Redakcja Bieganie.pl
Prawą osią uderzamy w zaspę, pióropusz śniegu rozsypuje się wysoko,
zasłaniając szyby. Przez chwilę nic nie widzimy. Jedziemy w lesie, gdzie warunki
są znośne. Przynajmniej jak na terenowy samochód z założonymi łańcuchami.
Wyjeżdżamy na teren odkryty gdzie silny wiatr naniósł na drogę znacznie więcej
śniegu. W pewnym momencie widzimy, że nikną ślady kół, które wskazywały nam
drogę. Urywają się w miejscu, gdzie wyrasta metrowej wysokości zaspa. To koniec.
Trochę dla zasady, żeby udać, że nie poddajemy się bez walki, Jurek wjeżdża w
zaspę aż do momentu, gdy zwały śniegu zatrzymują samochód. Cofamy kilkanaście
metrów i znowu ruszamy w zaspę. Po kilku takich próbach udaje się nam przejechać
kilkanaście metrów.
Po raz nie wiem już który tej nocy zakładam czapkę, czołówkę, rękawiczki,
i wychodzę z saperką w ręku, bo zakopane koła uniemożliwiają ruszenie. Silny
wiatr huczy i wdziera się w szczeliny ubrania. Rozglądam się. W odległości
kilkuset metrów widzę światło latarni i domy jakiejś wioski. Jak wzrok sięga nie
widać śladów drogi. Być może za wioską droga jest przejezdna, ale odśnieżenie
drogi do wioski przy użyciu saperki zajęłaby nam wiele godzin. Zauważam jednak,
że w odległości kilkunastu metrów od drogi pokrywa śniegu na polu jest mała.
Cofamy więc aż do miejsca, gdzie można zjechać z drogi na pole. W ten sposób
przejeżdżamy po polu około 100m, dalej sytuacja się powtarza – śnieg nie do
pokonania. Po kilku próbach przebijania się przez zaspę okazuje się, że zerwały
się łańcuchy śnieżne. Ponosimy klęskę na każdym froncie. Trzeba zawracać.
Odkopywanie kół, żeby wycofać i zawrócić, zajmie nam kolejne pół godziny. W
drodze do Jurek zaczyna mieć problemy z hamulcami. Później przekonamy się, że
zerwane łańcuchy rozerwały przewód z płynem hamulcowym.
Trzy godziny od wyjazdu z Warszawy, po przejechaniu 140km, oglądając nazbyt
wiele wypadków i karamboli, stanęliśmy w korku na autostradzie i tkwiliśmy w nim
już 2-3 godziny, dlatego zdecydowaliśmy się na znalezienie bocznej drogi.
Początkowo wszystko układało się dobrze. Z zawrotną prędkością 30-40km/h
poruszaliśmy się na południe. Jednak z minuty na minutę warunki stawały się
coraz trudniejsze. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, żeby pomóc wypchnąć jakiś
samochód z zaspy czy rowu. W ten sposób przejechanie odcinka 30km zajęło nam
około 4 godzin, po czym natrafiliśmy na przeszkodę, która kosztowała nas
zerwanie łańcuchów na kołach i rezygnację z dalszej walki. Wróciliśmy do głównej
drogi i tam, żółwim tempem jadąc objazdem oblodzoną drogą, dojechaliśmy do
Częstochowy. Była pierwsza w nocy, kiedy wjeżdżaliśmy na parking hotelu
Ibis, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój. Liczba samochodów nie wróżyła
jednak niczego dobrego. W holu recepcyjnym ukazał nam się widok jak z filmów
katastroficznych. Śpiący po kątach ludzie, a w barze znany aktor hałaśliwie
namawiający znane dziennikarki do picia piwa. Rezerwacja? Pobłażliwy uśmiech
recepcjonistki. Opuszczamy hotel. Około czwartej nad ranem docieramy do domu
kolegi Jurka, utytułowanego polskiego himalaisty, który zaofiarował nam
gościnę.
Jest 30 minut przed świtem i 16 stopni poniżej zera. Przyciszone rozmowy
krzątających się w okolicy startu zawodników zagłusza odgłos trzeszczącego pod
butami śniegu. Przy tej temperaturze słowo trzeszczenie nie jest chyba właściwe,
jest to raczej skrzypienie lub chrupanie, cudowny odgłos, do którego tęsknię w
letnie upały. Ubrałem się stosunkowo lekko oczekując dużego wysiłku fizycznego.
