@Plywanie: porownalem sobie wyniki w mojej grupie i bylem 6-y, przy czym 2min szybciej dawaloby skok o 2 miejsca.
Patrzac dodatkowo na wrecz idealny track z Fenixa, a ktory pokazuje 4108m, to jestem przekonany, ze trasa w tym roku byla dluzsza.
Dwa lata temu, mimo, ze track z F3 byl rozlatany prawo-lewo, to mimo to naliczyl 4085m. No to git, nie bylo az tak zle.
Inna sprawa, ze aktualnie chyba najgorzej mi idzie z doborem tempa/wysilku wlasnie w plywaniu.
Chyba jednak pod kopniec powinienem byc troche bardziej zmeczony
Z drugiej strony zarznac sie na samym poczatku, to tez slaby pomysl.
Jak mowi stara zasada tri: nie da sie wygrac zawodow plywaniem, ale da sie je w ten sposoby przegrac
Ale wracajac do wyscigu...
Pierwsza zmiana mimo dluzszej trasy zajela mi 5:10 (w 2019 az 6:45), czyli swietnie jak na mnie.
Tym razem wskoczylem na rower bez przygod, troche pokrecilem na butach, potem z malymi klopotami sie w nie wbilem i jazda.
Po raz pierwszy jechalem na zawodach z pomiarem mocy. Niestety nie mialem swiezego wyniku testu FTP, wiec ustalilem wersje spokojna na 160W, jakby bylo za lekko to moze troche wiecej.
Wiedzialem jednak, ze nie moge zaczac za mocno,przede mna blisko 6h na dupie, bedzie jeszcze czas przycisnac.
Pierwsze 10km dosc wolne, bo 6km to dojazd do glownej trasy, a do tego po plywaniu tetno skakalo nawet do 153 i potrzebowalem czasu, zeby wejsc w rytm.
Mala dygresja:
Niestety potwierdzilo sie, ze nie jestem w stanie w czasie plywania odcedzic kartofelkow. Miesnie korpusu sa napiete, caly czas pracuja i wierzcie mi, probowalem ze 3 razy, ale bez skutku.
Czyli jak wychodzilem z wody, to juz mi sie chcialo mocno sikac. Niestety w T1 totalety nie byly juz dostepne, wiec musialem czekac na punkt zywieniowy na rowerze.
Jakos zle sobie ich polozenie w glowie zapamietalem i okazalo sie, ze pierwszy jest tuz po wyjezdzie z "lasu", czyli od razu po ~7km od startu.
No i go po prostu przegapilem. Zatem jechalem dalej. Punkty sa co mniej wiecej 22km, wiec niby nie daleko, ale zanim dojechalem, to juz mnie pecherz i nerki bolaly
Z tego wzgledu postoj trwal duzo dluzej niz musial, stracilem prawie 5 minut. Czyli chwila nieuwagi kosztowala mnie 2.5min (bo zyle zajal mi nastepny "normalny" postoj).
Staralem sie caly czas kontrolowac moc i jechac mozliwie rowno, tzn. bez gwaltownych zrywow, a potem luz.
To sie da dobrze kotrolowac nie obserwujac chwilowa moc, tylko dzieki NP (Normalized Power), ktora tez jest podawana.
Stratefia zywieniowa nie roznila sie specjalnie od poprzedniego razu: w butelce na ramie mialem zel wlasnej roboty (70g wegli/h x 5h).
Obliczone na 5h, chociaz wiedzialem, ze bede jechal dluzej, ale to celowo: na pierwsze kilometry mialem butelke iso, a na ostatnie 15-20min wezme iso na punkcie zywieniowym.
Zel wchodzil jednak tak dobrze, ze za szybko mi sie skonczyl. Nastepnym razem przygotuje wersje 80g wegli/h i bede musial niestety wziac zwykly bidon, a nie aero, bo tam sie tyle nie zmiesci.
Niestety ostatnia godzine jechalem zatem tylko na iso, ale chyba nie wyszlo zle.
No to jade. Wiatr oczywiscie jest, na szczescie nie bardzo mocny, ale wiatraki kreca sie konkretnie, skrzydla wirnikow wygiete.
Pierwsza prosta bardziej w paszcze, potem z boku, a jak wyjechalismy na prosta w kierunku Leysta, to wialo prosto w plecy, wiec w ogole nie wychodzac ze strefy komfortu jechalem 37-38km/h.
Udalo mi sie tym razem unikac przygod na trasie, nauczony doswiadczeniem bylem uwazny. Poza jednym momentem juz w dalszej czesci trasy, kiedy bedac caly czas w pozycji aero siegnalem prawa reka po bidon z zelem, a tu jak nie przywieje.
Krew mi sie zagotowala, zrobilem ze 3 szlaczki zanim uspokoilem mustanga. Uff, bylo blisko do wywrotki, bylo blisko. Potem juz zawsze sie prostowalem i dopiero wtedy pilem zel. Kosztuje troche czasu, ale....
Generalnie im dalej w las, tym mniej zawodnikow widzialem. Kilka osob wyprzedzilem ja, kilka rakiet wyprzedzilo mnie (mieli motorki, to niemozliwe jak szybko jechali

