Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Tak się dziwnie składa, że dokładnie rok temu o 9:05 – przyszła na świat nasza córka. Myślę, że przez długie godziny był to jeden z tych klasycznych, rutynowych porodów, których oddziały szpitalne widziały wiele. Jeden z tych porodów zrywających z ciepłego łóżka w środku zimnej, wietrznej, grudniowej nocy. Jedna z tych bijących sztucznym światłem halogenów porodówka, z personelem, który widział zbyt wiele, żeby przejmować się krzykami nowych ciężarnych. Ból, krew, pot, łzy, no i ja – bohatersko trzymający żonę za rękę. Klasyka gatunku.
Sprawy zaczęły się komplikować, gdy wydawało się, że najgorsze za nami. W jednej chwili zrozumiałem, co to znaczy, stać między życiem a śmiercią i nie móc wykrztusić słowa. Po swojej prawej widziałem żonę z wyraźnym uczuciem ulgi na twarzy, po lewej pani doktor nerwowo obracała w dłoniach naszą córkę – siną, cichą, wiotką i nie potrafiącą wziąć oddechu.
Ela zaczęła swój życiowy bieg ewidentnym negative splitem, z krótkim przystankiem w inkubatorze. Od kilku miesięcy widzimy jednak, jak nabiera tempa, mijając kolejnych rówieśników, którzy lepiej wystartowali. Wpadła w dobry rytm, często się uśmiecha, rozrabia, nabija sobie guzy i wszędzie jest jej pełno. Ale najważniejsze, że – krzyczy i oddycha.
Przez ostatni rok odwiedzali nas bliscy i znajomi, chcąc zobaczyć brzdąca. Nie obywało się wówczas bez pytań w stylu: „I co Ela, też będziesz biegać, jak tata?”
Ela jak na razie odpowiada krótko, acz głośno i dosadnie: „din, aky, agu, da, nenene, din”, dlatego czasami muszę ją wyręczać i wtedy mówię mniej więcej tak:
– Ej no, kaman. Przecież nie jestem jakimś chorym psycholem, który swoje niespełnione ambicje przeleje na dziecko, każąc mu od przedszkola rypać treningi bladym świtem, a popołudniami jakieś core stability, w kółko powtarzając, że na igrzyska pojadą tylko najlepsi – odpowiadam coś w ten deseń, tak pi razy drzwi.
Czasami czytam w internecie o historiach dzieci, które startują na długich dystansach. Było głośno co najmniej o kilku przedszkolakach, pięcio czy sześciolatkach, którzy pokonali półmaraton. Przykładowo sześcioletnia Rosey Dunham zrobiła „połówkę” w 2:35. Niektórzy zadają rodzicom takich maluchów pytanie, czy to aby nie przesada? Najczęściej pada odpowiedź, że: „Ona biega, bo lubi i chce, nie mogę tego zakazywać, to jest jej pasja”. Dziwi mnie takie podejście. Pewnie dlatego, że rodzice ciągle mi czegoś zabraniali. A to oglądania Rambo, a to wracania do domu po nocy, a to popijania kiełbasy mlekiem. Nie wiem, może się o mnie martwili?
Z drugiej strony, sam niedawno złapałem się na tym, że zacząłem przeglądać regulaminy biegów, sprawdzając od jakiego wieku startują zapisy dzieci. Nie wiem po co. Zapewne z czystej naukowej ciekawości. W każdym razie oficjalne stanowisko jest takie, że nie mam zamiaru ukierunkowywać dziecka w stronę biegania. Ale gdyby się mocno upierała, gdyby tupała nogami, że chce, że musi, bo bieganie to jej sens istnienia i gdy biega, to odkrywa prawdę o sobie, to wtedy… Powiem jej mniej więcej coś takiego:
– Sens istnienia, prawdę o sobie? Ej, kaman… Czytasz nie tych blogerów biegowych co trzeba, dziecko.
____________________
Krzysztof Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata. Specjalizacja: suchy montaż i czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”. Ulubiony aktor: Marian Kociniak. Ulubiony trening: świński trucht. W przyszłości planuje napisać książkę o wszystkim. Jeśliby się nie udało, całkiem możliwe, że narysuje stopą komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu przetrwać. Kazał wszystkich pozdrowić i życzyć miłego dnia.