Sikor - no to do roboty...
Moderator: infernal
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
W sobote wybralem sie z synem na rower. Poogoda typowo letnia, +25 i slonce. Waitru prawie wcale.
Mlody smiga na szosowce coraz lepiej. Byly momenty, ze na MTB ciezko mi bylo nadazyc.
Nastepny argument, zeby jednak wejsc w posiadanie szosowki
Rower MTB: 52.5km, 2:30h, tetno 99, podjazow 137m
W niedziele ostatni "prawdziwy" bieg przed starte. Od poniedzialku zaczynam tapering.
No, moze od wtorku w zasadzie, bo dzisiaj jeszcze normalny trening na basenie.
Bieglo mi sie wczoraj bardzo dobrze, staralem sie trzymac tempo w srodkowej czesci (8km) w przedziale 4:45-4:55.
Bieg: 13.1km ,1:05h, tetno 145
Tydzien wyszedl troche bardziej objetosciowy czasowo niz myslalem, z tym, ze nie bylo zadnych mocnych jednostek.
Podsumowanie tygodnia:
Plywanie: 1h
Rower: 5:45, 112km
Bieg: 4:15hm 51km
Razem: 11h
Mlody smiga na szosowce coraz lepiej. Byly momenty, ze na MTB ciezko mi bylo nadazyc.
Nastepny argument, zeby jednak wejsc w posiadanie szosowki
Rower MTB: 52.5km, 2:30h, tetno 99, podjazow 137m
W niedziele ostatni "prawdziwy" bieg przed starte. Od poniedzialku zaczynam tapering.
No, moze od wtorku w zasadzie, bo dzisiaj jeszcze normalny trening na basenie.
Bieglo mi sie wczoraj bardzo dobrze, staralem sie trzymac tempo w srodkowej czesci (8km) w przedziale 4:45-4:55.
Bieg: 13.1km ,1:05h, tetno 145
Tydzien wyszedl troche bardziej objetosciowy czasowo niz myslalem, z tym, ze nie bylo zadnych mocnych jednostek.
Podsumowanie tygodnia:
Plywanie: 1h
Rower: 5:45, 112km
Bieg: 4:15hm 51km
Razem: 11h
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Zaczal sie ostatni tydzien przed zawodami. Tapering w pelni.
Wczoraj odbyl sie zapewne ostatni trening plywacki przed startem.
Dobrze byloby jeszcze raz na chwile w wodzie zawitac pod koniec tygodnia, ale w piatek praca + przejazd do Holandii,
a w sobote duzo zajesc organizacyjnych (odbior pakietu + bike checkin etc.), wiec jakos tego nie widze.
Plywanie: 1h, 2400m, tetno sr/max 120/164
Wczoraj odbyl sie zapewne ostatni trening plywacki przed startem.
Dobrze byloby jeszcze raz na chwile w wodzie zawitac pod koniec tygodnia, ale w piatek praca + przejazd do Holandii,
a w sobote duzo zajesc organizacyjnych (odbior pakietu + bike checkin etc.), wiec jakos tego nie widze.
Plywanie: 1h, 2400m, tetno sr/max 120/164
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Tapering w pelni...
Wczoraj zrobilem tylko krotki bieg na biezni (stadionie), srodkowa czesc (8 kolek) w tempie okoloprogowym (4:22-4:26).
Tym razem nie zapomnialem wylaczyc autolapa, wiec moglem sobie recznie lapac kolka i dobrze kontrolowac tempo.
Kolka tempowe kolejno: 1:44, 1:44, 1:44, 1:44, 1:43, 1:45, 1:45, 1:43, 1:42
Bieg: 6.5km, 4:58min/km, tetno sr/max 146/167
Wczoraj zrobilem tylko krotki bieg na biezni (stadionie), srodkowa czesc (8 kolek) w tempie okoloprogowym (4:22-4:26).
Tym razem nie zapomnialem wylaczyc autolapa, wiec moglem sobie recznie lapac kolka i dobrze kontrolowac tempo.
Kolka tempowe kolejno: 1:44, 1:44, 1:44, 1:44, 1:43, 1:45, 1:45, 1:43, 1:42
Bieg: 6.5km, 4:58min/km, tetno sr/max 146/167
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Ostatni przedstartowy trening za mna. Krotka zakladka na rozruszanie ciala.
Rower 40min (20min easy + 20min mocno), potem przebralem sie i od razu 20min bieg.
Rower MTB: 15.7km, 41min, tetno sr/max 121/141
Bieg: 4.3km, 4:33min/km, tetnosr/max 148/170
Dzisiaj powinienem zrobic krotki trening plywacji, ale juz widze, ze nie znajde na to czasu. Trudno.
Ale moze to i dobrze, bo jutro powinienem odpoczywac, ale zaraz po pracy jade do Holandii, wiec ten odpoczynek bedzie taki raczej sredni (korki piatkowe).
Poza tym powoli zaczyna pojawiac sie stres/obawy etc.
Mam jeszcze kupe rzeczy do zrobienia (spakowania itp.).
Gdyby sie komus strasznie nudzilo a mi uda sie jednak wystartowac tym razem , to tuaj jest opisane gdzie i jak mozna sledzic zawody:
https://almere.triathlon.org/2021/09/08 ... amsterdam/
W skrocie:
Opcja 1: Live feed w interku:
http://live.challenge-family.com/
Opcja 2: Apka na Androida:
https://play.google.com/store/apps/deta ... engealmere
Rower 40min (20min easy + 20min mocno), potem przebralem sie i od razu 20min bieg.
Rower MTB: 15.7km, 41min, tetno sr/max 121/141
Bieg: 4.3km, 4:33min/km, tetnosr/max 148/170
Dzisiaj powinienem zrobic krotki trening plywacji, ale juz widze, ze nie znajde na to czasu. Trudno.
Ale moze to i dobrze, bo jutro powinienem odpoczywac, ale zaraz po pracy jade do Holandii, wiec ten odpoczynek bedzie taki raczej sredni (korki piatkowe).
Poza tym powoli zaczyna pojawiac sie stres/obawy etc.
Mam jeszcze kupe rzeczy do zrobienia (spakowania itp.).
Gdyby sie komus strasznie nudzilo a mi uda sie jednak wystartowac tym razem , to tuaj jest opisane gdzie i jak mozna sledzic zawody:
https://almere.triathlon.org/2021/09/08 ... amsterdam/
W skrocie:
Opcja 1: Live feed w interku:
http://live.challenge-family.com/
Opcja 2: Apka na Androida:
https://play.google.com/store/apps/deta ... engealmere
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Tak jak przewidzialem wczoraj czasu na zaden trening nie znalazlem.
Pakowanie zakonczone, sterta gratow lezy przygotowana.
Zawody biegowe sa pod tym wzgledem przyjemniejsze
Ruszam ok. 14 i az do powrotu w poniedzialek raczej sie na forum nie pojawie.
Kompa nie biore, a na smartfonie ... nie uzywam
CDN...
Pakowanie zakonczone, sterta gratow lezy przygotowana.
Zawody biegowe sa pod tym wzgledem przyjemniejsze
Ruszam ok. 14 i az do powrotu w poniedzialek raczej sie na forum nie pojawie.
Kompa nie biore, a na smartfonie ... nie uzywam
CDN...
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Aha, obawiam sie, ze ta relacja bedzie dla widowni 16+, wiec ostrzegam
Piatek - 10.09
Podroz byla ciezka niestety, zamiast 4.5h, przejazd trwa 6h, ciagle korki, na objazdach tez korki.. To mial byc dzien wypoczynku, ale nie byl
W sumie trzeba bylo pewnie wziac jednak urlop rowniez na piatek i wyjechac raniutko, no nic.
Dojechalem krotko po 20-ej, rodzina przywitala mnie serdecznie, ale... na odleglosc, bo w zasadzie wszyscy chorzy.
Jedni bardziej, drudzy mniej, ale jednak poprzeziebiani i z goraczka. Juupi, Frankfurt-fiasko wlasnie stanelo mi przed oczami
Sobota - 11.09
Nastepnego dnia check-in mialem dopiero popoludniu, wiec przed poludniem chcialem zrobic sobie "rozgrzanie miesni": 10min rower + 10min bieg (w tym kilka przebiezek).
No i tu pierwszy fuck, nie wzialem rzeczy do biegania. Pal licho koszulke, ale nawet dresow nie mialem, tylko grubie spodnie cargo. Niiice.
W tej sytuacji rower tez sobie darowalem i postanowilem potowarzyszyc na godzinnym spacerze z psem (roczna labradorka Fiji, zywiol! )
Gdzies w tym czasie zaczela mnie bolec glowa. Nie jakos strasznie, ale wizja choroby stanela oczywiscie przed oczami. Wzialem paracetamol, ale nie przeszlo zbytnio.
Kuba zawiozl mnie na 16-a po odbior pakietu startowego. To przebieglo bardzo szybko i sprawnie (malo ludzi i sloty czasowe).
Potem szybko do domu i zaczalem pakowanie rzeczy, zeby zrobic check-in. Zaczalem pakowac rzeczy, chcialem jeszcze cos ciut przestawic w rowerze,
podkleic numer startowy (zeby nie powiewal na wietrze), a tu znienacka drugi fuck: caly przygotowany box z narzedziami itd. zostal w domu.
Tak bardzo sie nawet nie zdziwilem, bo zdawalem sobie sprawe jak bardzo rozkojarzony bylem ostatnio
Zarzucilem worki na plecy pojechalem. To sa tylko 3km, wiec w sumie rzut beretem. Przy check-inie tez w zasadzie zadnych kolejek, bardzo milo
Worki zawiesilem w namiocie:
A rower na wieszaku:
Potem jeszcze przeszedlem wszystkie drogi przy przejsciu plywanie-rower i rower-bieg.
Wbilem sobie w pamiec miejsca orientacyjne, gdzie wisza worki oraz gdzie stoi rower i poszedlem krotko obejrzec miejsce imprezy.
Duzo sie tam zmienilo, bo teren zostal mocno przebudowany od mojego ostatniego pobytu. Zmienilo sie naprawde na plus.
