog są nieco zmęczone, ale bez dramatu. W sobotę chcę pobiec testowo parkrun, a za tydzień w niedzielę start na 15 km w Nijmegen - jeśli nie zostanie odwołany.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
Jak sobota to tylko na parkrun.
Plan był prosty, pobiec na maksa i zobaczyć jak stoję z formą. 3 tygodnie po maratonie oraz po dwóch mocniejszych treningach w tygodniu nie liczyłem na fajerwerki, chciałem pobiec poniżej 20 minut.
Pogoda idealna, rano trochę popadało, ale generalnie było dość przyjemnie, 11 stopni.
Ruszamy. Od razu pocisnąłem jak dzik w maliny i prowadziłem grupę przez pierwsze kilkaset metrów. Pilnowałem jednak tempa, żeby nie przepalić startu. Po chwili stopniowo zaczęły mnie wyprzedzać inne dziki w liczbie 3. Kolejny dziczek czaił się gdzieś za plecami. Pierwszy km pyknął jakoś w okolicach 3:59, więc tak jak chciałem. Na drugim km grupka zaczęła się rozrywać. Lider odkleił się mocno, potem się okazało, że to zwycięzca Leiden Marathon, który przebiegł wczoraj parkrun rekreacyjnie w 18 minut. My biegliśmy stadkiem 4 osób, a za nami zrobiła się duża przerwa. Drugi kilometr pyknął w 4:04 mniej więcej, ale głównie dlatego, że jest tam kilka zakrętów i gps chyba nieco ścina. Na mecie pierwszej pętli zameldował się jako czwarty. Zacząłem się zbliżać do dwóch kolegów przede mną. Jeden z nich, ok. 50letni Anglik (mówił mi potem, że był po trzech browarach wieczór przed), jest zawsze o kilka sekund za moimi plecami, więc byłem spokojny, że pod koniec go dogodnię. Drugi młody dziku był mi nieznajomy, ale wyglądał jakby trochę słabł. Łyknąłem ich wreszcie na czwartym km. Trzeci i czwarty km wpadły jakoś po 3:57-3:58. Było już ciężko oddechowo, ale wiedziałem, że raczej dotrzymam. Ostatni km też wleciał spokojnie poniżej 4:00. Leciałem do mety i dotarłem na spokojnie drugi, choć trzej kolejni zawodnicy dobiegli ok. 5, 10 i 20 sekund po mnie, więc musiałem trzymać tempo do końca.
Ostateczny wynik 19:42 i jestem bardzo zadowolony. Puls max 194, płuca przedmuchane. Nogi zniosły bieg bardzo dobrze.
W niedzielę spokojne bieganie z kolegą, 15 km. Mimo paru piwek wczoraj gdy tylko wybiegliśmy na trasę poczułem się bardzo świeżo. Pogoda też dopisywała, 10 stopni i chmury. Najpierw lecimy trasą przez wydmy (asfaltowa ścieżka rowerowa i nieliczni wkurzeni kolarze, żebyśmy zbiegli na trasę trailową). Czuję drobnę przeciążenie w prawej stopie. Od chyba środy boli mnie pięta od spodu przy chodzeniu, tak jakbym ją stłukł. A od dziś ból zaczął promieniować na wewnętrzną część stopy, więc profilaktycznie się zrolowałem. Wracając do głównego wątku, wydmamy biegnie się spoko i na niskim pulsie ok. 140. Potem powrót po płaskim ale lekko pod wiatr. Wszystko super oprócz dyskomfortu w stopie. Ostatni km kolega namówił mnie, żebyśmy pocisnęli szybciej i dociągnęliśmy po 4:12. Bardzo dobrze się biegło.
Łącznie 15 km tempem ok 5:20 i na średnim pulsie wyraźnie poniżej 75%.
Jest nieźle, był to całkiem mocny tydzień mimo tylko ok. 54 km. Wpadły dwa treningi grupowe, parkrun i dłuższy bieg w niedzielę.
W przyszłym tygodniu w niedzielę start na 15 km, ale jego losy wciąż niepewne, bo w Holandii mini-lockdown.
Plan był prosty, pobiec na maksa i zobaczyć jak stoję z formą. 3 tygodnie po maratonie oraz po dwóch mocniejszych treningach w tygodniu nie liczyłem na fajerwerki, chciałem pobiec poniżej 20 minut.
Pogoda idealna, rano trochę popadało, ale generalnie było dość przyjemnie, 11 stopni.
Ruszamy. Od razu pocisnąłem jak dzik w maliny i prowadziłem grupę przez pierwsze kilkaset metrów. Pilnowałem jednak tempa, żeby nie przepalić startu. Po chwili stopniowo zaczęły mnie wyprzedzać inne dziki w liczbie 3. Kolejny dziczek czaił się gdzieś za plecami. Pierwszy km pyknął jakoś w okolicach 3:59, więc tak jak chciałem. Na drugim km grupka zaczęła się rozrywać. Lider odkleił się mocno, potem się okazało, że to zwycięzca Leiden Marathon, który przebiegł wczoraj parkrun rekreacyjnie w 18 minut. My biegliśmy stadkiem 4 osób, a za nami zrobiła się duża przerwa. Drugi kilometr pyknął w 4:04 mniej więcej, ale głównie dlatego, że jest tam kilka zakrętów i gps chyba nieco ścina. Na mecie pierwszej pętli zameldował się jako czwarty. Zacząłem się zbliżać do dwóch kolegów przede mną. Jeden z nich, ok. 50letni Anglik (mówił mi potem, że był po trzech browarach wieczór przed), jest zawsze o kilka sekund za moimi plecami, więc byłem spokojny, że pod koniec go dogodnię. Drugi młody dziku był mi nieznajomy, ale wyglądał jakby trochę słabł. Łyknąłem ich wreszcie na czwartym km. Trzeci i czwarty km wpadły jakoś po 3:57-3:58. Było już ciężko oddechowo, ale wiedziałem, że raczej dotrzymam. Ostatni km też wleciał spokojnie poniżej 4:00. Leciałem do mety i dotarłem na spokojnie drugi, choć trzej kolejni zawodnicy dobiegli ok. 5, 10 i 20 sekund po mnie, więc musiałem trzymać tempo do końca.
