Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Na Dzień Kobiet nie mamy kwiatów ani czekoladek. Nie zaśpiewamy, nie zatańczymy, nie wyrecytujemy poezji. Ale opowiemy historie. O kobiecym biegu z przeszkodami, które mężczyzn nie dotyczą. O ciąży i trudnym powrocie do dawnej formy. Historie kobiet, o kobietach i z kobietami w roli głównej.
Przez chwilę kusiło nas, żeby autorytatywnie stwierdzić, że w sporcie istnieje nierówne traktowanie ze względu na płeć i na czym polega. Ostatecznie, zamiast przedstawiać męski punkt widzenia na kobiece sprawy, lepiej będzie jeśli oddamy głos najlepszym ekspertom od tego tematu z możliwych. Paniom. O wypowiedź poprosiliśmy nasze dwie doskonałe maratonki, a prywatnie żony i mamy: Karolinę Nadolską i Iwonę Bernardelli. Jednak punktem wyjścia była historia Lonahy Salpeter, która tydzień temu z rekordem trasy wygrała Tokio Marathon.
Kiedy słyszy się, że w barwach Izraela wygrywa naturalizowana Kenijka, często włącza się wśród kibiców lampka ostrzegawcza pod hasłem: „farbowany lis, który nie radził sobie z konkurencją w swoim kraju” albo „nie mają swoich, więc ściągają biegaczy z Afryki”. Historia Lonah Salpeter nie jest tak jednoznaczna.
Kenijka trafiła do Izraela nie po to, żeby biegać, ale po to, żeby pracować. W roku 2008 przyjechała na Bliski Wschód, żeby podjąć 4-letni kontrakt w roli niani dla trójki dzieci konsula Kenii, stacjonującego w ambasadzie w Izraelu. W międzyczasie poznała swojego przyszłego męża Dana, doskonałego średniodystansowca. To on pokazał Lonah inne trasy biegowe w okolicy, niż tylko krótką półtorakilometrową pętelkę, po której regularnie biegała. To on zaczął jej też rozpisywać pierwsze plany treningowe. To w nim się zakochała.
– Kiedy w roku 2013 wygasała moja wiza i równocześnie skończyła się moja praca niani, musiałam wrócić do Kenii. W tym momencie bardzo się bałam, czy nasz związek z Danem przetrwa. Powiedziałam sobie jednak, że jeśli mnie kocha, to poleci ze mną. Zrobił to i wtedy byłam już pewna, że łączy nas prawdziwa miłość. Pobraliśmy się w roku 2014, a rok później urodził się nasz syn Roy – relacjonuje historię związku Lonah.
Biegaczka pochodzi z biednej kenijskiej wsi bez elektryczności i bieżącej wody. Para, co zrozumiałe, zdecydowała się, więc budować swoje wspólne życie w Izraelu. Już w roku 2013 – wtedy jeszcze jako Lonah Chemtai (nazwisko Salpeter przejęła po mężu) – rozpoczęła starania o izraelskie obywatelstwo. Jednocześnie trenując według planu Dana, zaczęła się znacznie poprawiać, a było z czego, ponieważ jak wspomina swój pierwszy wyścig na 10 kilometrów, który odbył się, gdy zajmowała się jeszcze dziećmi konsula, ukończyła go z wynikiem w okolicach 47 minut.
W roku 2012 pobiegła już 10000 metrów w 35:37. Rok później 5000 w 16:23. W sezonie 2014 pierwszy raz zmierzyła się z półmaratonem, kończąc go w 1:19. W roku 2015 pomimo urodzenia dziecka nadal startowała, choć nie poprawiając życiówek. Przełomowy był jednak sezon 2016. Salpeter, po 3 latach starań, uzyskała wtedy obywatelstwo Izraela, a jej poziom sportowy był już na tyle wysoki, że wywalczyła kwalifikację do Rio (w lutym wygrała Tel Aviv Marathon z 2:40:17, podczas gdy wskaźnik IAAF wynosił 2:42:00).