Z tylu widac zejscie do wody i zaraz z tylu czerowana bramke, gdzie znajdowalo sie wyjscie.
Po lewej sie zaczyna, potem plynie sie prawo w kierunku budynku (widac sam naroznik), potem jeszcze kawalek, skret w lewo
(po srodku zdjecia widac daleko "mala" biala bojke, taka sama jak ta na srodku zdjecia blisko brzegu), potem znowu w lewo (bojka poza zdjeciem) i powrot do miejsca startu.
I to jest pierwsza petla z dwoch
Sam finish zostal przebudowany, teraz sie nie skreca bardzo mocno w lewo na podbiegu, zeby do niego wbiec, tylko ciagnie sie prosto,
a na dalsza petle odbija sie lekko w prawo:
Strefa koncowa po przekroczeniu bramy:
Nie chcialem za dlugo spedzic czasu na nogach, wiec po szybkich ogledzinach skromniejszego w tym roku rynku tri poszedlem na spacer do domu.
Bol glowy wieczorem niestety nie przeszdl mimo, ze wzialem druga tabletke.
Tego dnia szybciej poszedlem oczywiscie spac, bo pobudka 5:30.
Kladlem sie i zupelnie nie wiedzialem czego oczekiwac...
Piatek - 10.09
Podroz byla ciezka niestety, zamiast 4.5h, przejazd trwa 6h, ciagle korki, na objazdach tez korki.. To mial byc dzien wypoczynku, ale nie byl
W sumie trzeba bylo pewnie wziac jednak urlop rowniez na piatek i wyjechac raniutko, no nic.
Dojechalem krotko po 20-ej, rodzina przywitala mnie serdecznie, ale... na odleglosc, bo w zasadzie wszyscy chorzy.
Jedni bardziej, drudzy mniej, ale jednak poprzeziebiani i z goraczka. Juupi, Frankfurt-fiasko wlasnie stanelo mi przed oczami
Sobota - 11.09
Nastepnego dnia check-in mialem dopiero popoludniu, wiec przed poludniem chcialem zrobic sobie "rozgrzanie miesni": 10min rower + 10min bieg (w tym kilka przebiezek).
No i tu pierwszy fuck, nie wzialem rzeczy do biegania. Pal licho koszulke, ale nawet dresow nie mialem, tylko grubie spodnie cargo. Niiice.
W tej sytuacji rower tez sobie darowalem i postanowilem potowarzyszyc na godzinnym spacerze z psem (roczna labradorka Fiji, zywiol! )
Gdzies w tym czasie zaczela mnie bolec glowa. Nie jakos strasznie, ale wizja choroby stanela oczywiscie przed oczami. Wzialem paracetamol, ale nie przeszlo zbytnio.
Kuba zawiozl mnie na 16-a po odbior pakietu startowego. To przebieglo bardzo szybko i sprawnie (malo ludzi i sloty czasowe).
Potem szybko do domu i zaczalem pakowanie rzeczy, zeby zrobic check-in. Zaczalem pakowac rzeczy, chcialem jeszcze cos ciut przestawic w rowerze,
podkleic numer startowy (zeby nie powiewal na wietrze), a tu znienacka drugi fuck: caly przygotowany box z narzedziami itd. zostal w domu.
Tak bardzo sie nawet nie zdziwilem, bo zdawalem sobie sprawe jak bardzo rozkojarzony bylem ostatnio
Zarzucilem worki na plecy pojechalem. To sa tylko 3km, wiec w sumie rzut beretem. Przy check-inie tez w zasadzie zadnych kolejek, bardzo milo
Worki zawiesilem w namiocie:
A rower na wieszaku:
Potem jeszcze przeszedlem wszystkie drogi przy przejsciu plywanie-rower i rower-bieg.
Wbilem sobie w pamiec miejsca orientacyjne, gdzie wisza worki oraz gdzie stoi rower i poszedlem krotko obejrzec miejsce imprezy.
Duzo sie tam zmienilo, bo teren zostal mocno przebudowany od mojego ostatniego pobytu. Zmienilo sie naprawde na plus.
Z tylu widac zejscie do wody i zaraz z tylu czerowana bramke, gdzie znajdowalo sie wyjscie.
Po lewej sie zaczyna, potem plynie sie prawo w kierunku budynku (widac sam naroznik), potem jeszcze kawalek, skret w lewo
(po srodku zdjecia widac daleko "mala" biala bojke, taka sama jak ta na srodku zdjecia blisko brzegu), potem znowu w lewo (bojka poza zdjeciem) i powrot do miejsca startu.
I to jest pierwsza petla z dwoch
Sam finish zostal przebudowany, teraz sie nie skreca bardzo mocno w lewo na podbiegu, zeby do niego wbiec, tylko ciagnie sie prosto,
a na dalsza petle odbija sie lekko w prawo:
Strefa koncowa po przekroczeniu bramy:
Nie chcialem za dlugo spedzic czasu na nogach, wiec po szybkich ogledzinach skromniejszego w tym roku rynku tri poszedlem na spacer do domu.
Bol glowy wieczorem niestety nie przeszdl mimo, ze wzialem druga tabletke.
Tego dnia szybciej poszedlem oczywiscie spac, bo pobudka 5:30.
Kladlem sie i zupelnie nie wiedzialem czego oczekiwac...
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Maly off-topic: wlasnie zarejestrowalem sie na Ironaman Kraichgau 5150 (dystans olimpijski) pod koniec maja
oraz oczywiscie na Challenge Almere 2022, ale tym razem wracam do sredniego dystansu.
Tak jak juz chyba pisalem w przyszylm roku robie sobie przerwe od dlugiego dystansu,
a w Almere mam otwarty rachunek z 2018 roku, bo zegarek stanal wtedy na 5:02
Ale na czym to ja skonczylem....
A tak, polozylem sie spac z bolem glowy i sercem pelnym obaw. Tym razem jednak klatwa nie zadzialala!
Obudzilem sie krotko przed budzilkiem, calkiem wyspany, zatoki czyste, zero sladu po bolu glowy.
Uff, odetchnalem z ulga i zaczalem sie przygotowywac. Zabralem graty i pojechalismy.
Dopiero na miejscu ujawnil sie fuck nr 3: nie okleilem sutkow plastrem, shit
Dobrze, ze chociaz mialem dobry zel przeciwko obtarciom (na szyje, bo pianka potrafi niezle obetrzec) i ja uzylem.
Dwie wartwy. No i poza jednym momentem w czasie biegania, gdy myslalem, ze bedzie krucho. Ale tylko przez moment.
W strefie wyladowalem krotko po 6 rano, mialem czas wszystko przygotowac do 6:45, bo wtedy ja zamykali, ale start mojej fali byl dopiero zaplanaowany na 8:10, bo startowalismy jako kedni z ostatnich.
A w tym roku rownolegle odbywaly sie tez Aquabike (swim+bike) oraz jakies sztafety chyba.
Troche polazilem, pozwiedzalem kibelki, w koncu przebralem sie w pianke, bo mi bylo zimno (+16) chodzic w samym stroju startowym (reszte rzeczy musialem juz zdeponowac).
I wtedy fuck nr 4: zapomnialem znowu! zdjac obraczki. Od kiedy schudlem jest luzna, a do tego w zimnej wodzie palce jeszcze mi chudna.
No to szybko lece tam, gdzie oddawalismy worki z rzeczami na przebranie w nadziei, ze jakos uda mi sie na chwile do mojego worka jeszcze dostac.
I sie nie mylilem, ochotnicy w Almere sa naprawde super. Jak powiedzialem o co chodzi, to mila pani zaraz poleciala odszukac moj worek. Za chwile obraczke wyladowala w kieszeniu. Uff.
No to czekamy na start. Troche czas sie dluzy, zaczyna sie robic zimno mimo pianki (wiatr). Troche sie rozgrzewam, czas jakos leci.
Ustawilem sie z blisko przodu (puszczali 4 osoby co 15s) i po chwili wystartowalem.
Plynelo mi sie dobrze. Pierwsze kilkaset metrow jak zwykle szukalem rytmu. Dzieki rolling start nie bylo przepychanek.
Na trasie bylo juz duzo innych zawodnikow, ktorzy wystartowali wczesniej w innych kategoriach i byli juz na drugiej petli.
Generalnie nie bylem wyprzedzany (moze 2, max 3 zawodnikow), na poczatku drugiej petli zaczalem juz wyprzedzac kobiety, ktore wystartowaly wczesniej.
Z mojej grupy moze 2 po drodze wyprzedzilem (poznac po zoltych czepkach) oraz pare innych osob w innych czepkach.
Nawigacja szla mi bardzo dobrze tym razem, byly tylko niewielkie momenty, gdzie troche odjezdzalem, ale korygowalem na biezaco, co 3-5 ruchow.
Na kilku bojach bylem master i czesto przechodzilem najblizej boi. Tylko raz nie dogonilem 2 pan i nie bylo sensu ich oplywac po zewnetrznej, wiec poczekalem na zakret i wyprzedzilem po wenatrznej dopiero za boja.
Na drugiej petli przez wiatr zrobic sie troche "chop", czyli takie male, krotkie, wredne falki. Dzieki nim dwa razy lyknalem troche wody, ale bylo ok.
Gdy do konca zostalo mi kilkaset metrow zaczalem zauwazac pierwsze oznaki skuczow w lydkach. tyle ze nie standardowo w brzuchatych, tylko w plaszczykowatych, obydwu.
Nigdy to mi sie wczesniej nie zdarzalo. Podciagnalem palce, zeby jest troche rozciagnac i to byl dobry ruch. Kilka sekund pozniej rownlolegle pelne spiecie w obydwu.
Dzieki naciagnieciu moglem jednak troche odpuscic, potem znowu naciagnac i po 2-3 razach odpuscily. Troche mnie to czasu kosztowalo, bo takie podciagniete stopy to niezle kotwice, ale spoko.
Troche sie tylko martwilem w jakim beda stanie, gdy wyjde z wody. Ale o dziwo nic specjalnego sie nie dzialo.