Ostateczny wynik 19:42 i jestem bardzo zadowolony. Puls max 194, płuca przedmuchane. Nogi zniosły bieg bardzo dobrze.
W niedzielę spokojne bieganie z kolegą, 15 km. Mimo paru piwek wczoraj gdy tylko wybiegliśmy na trasę poczułem się bardzo świeżo. Pogoda też dopisywała, 10 stopni i chmury. Najpierw lecimy trasą przez wydmy (asfaltowa ścieżka rowerowa i nieliczni wkurzeni kolarze, żebyśmy zbiegli na trasę trailową). Czuję drobnę przeciążenie w prawej stopie. Od chyba środy boli mnie pięta od spodu przy chodzeniu, tak jakbym ją stłukł. A od dziś ból zaczął promieniować na wewnętrzną część stopy, więc profilaktycznie się zrolowałem. Wracając do głównego wątku, wydmamy biegnie się spoko i na niskim pulsie ok. 140. Potem powrót po płaskim ale lekko pod wiatr. Wszystko super oprócz dyskomfortu w stopie. Ostatni km kolega namówił mnie, żebyśmy pocisnęli szybciej i dociągnęliśmy po 4:12. Bardzo dobrze się biegło.
Łącznie 15 km tempem ok 5:20 i na średnim pulsie wyraźnie poniżej 75%.
Jest nieźle, był to całkiem mocny tydzień mimo tylko ok. 54 km. Wpadły dwa treningi grupowe, parkrun i dłuższy bieg w niedzielę.
W przyszłym tygodniu w niedzielę start na 15 km, ale jego losy wciąż niepewne, bo w Holandii mini-lockdown.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
- bezuszny
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 1540
- Rejestracja: 06 wrz 2017, 21:23
- Życiówka na 10k: 39:51
- Życiówka w maratonie: 3:13:48
- Lokalizacja: Holandia
W poniedziałek wjechała regeneracja. Musiałem zająć się trochę podeszwą, mam nadzieję, że to nie rozcięgno. Po zabiegach rolerem oraz zimna-ciepła woda nastąpiła duża poprawa.
Postanowiłem więc pójść we wtorek na trening klubowy. Poszła solidna robota na bieżni. Pierwszy raz w tym sezonie legginsy, 6 stopni! Do tego lekka mżawka chwilami, ale przyjemnie się biegło, stopa nie doskwierała zupełnie.
Na początek 2 km rozgrzewki biegowej. Potem na stadionie dalsza część rozgrzewki niebiegowej i sporo ćwiczeń skipopodobnych, już weszło w nogi!
Potem wjechało danie główne:
1000m - 700m - 400m (p. 200m marsz + trucht).
Pierwsza seria dość luźno jeszcze, szczególnie tysiaczek na rozgrzewkę był grubo powyżej 4/km, no ale 400tka już wjechała porządnie.
Po 400m przerwy między seriami drugi raz to samo:
1000m - 700m - 400m (p. 200m marsz + trucht).
Tym razem były mocniejsze tempa, od 4:02 po coś około 3:20.
Już myślałem, że to koniec, ale trener dowalił jeszcze deserem:
4x300 (p. 100m marsz).
Udało mi się domknąć wszystko poniżej minuty, a nawet w okolicach 57sekund. Tak jak mówiłem, w grupie jest inne bieganie.
Na koniec 1 km truchtu i rozciąganie.
Mimo że intensywnie, to organizm już wszedł na wyższe obroty po przerwie i szło lepiej niż tydzień temu.
Postanowiłem więc pójść we wtorek na trening klubowy. Poszła solidna robota na bieżni. Pierwszy raz w tym sezonie legginsy, 6 stopni! Do tego lekka mżawka chwilami, ale przyjemnie się biegło, stopa nie doskwierała zupełnie.
Na początek 2 km rozgrzewki biegowej. Potem na stadionie dalsza część rozgrzewki niebiegowej i sporo ćwiczeń skipopodobnych, już weszło w nogi!
Potem wjechało danie główne:
1000m - 700m - 400m (p. 200m marsz + trucht).
Pierwsza seria dość luźno jeszcze, szczególnie tysiaczek na rozgrzewkę był grubo powyżej 4/km, no ale 400tka już wjechała porządnie.
Po 400m przerwy między seriami drugi raz to samo:
1000m - 700m - 400m (p. 200m marsz + trucht).
Tym razem były mocniejsze tempa, od 4:02 po coś około 3:20.
Już myślałem, że to koniec, ale trener dowalił jeszcze deserem:
4x300 (p. 100m marsz).
Udało mi się domknąć wszystko poniżej minuty, a nawet w okolicach 57sekund. Tak jak mówiłem, w grupie jest inne bieganie.
Na koniec 1 km truchtu i rozciąganie.
Mimo że intensywnie, to organizm już wszedł na wyższe obroty po przerwie i szło lepiej niż tydzień temu.
5 - 19:20 (Amsterdam, 17.10.2020)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)
10 - 39:51 (Leiden Marathon, 10.10.2021)
HM - 1:29:27 (Berliner Halbmarathon, 03.04.2022)
M - 3:13:48 (Rotterdam Marathon, 24.10.2021)