Gdyby start nie nastąpił za minutę, zacząłbym odczuwać przenikliwe zimno i
dreszcze. Na szczęście zaczyna się odliczanie i biegiem rozpoczynamy prawie
ośmiogodzinną przygodę. Serce zaczyna szybciej pompować gorącą krew do mięśni i
po kilku chwilach robi się już przyjemnie ciepło.
Po pięciu minutach biegu oglądam się za siebie i widzę, że jesteśmy na
prowadzeniu z kilkudziesięciometrową przewagą nad główną grupą. Odczuwam
nieukrywaną satysfakcję. Po raz kolejny automatycznie przelatuje mi przez głowę
myśl, czy na pewno wziąłem cały potrzebny ekwipunek. Podobnie jak przed długą
podróżą za granicę, kiedy kolejny raz sprawdzam, czy mam spakowany paszport.
Kurtka polarowa: jest, ortalion: jest, zapasowe rękawiczki: są, zapasowa
koszulka: jest, karta startowa:… "Jurek, czy wziąłeś kartę startową?".
"Myślałem, że ty ją wziąłeś?". Nagle entuzjazm prowadzenia zamienia się w
rozczarowanie. Rzucam ekwipunek na ziemię i biegnę do oddalonego o kilometr
hotelu po kartę startową. Gdy już z kartą przebiegam przez linię startu, zerkam
na zegarek, żeby stwierdzić, że niedopatrzenie kosztowało nas 11 minut i spadek
z pozycji lidera na ostatnie miejsce. Pociesza mnie tylko myśl, że wyprzedzanie
jest dużo przyjemniejsze niż bycie wyprzedzanym.
Szlaki turystyczne o tej porze roku nie są uczęszczane. Półtorametrowa
warstwa świeżego śniegu skutecznie zniechęca turystów do opuszczania
odśnieżonych dróg i nartostrad. Próba przejścia szlakiem oznacza brodzenie po
pas w śniegu, więc nikt tego nie robi. Sponsor zawodów wyposażył nas jednak w
rakiety śnieżne. Mając je na nogach, człowiek zapada się tylko do kolan. Rakiety
są więc bardzo dobrym wynalazkiem, choć nadal brodzenie w śniegu jest bardzo
uciążliwe. Dość powiedzieć, że dwójka dobrze przygotowanych kondycyjnie i
technicznie organizatorów, która wybrała się poprzedniego dnia na rekonesans,
nie przeszła całej trasy rajdu, a mimo to ocierała się o limity czasowe na
poszczególnych punktach kontrolnych. W rezultacie, ze względu na bezpieczeństwo
zawodników, zdecydowano się na nieznaczne skrócenie trasy. Liczy ona teraz około
34 kilometry.
Gdy dochodzimy na skraj wioski, kończy się droga. Na śniegu widać tylko ślady
rakiet śnieżnych. Zakładamy więc swoje na nogi i ruszamy. Później okaże się, że
nie zdejmiemy ich prawie do mety. Po pokonaniu kilometra dochodzimy do miejsca w
którym kompas, mapa i ślady poprzedników sugerują, że trzeba odbić z głównego
szlaku i wspiąć się po stromym zboczu pokrytym młodym lasem świerkowym. Nie jest
to łatwe w kopnym śniegu, oj, nie jest.
Pięć minut po starcie jestem dobrze rozgrzany, Po 10-ciu minutach zaczynam
się pocić, po 30-stu mam wilgotne całe ubranie. Mimo to nie czuję chłodu, bo
cały czas organizm produkuje wystarczającą ilość energii. W wielogodzinnych
zawodach przy silnym mrozie termoregulacja jest bardzo istotną kwestią.
Zwłaszcza, że zatrzymanie się w celu zmiany bielizny jest ostatecznością, na
którą po prostu szkoda czasu. Regulacja chłodzenia odbywa się w marszu.