Stojaki rowerowe byly tym razem ulokowane na parkingu dalej i w sumie rzeba bylo w strefie 400m przebiec (duzo wiecej niz 2 lata temu, gdzie rowery byly zaraz obok namiotu), ale chyba dzieki temu rozruszalem lydki.
Przebralem sie nie najsprawniej, ale postanowilem sie nie robic tego na lapu-capu.
Zerknalem na zalapowany czas i... dupa
Ponad 1:12h? Toz prawie 5 minut gorzej niz 2 lata wczesniej. Nie spodziewalem sie rekordu, ale sadzilem, ze w 1:10h to sie zmieszcze spoko.
Plynelo mi sie dobrze i nic nie wskazywalo na taka skuche. Przyszlo mi do glowy, ze byc moze trasa byla po prostu dluzsza.
To sie okaze, gdy beda wyniki i bede mogl porownac ze splitami innych zawodnikow.
Nie bylo jednak zbyt czasu na rozmyslanie, trzeba bylo biec po rower...
oraz oczywiscie na Challenge Almere 2022, ale tym razem wracam do sredniego dystansu.
Tak jak juz chyba pisalem w przyszylm roku robie sobie przerwe od dlugiego dystansu,
a w Almere mam otwarty rachunek z 2018 roku, bo zegarek stanal wtedy na 5:02
Ale na czym to ja skonczylem....
A tak, polozylem sie spac z bolem glowy i sercem pelnym obaw. Tym razem jednak klatwa nie zadzialala!
Obudzilem sie krotko przed budzilkiem, calkiem wyspany, zatoki czyste, zero sladu po bolu glowy.
Uff, odetchnalem z ulga i zaczalem sie przygotowywac. Zabralem graty i pojechalismy.
Dopiero na miejscu ujawnil sie fuck nr 3: nie okleilem sutkow plastrem, shit
Dobrze, ze chociaz mialem dobry zel przeciwko obtarciom (na szyje, bo pianka potrafi niezle obetrzec) i ja uzylem.
Dwie wartwy. No i poza jednym momentem w czasie biegania, gdy myslalem, ze bedzie krucho. Ale tylko przez moment.
W strefie wyladowalem krotko po 6 rano, mialem czas wszystko przygotowac do 6:45, bo wtedy ja zamykali, ale start mojej fali byl dopiero zaplanaowany na 8:10, bo startowalismy jako kedni z ostatnich.
A w tym roku rownolegle odbywaly sie tez Aquabike (swim+bike) oraz jakies sztafety chyba.
Troche polazilem, pozwiedzalem kibelki, w koncu przebralem sie w pianke, bo mi bylo zimno (+16) chodzic w samym stroju startowym (reszte rzeczy musialem juz zdeponowac).
I wtedy fuck nr 4: zapomnialem znowu! zdjac obraczki. Od kiedy schudlem jest luzna, a do tego w zimnej wodzie palce jeszcze mi chudna.
No to szybko lece tam, gdzie oddawalismy worki z rzeczami na przebranie w nadziei, ze jakos uda mi sie na chwile do mojego worka jeszcze dostac.
I sie nie mylilem, ochotnicy w Almere sa naprawde super. Jak powiedzialem o co chodzi, to mila pani zaraz poleciala odszukac moj worek. Za chwile obraczke wyladowala w kieszeniu. Uff.
No to czekamy na start. Troche czas sie dluzy, zaczyna sie robic zimno mimo pianki (wiatr). Troche sie rozgrzewam, czas jakos leci.
Ustawilem sie z blisko przodu (puszczali 4 osoby co 15s) i po chwili wystartowalem.
Plynelo mi sie dobrze. Pierwsze kilkaset metrow jak zwykle szukalem rytmu. Dzieki rolling start nie bylo przepychanek.
Na trasie bylo juz duzo innych zawodnikow, ktorzy wystartowali wczesniej w innych kategoriach i byli juz na drugiej petli.
Generalnie nie bylem wyprzedzany (moze 2, max 3 zawodnikow), na poczatku drugiej petli zaczalem juz wyprzedzac kobiety, ktore wystartowaly wczesniej.
Z mojej grupy moze 2 po drodze wyprzedzilem (poznac po zoltych czepkach) oraz pare innych osob w innych czepkach.
Nawigacja szla mi bardzo dobrze tym razem, byly tylko niewielkie momenty, gdzie troche odjezdzalem, ale korygowalem na biezaco, co 3-5 ruchow.
Na kilku bojach bylem master i czesto przechodzilem najblizej boi. Tylko raz nie dogonilem 2 pan i nie bylo sensu ich oplywac po zewnetrznej, wiec poczekalem na zakret i wyprzedzilem po wenatrznej dopiero za boja.
Na drugiej petli przez wiatr zrobic sie troche "chop", czyli takie male, krotkie, wredne falki. Dzieki nim dwa razy lyknalem troche wody, ale bylo ok.
Gdy do konca zostalo mi kilkaset metrow zaczalem zauwazac pierwsze oznaki skuczow w lydkach. tyle ze nie standardowo w brzuchatych, tylko w plaszczykowatych, obydwu.
Nigdy to mi sie wczesniej nie zdarzalo. Podciagnalem palce, zeby jest troche rozciagnac i to byl dobry ruch. Kilka sekund pozniej rownlolegle pelne spiecie w obydwu.
Dzieki naciagnieciu moglem jednak troche odpuscic, potem znowu naciagnac i po 2-3 razach odpuscily. Troche mnie to czasu kosztowalo, bo takie podciagniete stopy to niezle kotwice, ale spoko.
Troche sie tylko martwilem w jakim beda stanie, gdy wyjde z wody. Ale o dziwo nic specjalnego sie nie dzialo.
Stojaki rowerowe byly tym razem ulokowane na parkingu dalej i w sumie rzeba bylo w strefie 400m przebiec (duzo wiecej niz 2 lata temu, gdzie rowery byly zaraz obok namiotu), ale chyba dzieki temu rozruszalem lydki.
Przebralem sie nie najsprawniej, ale postanowilem sie nie robic tego na lapu-capu.
Zerknalem na zalapowany czas i... dupa
Ponad 1:12h? Toz prawie 5 minut gorzej niz 2 lata wczesniej. Nie spodziewalem sie rekordu, ale sadzilem, ze w 1:10h to sie zmieszcze spoko.
Plynelo mi sie dobrze i nic nie wskazywalo na taka skuche. Przyszlo mi do glowy, ze byc moze trasa byla po prostu dluzsza.
To sie okaze, gdy beda wyniki i bede mogl porownac ze splitami innych zawodnikow.
Nie bylo jednak zbyt czasu na rozmyslanie, trzeba bylo biec po rower...
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
@Plywanie: porownalem sobie wyniki w mojej grupie i bylem 6-y, przy czym 2min szybciej dawaloby skok o 2 miejsca.
Patrzac dodatkowo na wrecz idealny track z Fenixa, a ktory pokazuje 4108m, to jestem przekonany, ze trasa w tym roku byla dluzsza.
Dwa lata temu, mimo, ze track z F3 byl rozlatany prawo-lewo, to mimo to naliczyl 4085m. No to git, nie bylo az tak zle.
Inna sprawa, ze aktualnie chyba najgorzej mi idzie z doborem tempa/wysilku wlasnie w plywaniu.
Chyba jednak pod kopniec powinienem byc troche bardziej zmeczony
Z drugiej strony zarznac sie na samym poczatku, to tez slaby pomysl.
Jak mowi stara zasada tri: nie da sie wygrac zawodow plywaniem, ale da sie je w ten sposoby przegrac
Ale wracajac do wyscigu...
Pierwsza zmiana mimo dluzszej trasy zajela mi 5:10 (w 2019 az 6:45), czyli swietnie jak na mnie.
Tym razem wskoczylem na rower bez przygod, troche pokrecilem na butach, potem z malymi klopotami sie w nie wbilem i jazda.
Po raz pierwszy jechalem na zawodach z pomiarem mocy. Niestety nie mialem swiezego wyniku testu FTP, wiec ustalilem wersje spokojna na 160W, jakby bylo za lekko to moze troche wiecej.
Wiedzialem jednak, ze nie moge zaczac za mocno,przede mna blisko 6h na dupie, bedzie jeszcze czas przycisnac.
Pierwsze 10km dosc wolne, bo 6km to dojazd do glownej trasy, a do tego po plywaniu tetno skakalo nawet do 153 i potrzebowalem czasu, zeby wejsc w rytm.
Mala dygresja:
Niestety potwierdzilo sie, ze nie jestem w stanie w czasie plywania odcedzic kartofelkow. Miesnie korpusu sa napiete, caly czas pracuja i wierzcie mi, probowalem ze 3 razy, ale bez skutku.
Czyli jak wychodzilem z wody, to juz mi sie chcialo mocno sikac. Niestety w T1 totalety nie byly juz dostepne, wiec musialem czekac na punkt zywieniowy na rowerze.
Jakos zle sobie ich polozenie w glowie zapamietalem i okazalo sie, ze pierwszy jest tuz po wyjezdzie z "lasu", czyli od razu po ~7km od startu.
No i go po prostu przegapilem. Zatem jechalem dalej. Punkty sa co mniej wiecej 22km, wiec niby nie daleko, ale zanim dojechalem, to juz mnie pecherz i nerki bolaly
Z tego wzgledu postoj trwal duzo dluzej niz musial, stracilem prawie 5 minut. Czyli chwila nieuwagi kosztowala mnie 2.5min (bo zyle zajal mi nastepny "normalny" postoj).
Staralem sie caly czas kontrolowac moc i jechac mozliwie rowno, tzn. bez gwaltownych zrywow, a potem luz.
To sie da dobrze kotrolowac nie obserwujac chwilowa moc, tylko dzieki NP (Normalized Power), ktora tez jest podawana.
Stratefia zywieniowa nie roznila sie specjalnie od poprzedniego razu: w butelce na ramie mialem zel wlasnej roboty (70g wegli/h x 5h).
