Na ogół za cel podróży wakacyjno-treningowej, ale przede wszystkim, umówmy się, wakacyjnej, lekkoatleci i osoby towarzyszące obierają sobie ciepłe miejsca, takie jak Gran Canaria, Dominikana, Tajlandia czy Zanzibar. Jadą, gdzie ich tylko wyobraźnia poniesie, bo w końcu i tak za pieniądze podatników. Wyjątkowo tym razem padło na Portugalię. Wszyscy odkrywali Monte Gordo – mistyczną krainę złotem płynącą, zaraz nad oceanem, z trasami biegowymi w kolorze rosnących na drzewach pomarańczy, skąpaną w ciepłym słońcu, oferującą wiele zacnych dobroci. Przykładowo dużą kawę za cztery złote.
Wylot mieli oczywiście specjalnie zarezerwowany, właściwie prosto spod domu. No bo przecież nie ma opcji, że jak ktoś jest z Warszawy, to się będzie na lot do Krakowa fatygował. Lecą wszyscy, rzecz jasna biznes klasą, z zapewnionymi przekąskami, głównym daniem i butelką szampana. Po wyjściu z lotniska, czeka na nich czerwony dywan i złoty Bentley. Podróż jest szybka i bezproblemowa, bo jadą jak w kolumnie rządowej.
Zakwaterowują się w pięciogwiazdkowym hotelu, takim właściwie przy samej plaży. Każdy ma do dyspozycji swój własny apartament z prywatnym jacuzzi, telewizor na 72 cale, minibar, usługi na najwyższym poziomie i radio ze stacjami puszczającymi ulubione, motywujące hity. Zamawiają pobudkę na 7:45 i 47 setnych sekundy, dzięki czemu budzą się wypoczęci i wyspani. No, bo kto z nich by sobie wyobrażał przed szóstą, jak zwykły, szary śmiertelnik wstawać! Windą zjeżdżają na śniadanie, gdzie już o poranku mają zapewnioną dionizyjską ucztę. Jeśli się czują w miarę znośnie, to jadą na trening. Pośmieją się, może nawet lekko zmęczą. Ale z umiarem, by fryzurę lakier utrzymał. Przecież potem zdjęcie na Instagrama trzeba wrzucić…
W przerwie między „treningami” tłumnie podążają na plażę, by jak na kadrowiczów i Polaków przystało, rozłożyć się na ciepłym piachu z biało-czerwonym parawanem, maksymalnie trzy metry od wody. Generalnie mnóstwo rzeczy robią w tym częstym wolnym czasie, którego mają tyle, że zdążyliby wszystkie sezony „Gry o tron” pięć razy obejrzeć. Niektórzy jeżdżą na wycieczki rowerowe, inni ambitnie uczą się języków – włoskiego, czy francuskiego. Jeszcze inni wsiąkają w lokalne klimaty, stając się fanami Porto (trunku, nie klubu).
Na popołudniowych treningach, jako że to już prawie wieczorowa pora, puszczają donośną muzykę. Dobiega ona prosto z nowego głośnika Marshalla. Podczas przerzucania ciężarów, towarzyszy im mocny, ciężki i poważny rap. Chodzą na spacery w złoto-czerwonej poświacie zachodzącego słońca, które lekko praży ich skórę. Rozkoszują się lekkim, ciepłym wiatrem. Wokół brzmią świąteczne piosenki i rodzinna miła krzątanina. W końcu mamy grudzień. By się jednak zbytnio nie przemęczyć i by kwas mlekowy przepływał z regularnością prawidłową, mierzą liczbę kroków na najnowszych zegarkach od sponsora i po pokonaniu równego dystansu wracają do pokoju hotelowego. A gdy już wrócą, to dla relaksu piją tradycyjnie lampkę najdroższego Porto (trunku, nie klubu), czerwonego, bo tylko takie wpływa korzystnie na układ krwionośny. I dopiero po obejrzeniu nowego filmu na Netflixie, kładą się spać. Wszystko po to, by kolejnego ranka rozpocząć kolejny, piękny, wakacyjny dzień.
Kowalski jeden z drugim mogą myśleć, że ja to też pewnie jestem jakaś kasiasta dziennikareczka, co to samochody zmienia jak rękawiczki. Przecież taka Portugalia to za daleko i za drogo, żeby jakiegokolwiek reportera wysłać. Tymczasem, po przekonaniu wielmożnego naczelnego o pięknej idei niskobudżetowego wyjazdu, wyrwałam się ze studiów i podróżowałam: z czternastogodzinnymi przesiadkami na lotniskach w deszczu i zimnie, sześciokilometrowymi spacerami z walizką między stacją A a stacją B i kilkoma groszami w portfelu. Po dotarciu na miejsce z uśmiechem takim, jaki ma absolutnie każdy na mecie maratonu, wkroczyłam do akcji. Wsiadłam na rower, udawałam paparazzi i zbierałam materiał, kryjąc się w krzakach, za płotami, przeskakując je w różnych, dziwnych, nie do końca dozwolonych miejscach. Na luzie skoczyłam sobie też jeszcze na zawody do Lizbony.
To, co zostało we mnie niezmienne, to zapał, chęć do pracy, motywacja i pasja. To samo, piękne i niezbite, jest w sercach niezłomnych lekkoatletów, rozpieszczanych w naszych tylko myślach na każdym kroku.
Choć tu pół żartem, pół serio, dalej będzie tylko serio. O tym, jak to wszystko naprawdę wygląda, opowiedzą główni bohaterowie. Moje zdjęcia i rozmowy z Krystianem Zalewskim, Anną Kiełbasińską, fizjoterapeutą Rafałem Stachem, trenerem Jakubem Ogonowskim, Sofią Ennaoui i Adamem Kszczotem, już wkrótce na bieganie.pl.
_____________________________
Marta Gorczyńska – trochę fotografka, trochę dziennikarka, sportowa. Próbuje robić wszystko naraz, w związku z czym często nic jej nie wychodzi. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata i przez następne miesiące będzie głodować, bo jest typową studentką. Twierdzi, że dopóki nie zdobędzie Grand Press Photo, to nie ma się co bardziej przedstawiać. Swoje dotychczas udane fotografie prezentuje, z regularnością mniejszą lub większą, na Fanpage’u MG Photography.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.