).
Na drugiej petli zaczela sie juz w zasadzie jazda totalnie solo... Zaczelo mi to wchodzic na dekiel powoli. Najbardziej miedzy 116 a 120km (zapamietalem dokladnie).
Zaczalem do siebie gadac, polecialy mi lzy i zaczalem sobie spiewac "I see fire" Sheerana. Dwa razy. Normalnie jazda na calego
Tym razem jechalem tez na innym siodelku i to byl dobry upgrade, jechalo sie mozliwie wygodnie. Ale wiedzialem, ze do konca tak pieknie nie bedzie.
Na drugiej petli wiatr troche sie wzmogl i skrecil nieco. W sumie wyszlo dobrze, bo tam sie robi takie zygzaki 90 stopni i przy wczesniejszym kierunku (tak jak 2 lata wczesniej) wialo caly czas z przodu.
Raz z lewej a raz prawej, ale jechalo sie caly czas pod wiatr. To byl mordega. Tym razem raz sie jechalo centralnie pod wiatr, ale po skrecie polwiatrem, co jest duzo mniej uciazliwe, ale musialm duzo bardziej kontrowac kierownica silniejsze podmuchy. To wymagalo koncentracji, ale nie mialem z tym problemow. Zmeczenie kontrolowalem dobrze.
Tylek mialem juz dosc obity (asflat czesto nie byl tak dobry + przejazdy przez mostki nad kanalami, wiec wszelkie nierownosci rower przenosil wprost na krocze).
Pod koniec czulem kazda nierownosc bardzo mocno. Ale zostalo juz tylko niecale 20km i wyjechalismy na ostatnia prosta, wal wzdluz Gooimeer. Juhuuu!
Skret w prawo, wyjazd pod mostem/wiaduktem i jestem na wale. A tam jak nie piznie wiatr. K**wa! Ten wiatr co skrecil wczesniej tak milo teraz wial na tym ostatnim odcinku prawie centralnie w pysk z lewej, zamiast wiac milo polwiatrem jak wczesniej.
Predkosc spadla do 27-28km/h, cisnalem jak glupi, zeby chociaz tyle utrzymac. A do tego ta czesc trasy ma sredni asfalt. Droga wyglada dobrze, ale po prawej stronie byly podluzne wglebienia. Dla samochodu pewnie nic. Na czasowce kazde z nich to kop w krocze. Pod koniec pierwszej petli moje krocze nie bylo jeszcze rozbite, wiec bylo ok, do tego dalo sie jechac troche bardziej srodkiem. Teraz wiatr byl silniejszy i ciagle spychal mnie na te wglebienia, bo glowe chcialem trzymac nisko, zeby zminimalozowac opor powietrza. Na asflacie nie bylo lini orientacyjnych, wiec dopiero kop w krocze mowil mi, ze zjechalem na prawo. Kazde takie uderzenie kwitowalem nasza rodzima, swojska lacina uliczna. Ale po jakims czasie juz nie moglem. Musialem podniesc glowe i kontrolowac gdzie jade, bo tak sie dluzej nie dalo. Wtedy bolal mnie juz mocno kark, wiec jak nie urok to sraczka

Ale nic, to juz bylo niedaleko.
Dopiero jak zjechalem z walu na dojazdowke do T2, to te ostatnie 6km bylo juz ok i polecialem dalej. Te ostatnie kilkanascie km dalo mi mocno w kosc i mialem za to zaplacic nieco pozniej.
Z butow wyszedlem elegancko, dojechalem do lini "dismount" stojac na jednym bucie, czyli profeska

Tylko, ze o jednym zapomnialem, zeby mocniej sciagnac sprezyne w pedale (bylo wciaz luzno ustawiona pod jazde na trenazerze) i gdey zeskakiwalem, to but tez zeskoczyl. Nawet teog nie zauwazylem, dopiero koles z obslugi do mnie krzyknal, wiec musialem sie kilka metrow cofnac. Dobrze, ze odlaczyl sie gdy jeszcze na nim stalem, bo to by sie pewnie skonczylo wywrotka 5m przed lina. Mentalnie mam wbite juz na nastepny raz: dokrecic sile wypiecia pedalow
Pobieglem odstawic rower na miejsce, odwiesilem kask i pobieglem po worek. Staralem sie nie leciec na maksa, zeby uniknac kolki, ale kontrola tempa w tej sytuacji jest trudna, odczucia po zejsciu z roweru sa szupelnie zaburzone.
Jak sie okazalo bieglem bardzo szybko i kolka zaatakowala mnie jak zwykle. Postanowilem nie spieszyc sie przy przebieraniu, to moze sie uspokoi. Zalozylem skarpetki, buty, zapakowalem zele w kieszenie (6 sztuk), odwiesilem worek i wyruszylem na trase biegowa. Pomyslalem sobie: no to jeszcze tylko maraton