Obliczone na 5h, chociaz wiedzialem, ze bede jechal dluzej, ale to celowo: na pierwsze kilometry mialem butelke iso, a na ostatnie 15-20min wezme iso na punkcie zywieniowym.
Zel wchodzil jednak tak dobrze, ze za szybko mi sie skonczyl. Nastepnym razem przygotuje wersje 80g wegli/h i bede musial niestety wziac zwykly bidon, a nie aero, bo tam sie tyle nie zmiesci.
Niestety ostatnia godzine jechalem zatem tylko na iso, ale chyba nie wyszlo zle.
No to jade. Wiatr oczywiscie jest, na szczescie nie bardzo mocny, ale wiatraki kreca sie konkretnie, skrzydla wirnikow wygiete.
Pierwsza prosta bardziej w paszcze, potem z boku, a jak wyjechalismy na prosta w kierunku Leysta, to wialo prosto w plecy, wiec w ogole nie wychodzac ze strefy komfortu jechalem 37-38km/h.
Udalo mi sie tym razem unikac przygod na trasie, nauczony doswiadczeniem bylem uwazny. Poza jednym momentem juz w dalszej czesci trasy, kiedy bedac caly czas w pozycji aero siegnalem prawa reka po bidon z zelem, a tu jak nie przywieje.
Krew mi sie zagotowala, zrobilem ze 3 szlaczki zanim uspokoilem mustanga. Uff, bylo blisko do wywrotki, bylo blisko. Potem juz zawsze sie prostowalem i dopiero wtedy pilem zel. Kosztuje troche czasu, ale....
Generalnie im dalej w las, tym mniej zawodnikow widzialem. Kilka osob wyprzedzilem ja, kilka rakiet wyprzedzilo mnie (mieli motorki, to niemozliwe jak szybko jechali ).
Na drugiej petli zaczela sie juz w zasadzie jazda totalnie solo... Zaczelo mi to wchodzic na dekiel powoli. Najbardziej miedzy 116 a 120km (zapamietalem dokladnie).
Zaczalem do siebie gadac, polecialy mi lzy i zaczalem sobie spiewac "I see fire" Sheerana. Dwa razy. Normalnie jazda na calego
Tym razem jechalem tez na innym siodelku i to byl dobry upgrade, jechalo sie mozliwie wygodnie. Ale wiedzialem, ze do konca tak pieknie nie bedzie.
Na drugiej petli wiatr troche sie wzmogl i skrecil nieco. W sumie wyszlo dobrze, bo tam sie robi takie zygzaki 90 stopni i przy wczesniejszym kierunku (tak jak 2 lata wczesniej) wialo caly czas z przodu.
Raz z lewej a raz prawej, ale jechalo sie caly czas pod wiatr. To byl mordega. Tym razem raz sie jechalo centralnie pod wiatr, ale po skrecie polwiatrem, co jest duzo mniej uciazliwe, ale musialm duzo bardziej kontrowac kierownica silniejsze podmuchy. To wymagalo koncentracji, ale nie mialem z tym problemow. Zmeczenie kontrolowalem dobrze.
Tylek mialem juz dosc obity (asflat czesto nie byl tak dobry + przejazdy przez mostki nad kanalami, wiec wszelkie nierownosci rower przenosil wprost na krocze).
Pod koniec czulem kazda nierownosc bardzo mocno. Ale zostalo juz tylko niecale 20km i wyjechalismy na ostatnia prosta, wal wzdluz Gooimeer. Juhuuu!
Skret w prawo, wyjazd pod mostem/wiaduktem i jestem na wale. A tam jak nie piznie wiatr. K**wa! Ten wiatr co skrecil wczesniej tak milo teraz wial na tym ostatnim odcinku prawie centralnie w pysk z lewej, zamiast wiac milo polwiatrem jak wczesniej.
Predkosc spadla do 27-28km/h, cisnalem jak glupi, zeby chociaz tyle utrzymac. A do tego ta czesc trasy ma sredni asfalt. Droga wyglada dobrze, ale po prawej stronie byly podluzne wglebienia. Dla samochodu pewnie nic. Na czasowce kazde z nich to kop w krocze. Pod koniec pierwszej petli moje krocze nie bylo jeszcze rozbite, wiec bylo ok, do tego dalo sie jechac troche bardziej srodkiem. Teraz wiatr byl silniejszy i ciagle spychal mnie na te wglebienia, bo glowe chcialem trzymac nisko, zeby zminimalozowac opor powietrza. Na asflacie nie bylo lini orientacyjnych, wiec dopiero kop w krocze mowil mi, ze zjechalem na prawo. Kazde takie uderzenie kwitowalem nasza rodzima, swojska lacina uliczna. Ale po jakims czasie juz nie moglem. Musialem podniesc glowe i kontrolowac gdzie jade, bo tak sie dluzej nie dalo. Wtedy bolal mnie juz mocno kark, wiec jak nie urok to sraczka Ale nic, to juz bylo niedaleko.
Dopiero jak zjechalem z walu na dojazdowke do T2, to te ostatnie 6km bylo juz ok i polecialem dalej. Te ostatnie kilkanascie km dalo mi mocno w kosc i mialem za to zaplacic nieco pozniej.
Z butow wyszedlem elegancko, dojechalem do lini "dismount" stojac na jednym bucie, czyli profeska Tylko, ze o jednym zapomnialem, zeby mocniej sciagnac sprezyne w pedale (bylo wciaz luzno ustawiona pod jazde na trenazerze) i gdey zeskakiwalem, to but tez zeskoczyl. Nawet teog nie zauwazylem, dopiero koles z obslugi do mnie krzyknal, wiec musialem sie kilka metrow cofnac. Dobrze, ze odlaczyl sie gdy jeszcze na nim stalem, bo to by sie pewnie skonczylo wywrotka 5m przed lina. Mentalnie mam wbite juz na nastepny raz: dokrecic sile wypiecia pedalow
Pobieglem odstawic rower na miejsce, odwiesilem kask i pobieglem po worek. Staralem sie nie leciec na maksa, zeby uniknac kolki, ale kontrola tempa w tej sytuacji jest trudna, odczucia po zejsciu z roweru sa szupelnie zaburzone.
Jak sie okazalo bieglem bardzo szybko i kolka zaatakowala mnie jak zwykle. Postanowilem nie spieszyc sie przy przebieraniu, to moze sie uspokoi. Zalozylem skarpetki, buty, zapakowalem zele w kieszenie (6 sztuk), odwiesilem worek i wyruszylem na trase biegowa. Pomyslalem sobie: no to jeszcze tylko maraton
Patrzac dodatkowo na wrecz idealny track z Fenixa, a ktory pokazuje 4108m, to jestem przekonany, ze trasa w tym roku byla dluzsza.
Dwa lata temu, mimo, ze track z F3 byl rozlatany prawo-lewo, to mimo to naliczyl 4085m. No to git, nie bylo az tak zle.
Inna sprawa, ze aktualnie chyba najgorzej mi idzie z doborem tempa/wysilku wlasnie w plywaniu.
Chyba jednak pod kopniec powinienem byc troche bardziej zmeczony
Z drugiej strony zarznac sie na samym poczatku, to tez slaby pomysl.
Jak mowi stara zasada tri: nie da sie wygrac zawodow plywaniem, ale da sie je w ten sposoby przegrac
Ale wracajac do wyscigu...
Pierwsza zmiana mimo dluzszej trasy zajela mi 5:10 (w 2019 az 6:45), czyli swietnie jak na mnie.
Tym razem wskoczylem na rower bez przygod, troche pokrecilem na butach, potem z malymi klopotami sie w nie wbilem i jazda.
Po raz pierwszy jechalem na zawodach z pomiarem mocy. Niestety nie mialem swiezego wyniku testu FTP, wiec ustalilem wersje spokojna na 160W, jakby bylo za lekko to moze troche wiecej.
Wiedzialem jednak, ze nie moge zaczac za mocno,przede mna blisko 6h na dupie, bedzie jeszcze czas przycisnac.
Pierwsze 10km dosc wolne, bo 6km to dojazd do glownej trasy, a do tego po plywaniu tetno skakalo nawet do 153 i potrzebowalem czasu, zeby wejsc w rytm.
Mala dygresja:
Niestety potwierdzilo sie, ze nie jestem w stanie w czasie plywania odcedzic kartofelkow. Miesnie korpusu sa napiete, caly czas pracuja i wierzcie mi, probowalem ze 3 razy, ale bez skutku.
Czyli jak wychodzilem z wody, to juz mi sie chcialo mocno sikac. Niestety w T1 totalety nie byly juz dostepne, wiec musialem czekac na punkt zywieniowy na rowerze.
Jakos zle sobie ich polozenie w glowie zapamietalem i okazalo sie, ze pierwszy jest tuz po wyjezdzie z "lasu", czyli od razu po ~7km od startu.
No i go po prostu przegapilem. Zatem jechalem dalej. Punkty sa co mniej wiecej 22km, wiec niby nie daleko, ale zanim dojechalem, to juz mnie pecherz i nerki bolaly
Z tego wzgledu postoj trwal duzo dluzej niz musial, stracilem prawie 5 minut. Czyli chwila nieuwagi kosztowala mnie 2.5min (bo zyle zajal mi nastepny "normalny" postoj).
Staralem sie caly czas kontrolowac moc i jechac mozliwie rowno, tzn. bez gwaltownych zrywow, a potem luz.
To sie da dobrze kotrolowac nie obserwujac chwilowa moc, tylko dzieki NP (Normalized Power), ktora tez jest podawana.
Stratefia zywieniowa nie roznila sie specjalnie od poprzedniego razu: w butelce na ramie mialem zel wlasnej roboty (70g wegli/h x 5h).
Obliczone na 5h, chociaz wiedzialem, ze bede jechal dluzej, ale to celowo: na pierwsze kilometry mialem butelke iso, a na ostatnie 15-20min wezme iso na punkcie zywieniowym.
