Berliner Halbmarathon, czy też Półmaraton Berliński, jak kto woli.
03.04.2022
Aż trudno uwierzyć, że ostatni półmaraton biegłem aż półtora roku temu... Za to po drodze były już dwa maratony. Była to już moja siódma połówka, więc przed biegiem naprawdę zero stresu i pełny luz. Może nawet aż za bardzo się wyluzowałem, bo dzień przed biegiem zrobiłem po Berlinie ładne 25 tysięcy kroków, szkoda było mi zmarnować dzień w Rajchu, żeby sobie trochę nie pozwiedzać. Na samym odbiorze pakietu trochę się zeszło, bo trzeba było podjechać na słynne dawne lotnisko Tempelhof, gdzie kiedyś uciekały samoloty zza żelaznej kurtyny do wolnego Berlina, a dziś uciekali tutaj biegacze z całej Europy.

Samo Expo było ogromne, ale bardzo dobrze zorganizowane i bez kolejek.
No i trochę faktycznie przesadziłem, bo pod koniec dnia od samego chodzenia (plus 5 km truchtu w sobotę rano) czułem trochę mięśnie dwugłowe. Na szczęście węgli i nawadniania nie zabrakło, więc bez obaw.
Przed biegiem wiedziałem, że życiówka (1:31 z groszami) jest spokojnie w zasięgu, ale co do 1:30 nie byłem pewny. Na plus działało to, że pracowałem mocno przez ostatni rok nad wytrzymałością, w ostatnim cyklu treningowym biegałem w pewnym momencie co tydzień ok. 25 km longi, więc bardziej jak pod maraton, ale tempowo nie czułem się przygotowany na życiową formę - głównie patrząc po treningach i po ostatniej dyszce pobiegniętej równo w 41 minut miesiąc temu, czyli o minutę gorzej niż życiówka. Do tego wagę udało mi się zbić tylko do ok. 78-79 kg, czyli daleko dobre 3 kg od życiówkowej wagi.
W niedzielę rano standardowe przygotowanie, zjadłem 1,5 bułki z dżemem i banana, wstałem o 7:30, start mojej fali był o 10:05. Pełen automatyzm, toaletę udało się wcześnie ogarnąć, rozgrzewka, 3 km truchtu i kilka przebieżek, zostawiłem moim kibicom cieplejsze ciuchy i o 9:30 ruszyłem w kierunku startu. I dobrze, że zostawiłem sobie więcej czasu, bo...ledwie zdążyłem do mojej strefy (a i tak musiałem trochę podtruchtać). W biegu brało udział 26 tysięcy biegaczy, a i tak nie dało się prawie nigdzie odczuć tłumu, tyle że miasteczko startowe było naprawdę przeogromne. (do tego tylko jedna brama wejściowa, do której wpuszczano tylko biegaczy). Za bramą trzeba było założyć maseczkę i większość osób rzeczywiście stosowała się, pełen ordnung.
Dotarłem do strefy 5 minut przed startem, nerwowo przepiąłem jeszcze pas z żelami, gdy zauważyłem, że spodenki są założone tył do przodu.

Szybka przebiórka już w ścisku w strefie, sprawdziłem, czy chip w bucie jest dobrze zamocowany, a tu za chwilę finalne odliczanie. Lecimy! Pierwsze 3 km biegło się dość lekko. Start w wielkim parku Tiergarten, mijamy słynną kolumnę zwycięstwa. Założenie to biec po 4:20, nie przepalić początku. Idzie zaskakująco lekko, jak na luźnym treningu. Cały czas starałem się trzymać zielonej linii na asfalcie wyznaczającej optymalną trasę biegu. Fajny bajer, powinni to robić na każdym biegu.