– Przez to, że do Rio nie mogłam zabrać swojego syna, odstawiłam go od piersi kilka tygodni wcześniej. Podczas samego olimpijskiego wyścigu przez nadmiar mleka w piersiach, odczuwałam duży dyskomfort w klatce piersiowej. Ostatecznie, nie ukończyłam maratonu. Byłam zdruzgotana. Ale co gorsze odezwali się ludzie ze słowami krytyki. Powtarzałam sobie wtedy, że oni nie mają pojęcia, przez co przeszłam, nie znają okoliczności i nie mają pojęcia co działo się z moim ciałem tego dnia. Na końcu stwierdziłam jednak, że ok, niech sobie gadają. To była dla mnie tylko dodatkowa motywacja, żeby biegać jeszcze lepiej – wspomina Salpeter.
Po olimpijskiej porażce Lonah rzeczywiście nie traciła czasu na dłuższe analizy tego, co akceptowalne, a co nie – i wywindowała swoje życiówki do poziomu najlepszych na świecie. Tydzień temu 1 marca Salpeter zwyciężyła w Tokio Marathon z wynikiem 2:17:45, co jest 6 wynikiem w kobiecych tabelach ALL-TIME. Przy okazji tego wyczynu trudno nie przywołać jej słów dotyczących równouprawnienia w sporcie.
– Dystanse, nagrody pieniężne, możliwość rywalizacji – w większości tych sfer kobiety mają identyczne możliwości co mężczyźni. Ale dla mnie jest jedna rzecz, nad którą naprawdę musimy popracować – dostępność w mediach. Jest to problem, który stał się dla mnie jasny po półmaratonie Rzym-Ostia (edycja 2019 – przyp. red.). Szukałam po tym biegu jakiś relacji w internecie i jedyne artykuły, na jakie trafiłam, dotyczyły rywalizacji mężczyzn. Nabiegałam tam 66:40, wygrywając z wynikiem raptem trzy sekundy słabszym niż rekord trasy, ale jedyną rzeczą o jakiej mogłam przeczytać w mediach był wynik Guyi Adoli, który z czasem 60:17 wygrał wyścig mężczyzn. Chodzi o to, że mężczyźni są szybsi i dlatego ich występy zawsze będą mieć szerszy oddźwięk? Być może. Ale może przyczyną jest też brak balansu w samych mediach, które są zdominowane przez mężczyzn? To się naprawdę rzuca w oczy. Przez całą moją karierę maksymalnie dwa razy udzielałam wywiadu kobietom, w reszcie przypadków rozmawiałam z mężczyznami. Myślę, że to odgrywa dużą rolę.
Oglądając relację z Tokio Marathon aż raziło po oczach, że cała uwaga skupiona jest na wyścigu mężczyzn. Nie musi być to wcale zaskakujące, przecież na trasie znajdował się właściciel 3 wyniku ALL-TIME Birhanu Legese a japońscy biegacze walczyli o kwalifikację olimpijską. Jednak racje, które wyraża Salpeter, trudno lekceważyć.
– Moim największym marzeniem jest medal olimpijski – przyznaje biegaczka. – Ale bycie matką i profesjonalnym sportowcem jest ciężkie. Przez pierwsze lata po tym, jak urodził się Roy, byłam często wykończona. Wracałam do domu po 30 albo 40 kilometrach długiego wybiegania i potrzebowałam się wyspać, ale jedyne czego chciał wtedy Roy to była zabawa. Z drugiej strony syn daje mi ogromną motywację. Zabieramy go ze sobą na zawody i zawsze mi mówi: „Mamusiu jesteś silna. Myślę, że wygrasz”.
Na początku 2015 roku biegową opinię publiczną obiegła informacja, że jedna z czołowych polskich zawodniczek w związku z zajściem w ciążę zawiesza starty. Chodziło o Karolinę Nadolską (wtedy jeszcze znaną pod panieńskim nazwiskiem – Jarzyńska). Jak powiedziała nam aktualna rekordzistka Polski na uliczną i stadionową dyszkę, ciąża nie była dla niej tak do końca czasem „błogosławionym”, jak to się zwykło określać.
– Kiedy zaszłam w ciążę, lojalnie poinformowałam o tym partnera sportowego firmę adidas oraz klub MKL Toruń. Adidas rozwiązał ze mną kontrakt z dnia na dzień i nigdy potem nie zaproponował ponownej współpracy – której i tak bym nie przyjęła, mimo iż wróciłam na swój poziom sportowy, a nawet pobiłam kilka życiówek po urodzeniu dziecka. Natomiast klub odebrał mi stypendium sportowe, nawet mnie o tym nie informując. Styl w jakim to zrobiono był dla mnie, jako kobiety, upokarzający. Oba te przypadki pokazały mi, jak przedmiotowo traktowane są kobiety – nie przydasz nam się już, więc żegnaj.