Zel wchodzil jednak tak dobrze, ze za szybko mi sie skonczyl. Nastepnym razem przygotuje wersje 80g wegli/h i bede musial niestety wziac zwykly bidon, a nie aero, bo tam sie tyle nie zmiesci.
Niestety ostatnia godzine jechalem zatem tylko na iso, ale chyba nie wyszlo zle.
No to jade. Wiatr oczywiscie jest, na szczescie nie bardzo mocny, ale wiatraki kreca sie konkretnie, skrzydla wirnikow wygiete.
Pierwsza prosta bardziej w paszcze, potem z boku, a jak wyjechalismy na prosta w kierunku Leysta, to wialo prosto w plecy, wiec w ogole nie wychodzac ze strefy komfortu jechalem 37-38km/h.
Udalo mi sie tym razem unikac przygod na trasie, nauczony doswiadczeniem bylem uwazny. Poza jednym momentem juz w dalszej czesci trasy, kiedy bedac caly czas w pozycji aero siegnalem prawa reka po bidon z zelem, a tu jak nie przywieje.
Krew mi sie zagotowala, zrobilem ze 3 szlaczki zanim uspokoilem mustanga. Uff, bylo blisko do wywrotki, bylo blisko. Potem juz zawsze sie prostowalem i dopiero wtedy pilem zel. Kosztuje troche czasu, ale....
Generalnie im dalej w las, tym mniej zawodnikow widzialem. Kilka osob wyprzedzilem ja, kilka rakiet wyprzedzilo mnie (mieli motorki, to niemozliwe jak szybko jechali ).
Na drugiej petli zaczela sie juz w zasadzie jazda totalnie solo... Zaczelo mi to wchodzic na dekiel powoli. Najbardziej miedzy 116 a 120km (zapamietalem dokladnie).
Zaczalem do siebie gadac, polecialy mi lzy i zaczalem sobie spiewac "I see fire" Sheerana. Dwa razy. Normalnie jazda na calego
Tym razem jechalem tez na innym siodelku i to byl dobry upgrade, jechalo sie mozliwie wygodnie. Ale wiedzialem, ze do konca tak pieknie nie bedzie.
Na drugiej petli wiatr troche sie wzmogl i skrecil nieco. W sumie wyszlo dobrze, bo tam sie robi takie zygzaki 90 stopni i przy wczesniejszym kierunku (tak jak 2 lata wczesniej) wialo caly czas z przodu.
Raz z lewej a raz prawej, ale jechalo sie caly czas pod wiatr. To byl mordega. Tym razem raz sie jechalo centralnie pod wiatr, ale po skrecie polwiatrem, co jest duzo mniej uciazliwe, ale musialm duzo bardziej kontrowac kierownica silniejsze podmuchy. To wymagalo koncentracji, ale nie mialem z tym problemow. Zmeczenie kontrolowalem dobrze.
Tylek mialem juz dosc obity (asflat czesto nie byl tak dobry + przejazdy przez mostki nad kanalami, wiec wszelkie nierownosci rower przenosil wprost na krocze).
Pod koniec czulem kazda nierownosc bardzo mocno. Ale zostalo juz tylko niecale 20km i wyjechalismy na ostatnia prosta, wal wzdluz Gooimeer. Juhuuu!
Skret w prawo, wyjazd pod mostem/wiaduktem i jestem na wale. A tam jak nie piznie wiatr. K**wa! Ten wiatr co skrecil wczesniej tak milo teraz wial na tym ostatnim odcinku prawie centralnie w pysk z lewej, zamiast wiac milo polwiatrem jak wczesniej.
Predkosc spadla do 27-28km/h, cisnalem jak glupi, zeby chociaz tyle utrzymac. A do tego ta czesc trasy ma sredni asfalt. Droga wyglada dobrze, ale po prawej stronie byly podluzne wglebienia. Dla samochodu pewnie nic. Na czasowce kazde z nich to kop w krocze. Pod koniec pierwszej petli moje krocze nie bylo jeszcze rozbite, wiec bylo ok, do tego dalo sie jechac troche bardziej srodkiem. Teraz wiatr byl silniejszy i ciagle spychal mnie na te wglebienia, bo glowe chcialem trzymac nisko, zeby zminimalozowac opor powietrza. Na asflacie nie bylo lini orientacyjnych, wiec dopiero kop w krocze mowil mi, ze zjechalem na prawo. Kazde takie uderzenie kwitowalem nasza rodzima, swojska lacina uliczna. Ale po jakims czasie juz nie moglem. Musialem podniesc glowe i kontrolowac gdzie jade, bo tak sie dluzej nie dalo. Wtedy bolal mnie juz mocno kark, wiec jak nie urok to sraczka Ale nic, to juz bylo niedaleko.
Dopiero jak zjechalem z walu na dojazdowke do T2, to te ostatnie 6km bylo juz ok i polecialem dalej. Te ostatnie kilkanascie km dalo mi mocno w kosc i mialem za to zaplacic nieco pozniej.
Z butow wyszedlem elegancko, dojechalem do lini "dismount" stojac na jednym bucie, czyli profeska Tylko, ze o jednym zapomnialem, zeby mocniej sciagnac sprezyne w pedale (bylo wciaz luzno ustawiona pod jazde na trenazerze) i gdey zeskakiwalem, to but tez zeskoczyl. Nawet teog nie zauwazylem, dopiero koles z obslugi do mnie krzyknal, wiec musialem sie kilka metrow cofnac. Dobrze, ze odlaczyl sie gdy jeszcze na nim stalem, bo to by sie pewnie skonczylo wywrotka 5m przed lina. Mentalnie mam wbite juz na nastepny raz: dokrecic sile wypiecia pedalow
Pobieglem odstawic rower na miejsce, odwiesilem kask i pobieglem po worek. Staralem sie nie leciec na maksa, zeby uniknac kolki, ale kontrola tempa w tej sytuacji jest trudna, odczucia po zejsciu z roweru sa szupelnie zaburzone.
Jak sie okazalo bieglem bardzo szybko i kolka zaatakowala mnie jak zwykle. Postanowilem nie spieszyc sie przy przebieraniu, to moze sie uspokoi. Zalozylem skarpetki, buty, zapakowalem zele w kieszenie (6 sztuk), odwiesilem worek i wyruszylem na trase biegowa. Pomyslalem sobie: no to jeszcze tylko maraton
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Tym razem chyba juz uda mi sie dokonczyc ta rozwklekla relacje
Wybieglem zatem na trase biegu...
Kolka dokuczala, ale mialem wrazenie, ze troche odpuscila. Tak mi sie tylko wydawalo. Staralem sie naprawde biec powoli. Pierwsze kilkaset metrow wiedzie miedzy budynkami, wiec kontrola predkosci musila byc na czucie, na zegarku nie moglem polecgac. Wybieglem na sciezke wzdluz jeziora, zegarek sie uspokoil, patrze, a tam tempo 4:35. Mysle sobie: odjebalo mu
Odczekalem kawalek, zerkam ponownie, wciaz to samo. Noz ja pierdole! Nie dziwne, ze kolka mnie masakruje
Po chwili byl punkt zywieniowy, wiec postanowilem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: wysikac sie i uspokoic kolke. Jedyneczka poszlo sprawnie (ogarnalem system i nie musze zdejmowac stroju ).
Po wyjsciu z toi-toia tym razem juz naprawed zwolnilem i poczlapalem dalej. Kolka jednak sie nie uspokoila. Caly czas stosowalem srodki zaradcze, ktore mi pomagaja: uciski, napiecia i oddychanie przepona.
Tempo spadlo do 5:00-5:15 i tak trzymalem ponad 2 petle, do 16-go kilometra. Nogi byly zmeczone, swiezosci zero. Pod tym wzledem 2 lata wczesniej bylo o niebo lepiej.
Wylazly te ostatnie mocne (za mocne) 15-20km na rowerze. Ale nic to, czlapie dalej. Tempo spadlo i wahalo sie w widelkach miedzy 5:18 a 5:35.
Kolka nie opuscila mnie w zasadzie do konca. Te szbysze km, to byly momenty kiedy udawalo mi sie biec "normalnie", poza tym musialem biec plaskim krokiem, ladujac moze nie na piecie, ale z takim przetaczaniem do przodu, zeby zminimalizowac drgania (bo obolala przepona dawal mi sie we znaki). Juz na 3-cim kolku, czyli jeszcze przed polowa zaczely mi sie kryzy i walka z samym soba. Kilka razy mowilem sobie "pierdole, wale sie na trawe i niech mnie niosa, jebie mnie to", serio.
Jakos tam jednak bieglem, ale takiej meczarni nie przezylem jeszcze na zadnych zawodach. Bieglem od zakretu do zakretu, od grupki ludzi do nastepnej, a to "gonilem" kogos zeby go wyprzedzic itd.
Co do miesni, to o dziwno po incydencie na plywaniu nie mialem juz zdanych problemow z lydkami do konca. Za to czworki, dwojki i tylek po rowerze rozbite konkretnie.
Skurcze mi nie doskwieraly, ale bol, oj tak, nieustanny. Im dalej tym gorzej.
Uratowala mnie jedna rzecz: zywienie. Dobrze zadzialalo to juz na rowerze: pilem duzo w czasie jazdy, nie bylem odwodniony, nie musialem stawac na dwojeczke. zaladek ani kiszki nie bolaly.
Na bieganiu pierwszy zel zjadlem po 2.5km, potem nastepne co 4.5 (stacje zywieniowe byly co ~1.5km). Kazdy zel obficie popijalem woda, do tego prawie na kazdym punkcie pilem dodatkowo wode.
Po 5 zelach, gdzies na km 23-24? Postanowilem sprobowac coli... i tak juz zostalo prawie do konca (raz lyknalem Red Bulla, ale byl tak rozwodniony, ze nie bylo sensu).
W zasadzie na kazdym punkcie zywieniowym (pewnie jakis od czasu do czasu opuscilem) powtarzalem rytual i pilem przynajmniej 2 kubki: cola+woda, albo cola+cola, a czasem nawet 2xcola+woda.