Minąłem dwie kobiety, trzymające wspólnie w biegu flagę Ukrainy, toteż krzyknąlem im, Slawa Ukrainie! Pogoda była chłodna, rano może ze 3 stopnie, ale zrobiło się słonecznie, do tego na pierwszych kilometrach wiało trochę w mordę. Byłem zaskoczony, że za startem naprawdę zero tłoku, miałem mnóstwo miejsca dla siebie (ale cały czas było z kim biec i nigdy nie byłem osamotniony).
Pierwsza piątka wpadła w tempie 4:18. Jest nieźle. Stwierdziłem, że postaram się trochę przyspieszyć, może rozkręcić się do 4:15 i powalczyć o te upragnione sub90. Jak na złość, stopniowo zaczęły się odzywać mięśnie. Najpierw czworogłowe zagrały swoje intro, potem wjechały dwugłowe i to głównie one dały mi się we znaki już do końca biegu. Nie był to jakiś mocny ból, ale dość upierdliwy. Próbowałem wejść na szybsze tempo, ale co przyspieszyłem, to za każdym razem zegarek uparcie pokazywał coś w okolicach 4:15-4:20. Miejscami GPS też świrował przez zakręty, budynki, biegliśmy bardzo ładną trasą, dobiegliśmy do pałacu Charlottenburg, ale dookoła było sporo wysokich kamienic. Podbiegów właściwie nie było, poza kilkoma małymi właśnie na odcinku między 5 a 10 km. W pewnym momencie wbiegliśmy też na kostkę brukową, a potem do krótkiego tunelu, co wybiło mnie trochę z rytmu. Jakieś nawet małe detale zaczęły mnie mocno irytować Zrobiło się ciepło w słońcu, musiałem podwinąć rękawy. Startowalem oczywiście w krótkich spodenkach, a na górę wziąłem jedną warstwę - długi rękaw. Mimo to, przy 5-7 stopniach zrobiło mi się bardzo ciepło. 10 km minąłem równo w 43 minuty i pomyślałem sobie, że 1:30 to raczej nie będzie, bo utrzymuję tempo 4:18 na styk, ale życiówka powinna wpaść.
I wtedy stało się coś dziwnego. Nagle zacząłem biec szybciej, zaprzyjaźniłem się z bólem, zrobił się znośny. Nie czuć było prędkości, a momentami zegarek pokazywał nawet tempo bliskie 4:00 lub szybsze. Przestałem ufać wskazaniom zegarka i po prostu trzymałem się tych samych ludzi, a w miarę sił starałem się wyprzedzać. Rzadko kiedy ktoś mnie wyprzedzał. Sprawdzałem tylko wskazania zegarka co kilometr, żeby kontrolować tempo, flagi były rozstawione regularnie i były dobrze widoczne. GPS doliczył ładnych 400m przez cały bieg, ale nie dlatego, że nie biegłem optymalnie, po biegu widzę, że po prostu trochę błądził. Miejsca było sporo, ale cały czas jest z kim biec. Może to zjedzony na 8 km żel dał mi też więcej sił do biegu. Może też było z wiatrem na dłuższym odcinku z zachodu na wschód.
Na 12-13 km złapałem jakąś silniejszą motywację, dużo kibiców też wykonywało świetną robotę. Zacząłem sobie pod nosem nucić energiczną muzykę filmową, która nagle skojarzyła mi się luźno pod wpływem bębniarzy przy trasie. Kilometr za kilometrem mozolnie odliczałem, już niedługo do 15 kilometra na Placu Poczdamskim. Powoli wpadamy w znajome rejony. Policzyłem sobie, że jak 15kę przekroczę w 1:04:30, to będzie dobrze, a jeśli w 1:04:00, to jest nawet szansa to sub90. Liczenie świetnie zajmuje czas. Przed 15km na punkcie z wodą wypuściłem kubeczek z ręki. Szkoda, miałem naprawdę ochotę się napić, a może nawet wylać coś na głowę. Wreszcie wpada 15 km i jest blisko do 1:04:00, czyli będę walczył o sub90! Jest dobrze. Mijamy plac Poczdamski, masa kibiców, ależ to była motywacja.
Za chwilę kolejne sławne punkty, w tym Checkpoint Charlie, czyli granica między wschodnim a zachodnim Berlinem. Nie jest lekko, ale na pewno lepiej niż na poprzednich półmaratonach. Lubię biegać negative splitem, kolejny raz to się sprawdziło, ale mam wrażenie, że parę kilometrów temu czułem sie gorzej niż teraz, to dla mnie jakaś zagadka. Przed ostatnim punktem z wodą w razie czego zjadłem jeszcze sobie drugi żel, ale bardziej pro forma, bo nie czułem się super głodny.
Na końcu już tylko odliczam, jakim tempem muszę biec, żeby była życiówka, a jakim sub90. Życiówki już nie zawalę, musiałaby się stać katastrofa na miarę wojny, skurczy albo sraczki.

Czekam na jakiś kryzys, ale nie przychodzi. Coraz częściej zerkam na zegarek. Nagle zaczynamy mijać coraz ciekawsze miejsce w centrum Berlina, a tu jakiś ładny pałac, a tu plac Gendarmenmarkt. Trochę sporo zakrętów, ale trzymam się zielonej linii. Cisnę, cisnę, jeszcze mocniej. Nagle tempo zbliża się do 4:00 albo nawet je przekacza. Ciekawe, na treningu bym umierał, a tu biegnie się calkiem przyjemnie?!
Wreszcie ostatni zakręt, widzę Bramę Brandenburską przed sobą i już wiem, że się uda. Niesamowity moment, bo to przecież tutaj, dokładnie w tym miejscu, pada tyle rekordów świata w maratonie, a nagle jestem tutaj ja z moim własnym małym rekordem. Jeszcze ważna rzecz, mijamy ruską ambasadę, miałem ochotę wrzasnąć coś o ruskich k..., ale powstrzymałem się, nie wiem czy bardziej przez grzeczność czy przez brak siły. Chyba jednak to drugie.

Miejscowi postawili tutaj tabliczkę z napisem Plac Zelenskiego i rozwiesili na drzewach dziecięcy skarpetki, żeby upamiętnić ofiary wojny. Bardzo wymowne...
Ostatnia prosta wydaje się wyjątkowo długa, czyżby jednak zegarek zawalił robotę? Nie, wszystko się zgadza. Mijamy bramę, mijamy znacznik 21 km i na początku parku jest mała czerwona brama z napisem ZIEL. Uniosłem rękę w góre, wrzeszczałem jak po*ebany, ale niczego nie było słuchać w tumulcie kibiców. Czas brutto 1:31:07, ale netto
1:29:27. Duży zapas udalo się zbudować na ostatnim kilometrze, rzekomo wg GPS pobiegłem go w 3:45, ale nie chce mi się wierzyć, bo z pulsem nie dobiłem zbyt wysoko, ledwie do 180. W ogóle chyba strefy mi się poprzesuwały. Jest świetnie, dawno tak się nie cieszyłem z wyniku.
Każdemu polecam Półmaraton w Berlinie, trasa idealna, płaska, szybka, pogoda w kwietniu też powinna zwykle sprzyjać. Do tego świetna organizacja. Za metą picie, banany, piwo bezalkoholowe, ponczo i... maseczka.

No i nie można zapomnieć oddać cholernego chipa z buta.

Szybko wyszedłem z tej strefy, gdzie kibice nie mają dostępu, żeby ubrać się, bo nagle zrobiło mi się dość zimno. Szybko wjechał sznycel wiedeński z frytami i browarem w pobliskiej knajpie. Na tym kończę mój sezon wiosenny, więc potem był czas na świętowanie.
Jeszcze jeśli ktoś lubi cyferki:
