Pospałam z przerwami.
Pierwsza przerwa 4:40, druga 6:15, trzecia 7:50. W końcu trzeba było wstać, skoro planowałam byłam wyjść o 7:30

Na bieganie żadnego planu nie było, ot poturlać się przez 10-12km. W międzyczasie zaczął padać śnieg, zapowiadało się ślicznie-romantycznie, niestety wiatr wywiał cały romantyzm. Najpierw poturlałam się po lasku, a kiedy na zegarku wybiło 5.5.km pobiegłam jedną stroną zalewu. Nie chciało mi się biec naokoło, wiatr też nie zachęcał, żeby wystawiać się na otwartą przestrzeń. Dobiegłam 2km i zrobiłam nawrotkę. Po ok kilometrze usłyszałam za sobą jakiś głos, okazało się, że to mój kolega z pracy, z którym czasem się mijamy na sportowo - ja biegiem, on mknie na rowerze. Pogadaliśmy chwilę, później znów się minęliśmy, tym razem załapałam się na zdjęcie

Kiedy wbiegałam ponownie do lasku coby dokręcić kilometry, pobiegłam kawałek asfaltem. Jakoś tak żwawiej się zrobiło, więc stwierdziłam, że zrobię jeszcze setki, sztuk pięć. O dziwo, też wyszły żwawo, ale przy okazji cały tył neo-bluzy upaćkany się zrobił od kałuży i innego śniego-błota, o czym przekonałam się dopiero po przyjściu do domu

Pobiegałam, pierwsza przerwa w marszu, ale stwierdziłam, że za dużo czasu mi to zajmie i kolejne 4 przerwy poszły już w truchcie.
Tak więc dzisiaj:
10.53km po 5:39
5x100m po 3:39 + 400m trucht.
1.6km po 5:48
Wszystko to w nastroju pt. "Marność, czyli Kohelet miał rację"