Tylko na jednym punkcie, jak sie przebiegalo obok finishu byla sama woda, wiec tam tylko to pilem. Ale pilem ciagle, nie zastanawiajac sie czy mi sie chce czy nie. Wyszlo wrecz genialnie.
Jak zostalo mi niecale okrazenie, powiedzmy 6km, to postanowilem odpuscic juz jedzenie i leciec na autopilocie do konca. W zasadzie myslalem juz tylko o jednym do konca: dobiec i wywrocic sie za meta. Taki byl plan.
Kolejne 4km pokonalem tempem 5:18-5:12, przedostatni wlecial w 5:04, a ostatnie 200-300m zszedlem mocno <5:00, na ostatniej prostej Garmin pokazywal 4:40.
Na tej koncowce nie widzialem juz nic i niczego, tylko niebieski dywan przed mna...
Wlecialem na mete, stanalem, zachwialem sie, ale postanowilem zachowac twarz, tylko zwiesilem glowe, wyrzucilem z siebie emocje glosnym "FUCK!", ktos mnie zapytal czy wszystko ok i wtedy dopiero zauwazylem, ze przecierz nie jestem tam sam
Lekko zataczajac sie odebralem medal, koszulke i sprobowalem cos przegryzc. Wbilem w siebie 2 czy 3 krekersy, napilem sie czekolady z mlekiem i zaczelo do mnie docierac, ze to juz koniec.
I to calkiem nie najgorszy, bo udalo mi sie mimo wszystko pobiec 6 minut szybciej: 3:44:32 -> 3:36:42, a z calosci mimo fiaska na plywaniu urwac 9 minut: 10:47:32 -> 10:38:33.
W kategorii wiekowej tez wyszlo znacznie lepiej: z 49% (ledwo zmiescilem sie w polowie) zszedlem do 30%.
Na jakies wnioski przemyslenia przyjdzie jeszcze czas, ale to pierwszy medal finishera, ktory ma dla mnie naprawde wartosc emocjonalna.
Bardzo mi bylo ptrzeba tego startu i jakiegos chociaz malego sukcesu po fiasku sprzed miesiaca. Bardzo. Bardziej niz myslalem.
BTW to jest kuchnia najciezszy medal jaki dostalem, co za blacha! Az go zwazylem z ciekawosci: 285g
Oto on ci:
A tu szczesliwy autor:
A dodatkowo tuz po finishu Kuba zrobil mi niespodzianke, bo jak sie okazalo byl na trybunach i nakrecil sama koncowke.
To super, bo tym razem nie zdecydowalem sie wykupic oficjalnego pakietu zdjec itd wiec zdjec z samych zawodow nie mam (poza tymi malymi ze znakiem wodnym):
finish na YT
KONIEC
Wybieglem zatem na trase biegu...
Kolka dokuczala, ale mialem wrazenie, ze troche odpuscila. Tak mi sie tylko wydawalo. Staralem sie naprawde biec powoli. Pierwsze kilkaset metrow wiedzie miedzy budynkami, wiec kontrola predkosci musila byc na czucie, na zegarku nie moglem polecgac. Wybieglem na sciezke wzdluz jeziora, zegarek sie uspokoil, patrze, a tam tempo 4:35. Mysle sobie: odjebalo mu
Odczekalem kawalek, zerkam ponownie, wciaz to samo. Noz ja pierdole! Nie dziwne, ze kolka mnie masakruje
Po chwili byl punkt zywieniowy, wiec postanowilem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: wysikac sie i uspokoic kolke. Jedyneczka poszlo sprawnie (ogarnalem system i nie musze zdejmowac stroju ).
Po wyjsciu z toi-toia tym razem juz naprawed zwolnilem i poczlapalem dalej. Kolka jednak sie nie uspokoila. Caly czas stosowalem srodki zaradcze, ktore mi pomagaja: uciski, napiecia i oddychanie przepona.
Tempo spadlo do 5:00-5:15 i tak trzymalem ponad 2 petle, do 16-go kilometra. Nogi byly zmeczone, swiezosci zero. Pod tym wzledem 2 lata wczesniej bylo o niebo lepiej.
Wylazly te ostatnie mocne (za mocne) 15-20km na rowerze. Ale nic to, czlapie dalej. Tempo spadlo i wahalo sie w widelkach miedzy 5:18 a 5:35.
Kolka nie opuscila mnie w zasadzie do konca. Te szbysze km, to byly momenty kiedy udawalo mi sie biec "normalnie", poza tym musialem biec plaskim krokiem, ladujac moze nie na piecie, ale z takim przetaczaniem do przodu, zeby zminimalizowac drgania (bo obolala przepona dawal mi sie we znaki). Juz na 3-cim kolku, czyli jeszcze przed polowa zaczely mi sie kryzy i walka z samym soba. Kilka razy mowilem sobie "pierdole, wale sie na trawe i niech mnie niosa, jebie mnie to", serio.
Jakos tam jednak bieglem, ale takiej meczarni nie przezylem jeszcze na zadnych zawodach. Bieglem od zakretu do zakretu, od grupki ludzi do nastepnej, a to "gonilem" kogos zeby go wyprzedzic itd.
Co do miesni, to o dziwno po incydencie na plywaniu nie mialem juz zdanych problemow z lydkami do konca. Za to czworki, dwojki i tylek po rowerze rozbite konkretnie.
Skurcze mi nie doskwieraly, ale bol, oj tak, nieustanny. Im dalej tym gorzej.
Uratowala mnie jedna rzecz: zywienie. Dobrze zadzialalo to juz na rowerze: pilem duzo w czasie jazdy, nie bylem odwodniony, nie musialem stawac na dwojeczke. zaladek ani kiszki nie bolaly.
Na bieganiu pierwszy zel zjadlem po 2.5km, potem nastepne co 4.5 (stacje zywieniowe byly co ~1.5km). Kazdy zel obficie popijalem woda, do tego prawie na kazdym punkcie pilem dodatkowo wode.
Po 5 zelach, gdzies na km 23-24? Postanowilem sprobowac coli... i tak juz zostalo prawie do konca (raz lyknalem Red Bulla, ale byl tak rozwodniony, ze nie bylo sensu).
W zasadzie na kazdym punkcie zywieniowym (pewnie jakis od czasu do czasu opuscilem) powtarzalem rytual i pilem przynajmniej 2 kubki: cola+woda, albo cola+cola, a czasem nawet 2xcola+woda.
Tylko na jednym punkcie, jak sie przebiegalo obok finishu byla sama woda, wiec tam tylko to pilem. Ale pilem ciagle, nie zastanawiajac sie czy mi sie chce czy nie. Wyszlo wrecz genialnie.
Jak zostalo mi niecale okrazenie, powiedzmy 6km, to postanowilem odpuscic juz jedzenie i leciec na autopilocie do konca. W zasadzie myslalem juz tylko o jednym do konca: dobiec i wywrocic sie za meta. Taki byl plan.
Kolejne 4km pokonalem tempem 5:18-5:12, przedostatni wlecial w 5:04, a ostatnie 200-300m zszedlem mocno <5:00, na ostatniej prostej Garmin pokazywal 4:40.
Na tej koncowce nie widzialem juz nic i niczego, tylko niebieski dywan przed mna...
Wlecialem na mete, stanalem, zachwialem sie, ale postanowilem zachowac twarz, tylko zwiesilem glowe, wyrzucilem z siebie emocje glosnym "FUCK!", ktos mnie zapytal czy wszystko ok i wtedy dopiero zauwazylem, ze przecierz nie jestem tam sam
Lekko zataczajac sie odebralem medal, koszulke i sprobowalem cos przegryzc. Wbilem w siebie 2 czy 3 krekersy, napilem sie czekolady z mlekiem i zaczelo do mnie docierac, ze to juz koniec.
I to calkiem nie najgorszy, bo udalo mi sie mimo wszystko pobiec 6 minut szybciej: 3:44:32 -> 3:36:42, a z calosci mimo fiaska na plywaniu urwac 9 minut: 10:47:32 -> 10:38:33.
W kategorii wiekowej tez wyszlo znacznie lepiej: z 49% (ledwo zmiescilem sie w polowie) zszedlem do 30%.
Na jakies wnioski przemyslenia przyjdzie jeszcze czas, ale to pierwszy medal finishera, ktory ma dla mnie naprawde wartosc emocjonalna.
Bardzo mi bylo ptrzeba tego startu i jakiegos chociaz malego sukcesu po fiasku sprzed miesiaca. Bardzo. Bardziej niz myslalem.
BTW to jest kuchnia najciezszy medal jaki dostalem, co za blacha! Az go zwazylem z ciekawosci: 285g
Oto on ci:
A tu szczesliwy autor:
A dodatkowo tuz po finishu Kuba zrobil mi niespodzianke, bo jak sie okazalo byl na trybunach i nakrecil sama koncowke.
To super, bo tym razem nie zdecydowalem sie wykupic oficjalnego pakietu zdjec itd wiec zdjec z samych zawodow nie mam (poza tymi malymi ze znakiem wodnym):
finish na YT
KONIEC
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
DOMS-y dzisiaj o dziwo juz na ukonczeniu. Spodziewalem sie gorszego...
Jutro moze nie, ale w piatek chcialbym juz pobiegac, a w sobote pokrecic troche na rowerze.
Co do wnioskow postartowych, to cieszy mnie niesamowicie to, ze nareszcie ogarnalem zywienie.
Ladowalem wegli duzo, ale ze pilem jak smok, to wszystko sie swietnie przyswajalo.
Zadnych problemow kibelkowych, bolow brzucha czy sensacji w jelitach.
Tylko na poczatku roweru troche, ale po plywaniu ma tak zazwyczaj. Nawet po treningu.
Do poprawy na pewno pozostaje pozycja na rowerze, tu moge wciaz sporo zdzialac. Moze wybiore sie na bike-fitting na wiosne.
Oprocze tego przez zime: jezdzic, jezdzic i jezdzic. A od wiosny duzo wiecej jezdzic na zewnatrz na czasowce.
