A czekające mnie zadanie wygląda tak (fragment nr 8):

 
Moderator: infernal



 )
 )  



 Ponoć koleżanka, która do drużyny mnie zaprosiła miała podobnie w zeszłym roku biegnąc ten kawałek w tydzień po 20km de Lausanne, ale mimo wszystko mam lekkie
 Ponoć koleżanka, która do drużyny mnie zaprosiła miała podobnie w zeszłym roku biegnąc ten kawałek w tydzień po 20km de Lausanne, ale mimo wszystko mam lekkie   zwątpienie w całe to moje bieganie i najbliższe plany. Ale imprezę polecam każdemu, świetna zabawa i super ogranizacja!
 zwątpienie w całe to moje bieganie i najbliższe plany. Ale imprezę polecam każdemu, świetna zabawa i super ogranizacja!  
  



 I garmin się zawiesza na prędkości 2min/km. No nic truchtam, głęboko oddycham, robię skręty, skłony itd. aż czas się ustawiać na starcie. Zdjęcie z latającego robota, odliczanie, strzał i lecimy. Na początek jest naprawdę wąsko, zaczynam bardzo spokojnie, ale i tak trochę wyprzedzam. Lecimy rzeczywiście prawie od razu pod górę, nie jest lekko, ale nie jest tragicznie. Kończy się krótki kawałek asfaltu, mijamy ostatnie domki i zaczynają się zakręty w lesie. Liczyłam wcześniej na mapce, że po piątym chyba koniec mordęgi. Ale nie byliśmy chyba jeszcze przy drugim, gdy zaczęło mi się biec ciężej i cieżęj, duszno, w ustach ogromna suchość. Nogi się kręcą coraz wolniej. Robi się na moment bardzo stromo, więc idę - bo szybciej. Do końca podbiegu będzie już marszobieg. Na początku mam swoją niedawną grupę tylko 5m przed sobą, ale z czasem oddalą się bardziej, choć z niektórymi osobami będę się co rusz mijać. Gdzieś chyba na drugim kilometrze zapiszczało, że bateria w footpodzie słaba i znów często się wieszał na 2min/km, ale już się nie przejęłam. Nareszcie szczyt, rozpędzam się ile się da, ale nogi sztywne i co rusz kuje w brzuchu lub pod żebrami. Mało kogo doganiam, raczej mi uciekają. Wypatruje kolejnych tabliczek z kilometrami i odliczam. Zbieg się kończy i teraz do mety ma być tylko do góry. Większość ludzi w moim otoczeniu od razu idzie, ja chcę zacisnąć zęby i biec, ale raz też jeszcze podejdę. Słychać już wrzawę na stadionie na mecie etapu, widać biegaczy następnego etapu znikających w lesie, ale my wciąż krążymy wąskim korytarzem. Jest tabliczka z poleceniem przyszykowania chipa, za chwilę dwóch panów je skanuje (szybciej niż za zapowiadane 200m), potem mam być znów 200m do strefy zmian, ale nasz blok jest tuż za zakrętem. Dzięki koszulkom zespołowym szybko lokalizuję widzianego pierwszy raz na oczy zmiennika, życzę mu powodzenia i uffff, koniec męczarni. Wstyd mi z taki występ i mierny wkład dla zespołu. Bidonik z piciem, prysznic, przebranie w ciepłe ciuchy i jadę na metę etapu pani kapitan, będę akurat na czas, żeby i pana kapitana oczekującego na zmianę poznać (znów - niech żyją koszulki. Choć w sumie po numerze też bym poznała). Potem jedziemy do niego na metę, a stamtąd większą grupą do Irchel podziwiać finisz naszej długonogiej gazeli. Przemknęła niesamowicie, było co oklaskiwać. Stopniowo odnaleźliśmy się całą drużyną - dowiedziałam się z kim dziś ramię w ramie walczyłam, taka brygada, że mucha nie siada (planowali dotrzeć do mnie na finisz, ale z powodu restartu nie zdążyli). Wspólnie zajadamy się makaronem i babeczkami, potem jedziemy jeszcze do centrum, podziwiamy widok z tarasu politechniki i zmierzamy na piwko, którego już nie wypiłam, bo przyszłoby mi wracać niedogodnym pociągiem.