Pod względem ciąży i macierzyństwa kobiety mają jeszcze jeden problem. Zazwyczaj okres abstynencji w takich sytuacjach trwa około dwa lata. Mniej więcej po takim okresie wracamy do sportu na swój poziom. Jak wiemy IAAF nadaje zawodnikom statusy, które później umożliwiają im starty w certyfikowanych biegach – gold, silver, bronze. 2 lata bez wyniku oznacza, że kobieta wypada zupełnie z rankingu. Uważam to za niesprawiedliwość, bo patrząc na mój przykład, sezon przed ciążą, był najlepszym w mojej karierze (dwa maratony – 2:26, 2:28 i RP na 10000 metrów – 31:43), a gdy wracałam, byłam już według rankingu bezwartościową zawodniczką – szczerze wyznała nam Karolina.
Podejście sponsora do Karoliny Nadolskiej bardzo przypomina sytuację Allyson Felix, która niemal w bliźniaczy sposób została potraktowana przez innego sportowego giganta markę Nike (pisaliśmy o tym TUTAJ).
Sam okres ciąży to tylko jedna strona medalu. Przerwa spowodowana zajściem w ciążę nie musi być wcale długa, wiele sportsmenek zachowuje aktywność nawet do późnych miesięcy i już kilka tygodni po porodzie wraca do treningów. Pojawienie się dziecka na świecie wywraca wszystko do góry nogami i komplikuje przygotowania nawet bardziej niż 9 miesięcy ciąży.
– Niemal przez całą ciążę biegałam, bo do ósmego miesiąca i to w niezłym tempie, a 2 tygodnie po porodzie byłam już na pierwszym treningu. Początkowo trening szedł bardzo ładnie. Niestety opieka nad dzieckiem połączona z wyczynowym sportem to praca na dwa etaty przez 24 godziny na dobę… Bieganie nie wybacza braku odpoczynku, braku snu i ciągłego stresu, jaki towarzyszy matce przez kilka pierwszych miesięcy życia dziecka. My, jako cała rodzina, bardzo walczyliśmy o igrzyska w Rio. Z czteromiesięcznym dzieckiem wyjechaliśmy na pół roku w wysokie góry. Przygotowania szły wtedy super, wydawało mi się, że to będzie mój rok. Ale jak wspomniałam, brak snu i odpoczynku sprawił, że po około 8 miesiącach od porodu organizm się zbuntował. Byłam przemęczona, głównie psychicznie, bo co z tego że zrobiłam dobry trening, jak po nim nie przespałam kilku kolejnych nocy, bo dziecko się wybudzało i miało po 3-4 godzinne okienka bez snu. Psychicznie byłam wyczerpana, może nawet kwalifikowało się to do leczenia i muszę tu powiedzieć o moim mężu Zbyszku, który sprawił, że teraz przygotowuję się do igrzysk olimpijskich w Tokio, mimo że w 2016 się nie udało.
Potrzebowałam dwóch lat, aż wróciłam na dobry poziom sportowy (przypomnijmy, że po powrocie w roku 2017 Karolina pobiła rekord Polski w półmaratonie, niestety ze względów proceduralnych 1:09:54 nie zostało ratyfikowane– red.). Mój mąż bardzo szybko przejął ogrom pracy związanej z niemowlakiem, no ale już karmić naturalnie nie mógł. Dla mnie osobiście pojawienie się Tosi na świecie wywróciło sportowe życie do góry nogami. Okazało się, że problemy, które miałam przed ciążą związane z bieganiem to było nic w porównaniu z połączeniem tego z życiem małego człowieka. Poza tym, myślę, że kobiecie dużo trudniej zostawić dziecko i tak po prostu wyjechać na kilka tygodni na zgrupowanie. Dlatego ciągle staramy się na dłuższe pobyty wyjeżdżać razem, ale będąc szczera z doświadczenia wiem, że dużo łatwiej buduje się formę sportową, gdy jestem sama i mogę skupić się jedynie na treningu. Myślę, że mogłabym dużo podpowiedzieć młodym mamom, które wracają do wyczynowego sportu. Jeszcze raz zwrócę uwagę na wsparcie męża. Ja wróciłam tylko dzięki Zbyszkowi. Sama nie miałam siły fizycznej i psychicznej, aby walczyć. Dlatego apel do panów: wspierajcie swoje kobiety. One walczą każdego dnia, ale nie zawsze są w stanie sobie poradzić same. A do kobiet chcę powiedzieć: nie bójcie się mówić, że jest trudno i ciężko, bo łączenie wyczynowego uprawienia sportu z macierzyństwem to wielkie wyzwanie. I nie wierzę w przekaz, który często bije z portali społecznościowych, jak jest pięknie i kolorowo… Na pewno nie jest.