Musze sie przelamac, bo w ostatnim roku mocno to odpuscilem, a pozycja na MTB i rowerze tri, to ofc dwa rozne swiaty. Miesnie inaczej pracuja, nawet inaczej sie oddycha.
Do tego regularnie robic zakladki, glownie po to, zeby jednak ogarnac na wyczucie to tempo biegu po zejsciu z roweru.
Do tego po zejsciu z roweru w T2 chyba lepiej dla mnie po prostu isc, a nie biec. W ogolnym rozrachunku stracona 1 czy 2 minuty i tak wyjdzie to na plus, jezeli bede mogl normalnie biec.
Ostatnie zmiana, to jesli chodzi o plan. Zime przerobie jak zwykle, ale od wiosny przejde na periodyzacje blokowa.
Czyli zamiast jednego wielkiego planu np. na 6 miesiecy, beda to 3-4 krotsze bloki, ktore lepiej sie sprawdzaja, gdy w ciagu sezonu jest wiecej startow.
Do tej pory Kraichgau wypadalo zawsze w srodku planu i stad nie bylem do tego dobrze przygotowany.
W przyszlym roku od poczatku kwietnia rusze 8-tygodniowy blok, potem nastepny akurat do Frankfurt City Triathlon (jezeli wystartuje, poczatek sierpnia).
Nastepny blok bedzie mial 5-6 tygodni do Challenge Almere i na koniec znowu 6 tygodniowy blok do maratonu we Frankfurcie.
Na koniec jeszcze pare "kradzionych" zdjec ze startu...
Aquaman
Komputerek sam sie nie wlaczy (chociaz w sumie umie):
Pierwszy lub drugi km na rowerze, wciaz w parku:
Jazda terenowa. Gdybym wiedzial pozyczylbym gravela
A tu juz cisne na wale:
Wczesniej ten kawalek bieglo sie po piasku/szutrze, teraz jest super:
Z ta pania z Finlandii mijalismy sie wielokrotnie, a to ona byla z przodu, potem ja i tak w kolko
Meta!
W tym momencie polecial "fuck"
Jutro moze nie, ale w piatek chcialbym juz pobiegac, a w sobote pokrecic troche na rowerze.
Co do wnioskow postartowych, to cieszy mnie niesamowicie to, ze nareszcie ogarnalem zywienie.
Ladowalem wegli duzo, ale ze pilem jak smok, to wszystko sie swietnie przyswajalo.
Zadnych problemow kibelkowych, bolow brzucha czy sensacji w jelitach.
Tylko na poczatku roweru troche, ale po plywaniu ma tak zazwyczaj. Nawet po treningu.
Do poprawy na pewno pozostaje pozycja na rowerze, tu moge wciaz sporo zdzialac. Moze wybiore sie na bike-fitting na wiosne.
Oprocze tego przez zime: jezdzic, jezdzic i jezdzic. A od wiosny duzo wiecej jezdzic na zewnatrz na czasowce.
Musze sie przelamac, bo w ostatnim roku mocno to odpuscilem, a pozycja na MTB i rowerze tri, to ofc dwa rozne swiaty. Miesnie inaczej pracuja, nawet inaczej sie oddycha.
Do tego regularnie robic zakladki, glownie po to, zeby jednak ogarnac na wyczucie to tempo biegu po zejsciu z roweru.
Do tego po zejsciu z roweru w T2 chyba lepiej dla mnie po prostu isc, a nie biec. W ogolnym rozrachunku stracona 1 czy 2 minuty i tak wyjdzie to na plus, jezeli bede mogl normalnie biec.
Ostatnie zmiana, to jesli chodzi o plan. Zime przerobie jak zwykle, ale od wiosny przejde na periodyzacje blokowa.
Czyli zamiast jednego wielkiego planu np. na 6 miesiecy, beda to 3-4 krotsze bloki, ktore lepiej sie sprawdzaja, gdy w ciagu sezonu jest wiecej startow.
Do tej pory Kraichgau wypadalo zawsze w srodku planu i stad nie bylem do tego dobrze przygotowany.
W przyszlym roku od poczatku kwietnia rusze 8-tygodniowy blok, potem nastepny akurat do Frankfurt City Triathlon (jezeli wystartuje, poczatek sierpnia).
Nastepny blok bedzie mial 5-6 tygodni do Challenge Almere i na koniec znowu 6 tygodniowy blok do maratonu we Frankfurcie.
Na koniec jeszcze pare "kradzionych" zdjec ze startu...
Aquaman
Komputerek sam sie nie wlaczy (chociaz w sumie umie):
Pierwszy lub drugi km na rowerze, wciaz w parku:
Jazda terenowa. Gdybym wiedzial pozyczylbym gravela
A tu juz cisne na wale:
Wczesniej ten kawalek bieglo sie po piasku/szutrze, teraz jest super:
Z ta pania z Finlandii mijalismy sie wielokrotnie, a to ona byla z przodu, potem ja i tak w kolko
Meta!
W tym momencie polecial "fuck"
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Jeszcze 2 sprawy mi sie przypomnialy: buty i ladowanie weglami.
1. Buty, w ktorych pobieglem to Rebel v2. I to byl dobry wybor.
To sa naprawde bardzo wygodne buty i jezeli wszystko inne bolalo, to o stopach w ogole zapomnialem, genialnie.
Do tej pory wszystkie swoje maratony przebieglem w Kinvarach (7 i 9 bodajze) i pod koniec czuc bylo jednak ich twardosc. W porownaniu do Rebeli to "niebo a ziema".
Rebele sa bardzo lekkie, swietnie oddychaja (rewelacyjnie wrecz), no i jak wspomnialem mieciutkie. Polecam
Jak zobacze je gdzies w promocji, to chyba nie wytrzymam
2. Ladowanie wegli.
W sumie nigdy tego na serio nie robilem. Tym razem postanowilem jednak na starcie stanac dobrze "naweglony" i nawodniony.
Wiedzialem, ze w piatek, 2 dni przed zawodami, w czasie jazdy moge sie calkiem niezle z energii wypstrykac,
dlatego zaczalem juz od solidnego sniadania, ktorego normalnie nie jadam.
Potem na droge do samochodu wzialem tez duzo jedzenia. Zwracalem uwage na duzo wegli, ale malo cukru.
Do tego troche bialka i mozliwie niewiele tluszczu. I jadlem. Nie dlatego, ze bylem glody, po prostu jadlem.
W sobote powtorzylem proces, az sie ze mnie smiali, ze nie przestaje jesc (normalnie mowia, ze nic nie jem i zyje sloncem ).
Dzieki temu rano w dzien startu zjadlem juz niewiele, wzialem ze soba cos do picia z weglami i to tyle.
Rano spokojnie wylecialo ze mnie wszystko co mialo wyleciec i do konca wyscigu (jak juz wspomnialem w relacji) zadnych problemow zoladkowo-jelitowych nie mialem.
Kibelki odwiedzalem tylko na szybka "jedyneczke"
1. Buty, w ktorych pobieglem to Rebel v2. I to byl dobry wybor.
To sa naprawde bardzo wygodne buty i jezeli wszystko inne bolalo, to o stopach w ogole zapomnialem, genialnie.
Do tej pory wszystkie swoje maratony przebieglem w Kinvarach (7 i 9 bodajze) i pod koniec czuc bylo jednak ich twardosc. W porownaniu do Rebeli to "niebo a ziema".
Rebele sa bardzo lekkie, swietnie oddychaja (rewelacyjnie wrecz), no i jak wspomnialem mieciutkie. Polecam
Jak zobacze je gdzies w promocji, to chyba nie wytrzymam
2. Ladowanie wegli.
W sumie nigdy tego na serio nie robilem. Tym razem postanowilem jednak na starcie stanac dobrze "naweglony" i nawodniony.
Wiedzialem, ze w piatek, 2 dni przed zawodami, w czasie jazdy moge sie calkiem niezle z energii wypstrykac,
dlatego zaczalem juz od solidnego sniadania, ktorego normalnie nie jadam.
Potem na droge do samochodu wzialem tez duzo jedzenia. Zwracalem uwage na duzo wegli, ale malo cukru.
Do tego troche bialka i mozliwie niewiele tluszczu. I jadlem. Nie dlatego, ze bylem glody, po prostu jadlem.
W sobote powtorzylem proces, az sie ze mnie smiali, ze nie przestaje jesc (normalnie mowia, ze nic nie jem i zyje sloncem ).
Dzieki temu rano w dzien startu zjadlem juz niewiele, wzialem ze soba cos do picia z weglami i to tyle.
Rano spokojnie wylecialo ze mnie wszystko co mialo wyleciec i do konca wyscigu (jak juz wspomnialem w relacji) zadnych problemow zoladkowo-jelitowych nie mialem.
Kibelki odwiedzalem tylko na szybka "jedyneczke"
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Po zawodach jest... przed zawodami.
Jestem zapisany na polowke za 3 tygodnie, wiec roztrenowania sobie jeszcze zrobic nie moge
Wczoraj wyszedlem zatem chwile potruchtac po trasie raczej krosowej i nie plaskiej.
Zaczelo sie super, pierwsze 3km czulem sie jak nowy, ale potem zmeczenie zaczelo wychodzic (co nie bylo zaskoczeniem).
Do tego prawa czworka zaczela przypominac o sobie, ze jeszcze nie jest gotowa na wieksze przeciazenia.
Bieg: 6.8km, 5:36min/km, sr. tetno 133, podbiegow 92m
Jestem zapisany na polowke za 3 tygodnie, wiec roztrenowania sobie jeszcze zrobic nie moge
Wczoraj wyszedlem zatem chwile potruchtac po trasie raczej krosowej i nie plaskiej.
Zaczelo sie super, pierwsze 3km czulem sie jak nowy, ale potem zmeczenie zaczelo wychodzic (co nie bylo zaskoczeniem).
Do tego prawa czworka zaczela przypominac o sobie, ze jeszcze nie jest gotowa na wieksze przeciazenia.
Bieg: 6.8km, 5:36min/km, sr. tetno 133, podbiegow 92m
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Na razie sie wciaz regeneruje,a tego nie lubie, wiec czuje sie zle
Wczoraj przynajmniej poszedlem na basen i plywalo mi sie dobrze.