 I garmin się zawiesza na prędkości 2min/km. No nic truchtam, głęboko oddycham, robię skręty, skłony itd. aż czas się ustawiać na starcie. Zdjęcie z latającego robota, odliczanie, strzał i lecimy. Na początek jest naprawdę wąsko, zaczynam bardzo spokojnie, ale i tak trochę wyprzedzam. Lecimy rzeczywiście prawie od razu pod górę, nie jest lekko, ale nie jest tragicznie. Kończy się krótki kawałek asfaltu, mijamy ostatnie domki i zaczynają się zakręty w lesie. Liczyłam wcześniej na mapce, że po piątym chyba koniec mordęgi. Ale nie byliśmy chyba jeszcze przy drugim, gdy zaczęło mi się biec ciężej i cieżęj, duszno, w ustach ogromna suchość. Nogi się kręcą coraz wolniej. Robi się na moment bardzo stromo, więc idę - bo szybciej. Do końca podbiegu będzie już marszobieg. Na początku mam swoją niedawną grupę tylko 5m przed sobą, ale z czasem oddalą się bardziej, choć z niektórymi osobami będę się co rusz mijać. Gdzieś chyba na drugim kilometrze zapiszczało, że bateria w footpodzie słaba i znów często się wieszał na 2min/km, ale już się nie przejęłam. Nareszcie szczyt, rozpędzam się ile się da, ale nogi sztywne i co rusz kuje w brzuchu lub pod żebrami. Mało kogo doganiam, raczej mi uciekają. Wypatruje kolejnych tabliczek z kilometrami i odliczam. Zbieg się kończy i teraz do mety ma być tylko do góry. Większość ludzi w moim otoczeniu od razu idzie, ja chcę zacisnąć zęby i biec, ale raz też jeszcze podejdę. Słychać już wrzawę na stadionie na mecie etapu, widać biegaczy następnego etapu znikających w lesie, ale my wciąż krążymy wąskim korytarzem. Jest tabliczka z poleceniem przyszykowania chipa, za chwilę dwóch panów je skanuje (szybciej niż za zapowiadane 200m), potem mam być znów 200m do strefy zmian, ale nasz blok jest tuż za zakrętem. Dzięki koszulkom zespołowym szybko lokalizuję widzianego pierwszy raz na oczy zmiennika, życzę mu powodzenia i uffff, koniec męczarni. Wstyd mi z taki występ i mierny wkład dla zespołu. Bidonik z piciem, prysznic, przebranie w ciepłe ciuchy i jadę na metę etapu pani kapitan, będę akurat na czas, żeby i pana kapitana oczekującego na zmianę poznać (znów - niech żyją koszulki. Choć w sumie po numerze też bym poznała). Potem jedziemy do niego na metę, a stamtąd większą grupą do Irchel podziwiać finisz naszej długonogiej gazeli. Przemknęła niesamowicie, było co oklaskiwać. Stopniowo odnaleźliśmy się całą drużyną - dowiedziałam się z kim dziś ramię w ramie walczyłam, taka brygada, że mucha nie siada (planowali dotrzeć do mnie na finisz, ale z powodu restartu nie zdążyli). Wspólnie zajadamy się makaronem i babeczkami, potem jedziemy jeszcze do centrum, podziwiamy widok z tarasu politechniki i zmierzamy na piwko, którego już nie wypiłam, bo przyszłoby mi wracać niedogodnym pociągiem. 