Salpeter i Nadolska mają już powrót do wyczynowego biegania po ciąży za sobą. W ferworze walki o sportowy comeback jest za to Iwona Bernardelli (znana również z panieńskiego nazwiska – Lewandowska). Olimpijka z Rio przebywa aktualnie na zgrupowaniu w dalekim Albuqerque, którego owocem ma być minimum olimpijskie w maratonie. Iwona zaszła w ciążę jesienią 2017 roku i jej powrót do biegania na wyczynowym poziomie nieco się przedłużył, bo o ile – jak zwykło się mówić – ciąża to nie choroba, to złamanie kości już tak.
– Powrót do wyczynowego biegania naprawdę nie jest łatwy i wpływ na to ma wiele czynników. W moim przypadku była to długa przerwa, ponieważ nie biegałam w ciąży. Gdy już przyszedł na świat nasz syn, trenowania nie było tak łatwo pogodzić z opieką nad nim 24 godziny na dobę, karmieniem piersią, nieprzespanymi nocami czy obowiązkami domowymi. Najtrudniejsza była jednak niemoc, kiedy dowiedziałam się, że mam złamanie kości krzyżowo-biodrowej. Tak naprawdę nic z tym nie mogłam zrobić – byłam w grupie podwyższonego ryzyka i akurat wypadło na mnie. Pomimo, że truchtać zaczęłam dokładnie półtora miesiąca po porodzie, a powrót był bardzo spokojny – bardzo długo nie wykonywałam innych jednostek treningowych niż rozbiegania – to zmiany, jakie zachodzą w organizmie, których nawet nie byłam świadoma, spowodowały, że aktywność fizyczna musiała zostać zawieszona na kolejne miesiące. Hormony zadecydowały za mnie. Przyspieszyć mój powrót mogło leżenie i nie podnoszenie niczego, a z sześciomiesięcznym dzieckiem nie jest to fizycznie możliwe.
Po takich perypetiach i tak długiej przerwie, pewnie wiele osób dałoby sobie spokój. To były bardzo ciężkie dla mnie miesiące, ale zawzięłam się w sobie. I wróciłam. I nawet bardzo szybko dochodziłam do siebie treningowo. Po tak długiej przerwie, nie tylko trenowania, ale i startowania, pobiegłam 34:40 na dyszkę (po 2 miesiącach treningu od zera, gdzie przez pierwszy miesiąc tylko truchtałam). Zaliczyłam już pierwszy półmaraton w 1:14 (w Sewilli 26 stycznia Iwona pobiegła 1:14:07, zajmując 5 miejsce – przyp. red.), co trener Marek Jakubowski uważa za super powrót, tym bardziej, że startowałam prosto po obozie w Ostii, gdzie zasmakowałam treningu maratońskiego i nie miałam żadnych ulg przed startem. Co ważne wszystkie starty wykonywałam z pracy czysto tlenowej – nie chcieliśmy z trenerem, abym za szybko złapała formę. Dlatego wierzę, że po kilku szybszych treningach spokojnie urwę te 2-3 minuty na połówkę. Sama jednak nie dałabym rady, gdyby nie mój mąż, rodzina – babcie są tu niezastąpione… i trener. I oczywiście gdyby nie Wojsko Polskie, dzięki któremu mam stabilizację finansową – powiedziała nam Bernardelli.
Zapytaliśmy też Iwonę czy w swojej karierze doświadczyła jakiejkolwiek dyskryminacji ze względu na płeć – przed ciążą, w czasie jej trwania lub aktualnie, jako matka.
– Szczerze mówiąc nie przypominam sobie, żeby mnie bezpośrednio dotknęła dyskryminacja ze względu na płeć. W dużych biegach warunki zależą od poziomu sportowego, a nie płci. Oczywiście na mniejszych biegach wielokrotnie zdarzyły się takie przypadki, że dla kobiet było mniej premiowanych lokat.