Termoaktywna odzież to doskonały wynalazek, bo likwiduje efekt tzw. lepiącego
się do pleców mokrego podkoszulka i ułatwia parowanie potu. Ale nawet ona nie
jest idealnym rozwiązaniem. Nie ulega wątpliwości, iż zatrzymanie się na 10
minut powoduje, że lekko wilgotna bluza zamarza i sztywnieje, a zaraz potem
sztywnieją z zimna palce. W trakcie stromego podejścia, kiedy wydatek
energetyczny jest największy, do kieszeni lądują rękawiczki i czapka, a zamki
błyskawiczne w koszulce i bluzie są rozpięte. Gdy kończy się podejście, a
zwłaszcza gdy przy wychodzeniu z lasu na teren otwarty zaczyna wiać mroźny
wiatr, czapka trafia na głowę, a rękawiczki na ręce; czasem mam tylko problem z
błyskawicznymi zamkami, które wilgotne i zamarznięte złośliwie stawiają opór
przy zasuwaniu.
Kwestia bezpieczeństwa uczestników jest wyzwaniem dla organizatorów. W lecie
wyczerpany zawodnik może po prostu zatrzymać się, usiąść, położyć się i
odpocząć, wręcz przespać. W zimie odpoczynek w pozycji siedzącej na śniegu po
godzinie może się skończyć tragicznie. Organizatorzy zadbali jednak o
bezpieczeństwo. Każdy zespół ma obowiązek posiadać przy sobie telefon komórkowy,
którego numer znają organizatorzy, a na mapie, którą otrzymał każdy uczestnik,
zostały wydrukowane numery alarmowe do GOPR i do schronisk, które mijamy po
drodze.
Narty są wyposażeniem fakultatywnym uczestników. Nasz zespół nie ma
doświadczenia w jeździe na nartach biegowych. W dodatku podczas rekonesansu,
który zrobiliśmy dzień przed startem, doświadczyliśmy, jak trudne jest
przedzieranie się przez gęsty las, gdy mamy je przymocowane do plecaków. Zresztą
w kopnym śniegu, nawet na terenie płaskim czy lekko opadającym, rakiety
sprawdzają się lepiej. Dlatego narty zostawiliśmy w hotelu.
Na zimnym, suchym powietrzu i w trochę grubszym ubraniu niż jest to
niezbędnie konieczne, tracimy znaczne ilości wody. Termos jest zbyt ciężki, żeby
nieść go przez całą trasę, a zawartość nie izolowanych butelek czy bidonów przy
silnym mrozie szybko by zamieniła się w stan stały. Dlatego dla uzupełnienia
płynów wykorzystujemy mijane schroniska. O pośpiechu niech najlepiej świadczy
to, że kupując herbatę, która okazuje się gorąca, prosimy o dodanie zimnej wody,
żeby wlać ją szybko w trzewia i pędzić dalej.
W drugiej połowie trasy mieszamy się z czeskim czy słowackim zespołem, który
ma ze sobą narty. To zabawne, bo gdy koledzy zatrzymują się, żeby je przypiąć,
zajmuje im to tyle czasu, że wyprzedzamy ich i zyskujemy pewną przewagę. Czesi
zjeżdżając na nartach wyprzedzają nas, ale za chwilę zaczyna się podejście lub
gęsty las i znowu ich wyprzedzamy, podczas gdy oni zdejmują narty i zakładają
rakiety. Tasujemy się tak aż do ostatniego punktu kontrolnego, od którego do
mety pozostaje tylko 4km w dół po przejezdnej drodze pokrytej ubitym śniegiem.
Tutaj koledzy wykorzystują przewagę nart i znikają nam z oczu.
Uświadamiając sobie przewagę nart na końcówce trasy, mimo że nie widzimy za
nami nikogo, nie chcąc stracić pozycji ruszamy szybkim truchtem, w tempie na
które pozwalają przymocowane do butów rakiety. Cały czas oglądamy się za siebie
licząc, że nie zobaczymy tam konkurentów na nartach. Wbiegamy na metę na 9
miejscu z 20 minutową stratą do zwycięzców. I tylko szkoda, że straciliśmy 11
minut na starcie.
Warto przeżyć przygodę obcowania z głębokim śniegiem, górami i z ludźmi,
którzy niczym ryby wody potrzebują uczucia zmęczenia, głodu, pragnienia. W
takich ekstremalnych warunkach czują, że posiadają napinające się mięśnie,
pompujące krew serce, pozbawioną glikogenu, spalającą tłuszcze wątrobę, że są
żywą częścią przyrody. Po prostu czują, że żyją.