 )
 )  
 ), ale jak to zwykle bolały z ostatnie 3 tylko. Tzn. oprócz normalnego zmęczenia załączył się wtedy protest żołądka (biorąc pod uwagę, co w siebie wrzuciłam przed treningiem - miał trochę prawo) i schłodzenie było skrócone na rzecz wizyty w punkcie serwisowym.
 ), ale jak to zwykle bolały z ostatnie 3 tylko. Tzn. oprócz normalnego zmęczenia załączył się wtedy protest żołądka (biorąc pod uwagę, co w siebie wrzuciłam przed treningiem - miał trochę prawo) i schłodzenie było skrócone na rzecz wizyty w punkcie serwisowym.  Na szczęście szybko doszłam do siebie i nie było problemów z jazdą na lotnisko. Niemniej to już drugi prawie identyczny epizod przy interwałach na stadionie.
 Na szczęście szybko doszłam do siebie i nie było problemów z jazdą na lotnisko. Niemniej to już drugi prawie identyczny epizod przy interwałach na stadionie. 

 
 
 podbiegu, buty Light Silence
  podbiegu, buty Light Silence W sercu dzielnicy Chailly znów przecięłam lisi szlak, ale okazuje się, że po jakiś 100m źle skręciłam i tym razem biegłam zbyt na prawo od niego zamiast zbyt na lewo. W każdym razie do góry było solidnie. Zawrotkę zrobiłam, gdy wybiło ok. 50' czołgania się w górę miasta i właśnie z tego miasta wybiegłam w pola. Zbieg spowrotem ku ostatniemu widzianemu kawałkowi lisiej ścieżki wydał mi się tak długi i nieźle strony (prawie się wywaliłam na opadniętych kwiatach z drzewa
 W sercu dzielnicy Chailly znów przecięłam lisi szlak, ale okazuje się, że po jakiś 100m źle skręciłam i tym razem biegłam zbyt na prawo od niego zamiast zbyt na lewo. W każdym razie do góry było solidnie. Zawrotkę zrobiłam, gdy wybiło ok. 50' czołgania się w górę miasta i właśnie z tego miasta wybiegłam w pola. Zbieg spowrotem ku ostatniemu widzianemu kawałkowi lisiej ścieżki wydał mi się tak długi i nieźle strony (prawie się wywaliłam na opadniętych kwiatach z drzewa  ), że nie mogłam uwierzyć, że przed chwilą to wbiegłam. Od Chailly wracałam już prawie cały czas lisią ścieżką - od góry dużo łatwiej ją znaleźć, choć oznaczenie i tak kiepskawe. Czasem ciężko stwierdzić czy sadzisz komuś przez podwórko, czy trzymasz się szlaku. Za to miejscówka jest niesamowota, zielona dolina o stromych ścianach wdłuż rwącej górskiej rzeki w zasadzie w sercu miasta - a można z powodzeniem o tym mieście zapomnieć. Ścieżka przechodzi wielokrotnie z jednego brzegu rzeki na drugi, co dzięki jej stromym brzegom sprawia, że w żadną stronę ścieżka nie jest cały czas w górę albo w dół, dały w kość te dodatkowe podbiegi na koniec.
 ), że nie mogłam uwierzyć, że przed chwilą to wbiegłam. Od Chailly wracałam już prawie cały czas lisią ścieżką - od góry dużo łatwiej ją znaleźć, choć oznaczenie i tak kiepskawe. Czasem ciężko stwierdzić czy sadzisz komuś przez podwórko, czy trzymasz się szlaku. Za to miejscówka jest niesamowota, zielona dolina o stromych ścianach wdłuż rwącej górskiej rzeki w zasadzie w sercu miasta - a można z powodzeniem o tym mieście zapomnieć. Ścieżka przechodzi wielokrotnie z jednego brzegu rzeki na drugi, co dzięki jej stromym brzegom sprawia, że w żadną stronę ścieżka nie jest cały czas w górę albo w dół, dały w kość te dodatkowe podbiegi na koniec.











 Rano pobolewały mnie łydki - od wspinania się po mikroskopijnych załamaniach skały.
 Rano pobolewały mnie łydki - od wspinania się po mikroskopijnych załamaniach skały.