Nie stwierdzilem zadnych problemow, nawet przy dluzszych i intensywnych odcinkach.
Interpretuje to tak, ze uklad wydolnosciowy wraca na prosta, a co z nogami, to sie mam nadzieje dzisiaj okaze
W czasie plywanie zrobilem sobie male testy: na poczatku po rozgrzewce 2x100m, raz pelen kraul, a druga setka same rece.
Cisnalem dosc mocno, ale to nie mial byc maks, raczej takie 8/10. Obydwie setki weszly w 1:34, heh, ciekawe.
Krotko mowiac musze pracowac nad pozycja w wodzie.
Na sam koniec treningu zrobilem sobie jeszcze test 100m na samych rekach, ale wysilek blisko max, tak 9/10 i tu mile zaskoczenie: 1:30. Gicio!
Plywanie: 1:10h, 2500m, tetno 126/157
Wczoraj przynajmniej poszedlem na basen i plywalo mi sie dobrze.
Nie stwierdzilem zadnych problemow, nawet przy dluzszych i intensywnych odcinkach.
Interpretuje to tak, ze uklad wydolnosciowy wraca na prosta, a co z nogami, to sie mam nadzieje dzisiaj okaze
W czasie plywanie zrobilem sobie male testy: na poczatku po rozgrzewce 2x100m, raz pelen kraul, a druga setka same rece.
Cisnalem dosc mocno, ale to nie mial byc maks, raczej takie 8/10. Obydwie setki weszly w 1:34, heh, ciekawe.
Krotko mowiac musze pracowac nad pozycja w wodzie.
Na sam koniec treningu zrobilem sobie jeszcze test 100m na samych rekach, ale wysilek blisko max, tak 9/10 i tu mile zaskoczenie: 1:30. Gicio!
Plywanie: 1:10h, 2500m, tetno 126/157
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
Troche sie ochlodzilo wczoraj (+17), ale jeszcze bylo calkiem spoko na krotko i nie zmarzlem
Od dzisiaj za to znowu ciepliej i przynajmniej do konca weekendu ma byc >20. Tak trzymac!
Przebieglem sie wczoraj w nadziei, ze bedzie juz znacznie lepiej. I w sumie bylo.
Wszystkie miesnie wytrzymaly w dobrym zdrowiu do konca. Wydolnosciowo tez nie bylo zle.
Srednie tetno takie same jak w poprzednim biegu a tempo wyraznie wyzsze.
Mam nadzieje, ze od przyszlego tygodnia bede juz mogl w miare normalnie trenowac.
Bieg crossowy: 11.2km, tempo 5:20min/km, tetno 133/147, podbiegow 97m
Od dzisiaj za to znowu ciepliej i przynajmniej do konca weekendu ma byc >20. Tak trzymac!
Przebieglem sie wczoraj w nadziei, ze bedzie juz znacznie lepiej. I w sumie bylo.
Wszystkie miesnie wytrzymaly w dobrym zdrowiu do konca. Wydolnosciowo tez nie bylo zle.
Srednie tetno takie same jak w poprzednim biegu a tempo wyraznie wyzsze.
Mam nadzieje, ze od przyszlego tygodnia bede juz mogl w miare normalnie trenowac.
Bieg crossowy: 11.2km, tempo 5:20min/km, tetno 133/147, podbiegow 97m
- Sikor
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 4980
- Rejestracja: 31 lip 2015, 15:36
- Życiówka na 10k: 40:35
- Życiówka w maratonie: 3:13:29
- Kontakt:
W sobote piekna pogoda, prawie zero wiatru, slonce i troche ponad 20 stopni.
Tymek mial swoj trening, zatem jak zwykle odwiozlem go i pojechalem dalej.
Mialem jechac bardzo spokojnie i pierwsze 10km takie bylo, potem udzielil mi sie nastroj i zaczalem coraz bardziej cisnac,
zeby sprawdzic na czyms stoje jesli chodzi o rower.
A bylo niezle. Rowere dzialal juz zupelnie normalnie, wiec nastepne 40km uplynalo dosc szybko
Ostatnie 10km to powrot i odbior syna z treningu i spokojny powrot razem.
Rower MTB: 60.5km, 3:36h, sr. 23.2km/h, tetno 116
W niedziele przed poludniem mialo byc pieknie i +25. No to sie szykowalem na mile bieganie.
Chaos deterministyczny zagral jednak prognozie na nosie, bo slonca ani widu, ledwo +20 i pada.
Monitorowalem zatem radar pogodowy, zeby urwac sobie jakies okienko pogodowe: udalo sie dopiero po 15-ej
Zdecydowalem sie pokrecic troche kole niedaleko domu, zeby wrocic jakby co.
Planu specjalnie zadnego nie mialem, chcialem sie rozeznac na czym stoje.
Bylo niby tyllko +20, ale odczuwalnie bylo o dziwo cieplej, z tym ze wilgotnosc bardzo duza.
Po tych deszczach chmury sie nie rozeszly i wilgosc pozostala.
Postanowilem sprawdzic czy jestem w juz w stanie w ogole troche przyspieszyc.
Dlatego zaplanowalem od czasu do czasu wcisnac szybki kilometr i zobaczyc jak to bedzie.
Rozdzielalem je wolniejszymi dwoma kilometrami, ale nie truchtem tylko normalnym biegiem na czuja (wychodzilo 4:55 do 5:05).
Pierwszy km wszedl w 4:39 (wolno bo sie w drugiej czesci rozkojarzylem), nastepny w 4:20 i ostatni w 4:03.
Jest dobrze, to nie byla umieralnia, nie czulem sie jakos specjalnie zajechany itp.
Garmin pokazuje caly czas przygotowanie wydolnosciowe od +1 do +3, gicio!
Bieg (fartlek): 13.8km, 4:53min/km, tetno 145/171, podbiegow 81m
Jak wrocilem, to sie okazalo, ze chlopaki wykoncypowaly sobie basen. No to ok, cos tam przegryzlem i pojechalismy.
Oni poszli na zjezdzalnie, a ja plum na "moj" tor. Moj, bo to ten sam basen i tor, na ktorym mam poniedzialkowe treningi
Myslalem, ze zrobie jakies tam 1000m, ale plywalo mi dobrze, wiec stanelo na 1500m, w tym jako danie glowne 400m na rekach do kraula.
I co lepsze zaliczylo mi nowy rekord, z 6:48 na 6:41, calkiem konkretna poprawa.
Plywanie: 1500m, 0:36h, tetno 136/166
Zatem niedziela uplynela mi pracowicie, zaliczylem 2 treningi, czuje sie superasnie
Podsumowanie tygodnia:
Plywanie: 2x, 400m, 1:45h
Rower: 3:05h, 70km
Bieg: 3x, 37km, 3:10h
Razem: 8h
Tymek mial swoj trening, zatem jak zwykle odwiozlem go i pojechalem dalej.
Mialem jechac bardzo spokojnie i pierwsze 10km takie bylo, potem udzielil mi sie nastroj i zaczalem coraz bardziej cisnac,
zeby sprawdzic na czyms stoje jesli chodzi o rower.
A bylo niezle. Rowere dzialal juz zupelnie normalnie, wiec nastepne 40km uplynalo dosc szybko
Ostatnie 10km to powrot i odbior syna z treningu i spokojny powrot razem.
Rower MTB: 60.5km, 3:36h, sr. 23.2km/h, tetno 116
W niedziele przed poludniem mialo byc pieknie i +25. No to sie szykowalem na mile bieganie.
Chaos deterministyczny zagral jednak prognozie na nosie, bo slonca ani widu, ledwo +20 i pada.
Monitorowalem zatem radar pogodowy, zeby urwac sobie jakies okienko pogodowe: udalo sie dopiero po 15-ej
Zdecydowalem sie pokrecic troche kole niedaleko domu, zeby wrocic jakby co.
Planu specjalnie zadnego nie mialem, chcialem sie rozeznac na czym stoje.
Bylo niby tyllko +20, ale odczuwalnie bylo o dziwo cieplej, z tym ze wilgotnosc bardzo duza.
Po tych deszczach chmury sie nie rozeszly i wilgosc pozostala.
Postanowilem sprawdzic czy jestem w juz w stanie w ogole troche przyspieszyc.
Dlatego zaplanowalem od czasu do czasu wcisnac szybki kilometr i zobaczyc jak to bedzie.
Rozdzielalem je wolniejszymi dwoma kilometrami, ale nie truchtem tylko normalnym biegiem na czuja (wychodzilo 4:55 do 5:05).
Pierwszy km wszedl w 4:39 (wolno bo sie w drugiej czesci rozkojarzylem), nastepny w 4:20 i ostatni w 4:03.
Jest dobrze, to nie byla umieralnia, nie czulem sie jakos specjalnie zajechany itp.
Garmin pokazuje caly czas przygotowanie wydolnosciowe od +1 do +3, gicio!
Bieg (fartlek): 13.8km, 4:53min/km, tetno 145/171, podbiegow 81m
Jak wrocilem, to sie okazalo, ze chlopaki wykoncypowaly sobie basen. No to ok, cos tam przegryzlem i pojechalismy.
Oni poszli na zjezdzalnie, a ja plum na "moj" tor. Moj, bo to ten sam basen i tor, na ktorym mam poniedzialkowe treningi
Myslalem, ze zrobie jakies tam 1000m, ale plywalo mi dobrze, wiec stanelo na 1500m, w tym jako danie glowne 400m na rekach do kraula.
I co lepsze zaliczylo mi nowy rekord, z 6:48 na 6:41, calkiem konkretna poprawa.
Plywanie: 1500m, 0:36h, tetno 136/166
Zatem niedziela uplynela mi pracowicie, zaliczylem 2 treningi, czuje sie superasnie
Podsumowanie tygodnia:
Plywanie: 2x, 400m, 1:45h
Rower: 3:05h, 70km
Bieg: 3x, 37km, 3:10h
Razem: 8h