Ale jeśli chodzi o ciążę to naprawdę biegaczka ma duży problem, ponieważ wypada z gry, a co za tym idzie traci kontrakty ze sponsorami, stypendia itp. Mało tego, okazało się, że jak wróciłam do sportu to na chwilę obecną jestem bezklasową zawodniczką, której trudno teraz załatwić dobry bieg, ponieważ straciłam status Gold Label, który miałam przed przerwą macierzyńską. Żeby było ciekawiej, nawet jeśli pobiegnę w pierwszej części sezonu wynik na miarę Gold Label, to jesienią nadal organizatorom biegów nie będzie opłacało się mnie zaprosić. Status zyskam dopiero w przyszłym roku. Uważam to za dyskryminację. Mężczyźni nie mają takich problemów. Jest to po prostu niesprawiedliwe. Kobieta sportowiec decydując się na dziecko jest w gorszej sytuacji, niż osoby zdyskwalifikowane na dwa lata za doping! Status powinien być przywracany po powrocie do sportu na ten sam poziom, co przed zajściem w ciążę. To czy ten status utrzyma w kolejnych latach, zależy już oczywiście od osiągniętych wyników.
My z mężem postanowiliśmy mocno zainwestować w mój powrót do sportu – sami kupujemy odżywki, finansujemy część obozów, a nawet koszty udziału w zawodach. Sprzętowo wspomaga nas Run4Fun.pl. Mąż poświęcił swoje hobbystyczne trenowanie na rzecz większej opieki nad dzieckiem i wytężonej pracy, abyśmy mogli pokryć np. koszty żłobka. W weekendy, w które pracuje, pomaga nam rodzina oraz przyjaciele. To nie jest łatwe, bo jedni dziadkowie mieszkają 200 km od nas, a drudzy ponad 500 km. Dzięki temu mogę często wyjść nawet dwa razy dziennie na trening. Aktualnie przeżywam najdłuższą dotychczasową rozłąkę z synem – na 5 tygodni wyjechałam na obóz do USA w jednym celu – walki o minimum na igrzyska olimpijskie w Tokio. Mam tylko jedną okazję do pokazania się i nie chcę jej zmarnować.
Iwona jest właścicielką 9 wyniku w maratonie na polskich listach All-Time (2:27:47 z 2015 roku). Ten olimpijski rok może być dla niej szczególnym wyzwaniem. Na horyzoncie igrzyska, a w kalendarzu, ze względu na epidemię koronawirusa, może być coraz mniej dat do uzyskania maratońskiego minimum.
Mężczyznom nie zrywa się kontraktów sponsorskich, gdy zostają ojcami. Mężczyznom przez dekady nie zabraniano biegania 800 metrów, tłumacząc, że są za słabi na tak morderczy wysiłek. Mężczyzn nie ściągano siłą z trasy maratonu, jak postąpiono ze słynną Kathrine Switzer, Kobiecy maraton zadebiutował na igrzyskach dopiero w roku 1984, podobnie jak kilka innych konkurencji zarezerwowanych do tamtej pory wyłącznie dla mężczyzn (np. 400 przez płotki).
Jest coś ironicznego w tym, że jedną z ostatnich konkurencji biegowych, którą pozwolono uprawiać kobietom było 3000 z przeszkodami (debiut na IO w 2008 roku). Tak jakby wcześniej biegowe ścieżki pań, nie były usłane większymi i mniejszymi blokadami. I jest coś zarazem budującego w tym, że właśnie w ostatniej wyzwolonej konkurencji szybko odnalazły się akurat Polki. Najpierw dwa rekordy świata pobiła Justyna Bąk, a w roku 2006 podczas ME w Goteborgu (które jako pierwsza duża impreza lekkoatletyczna gościła „przeszkodówki”) po brąz sięgnęła Wioletta Frankiewicz. Rok temu świat obiegł z kolei brawurowy pościg Alicji Konieczek podczas Uniwersjady w Neapolu.
Na koniec życzymy więc paniom, żeby znane tylko im życiowe przeszkody – zawsze pokonywały z taką mocą, z jaką włoskie belki pokonała Alicja na filmie poniżej.
Fot. tytułowe Marta Gorczyńska/, fot w tekście FB Iwony Bernardelli, IG Lonah Salpeter