Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Na początku roku w Atlancie Amerykanie wyłonili olimpijski skład w maratonie. Kwalifikacje jak zwykle za oceanem przyjęły formę trialsów, czyli – jesteś w pierwszej trójce, jedziesz na igrzyska. W Polsce regularnie pojawiają się głosy, żeby przejąć amerykańską myśl. Moim zdaniem, podobne hasła, to nic innego, jak mrzonki lub tania publicystyka.
Wychowałem się na Ameryce. Grając w piłkę na pełnym piachu przyszkolnym boisku, marzyłem o łyku coca coli. Po powrocie do domu, zasiadałem przed kolejnym odcinkiem McGyvera i Drużyny A. W weekend śledziłem Bonanzę, uważając się za lepszego znawcę wojny secesyjnej, niż kowboje z Teksasu. Ale Polska to nie Ameryka, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu ograniczeniami.
29 lutego najlepsi biegacze USA spotkali się w Atlancie, żeby walczyć o olimpijską przepustkę. Minima (2:19:00/2:45:00) umożliwiające walkę o marzenia, zdołało wypełnić ponad 700 (słownie: siedemset!) zawodników i zawodniczek. Wśród nich byli tacy wyjadacze, jak Galen Rupp i Bernard Lagat, ale też zupełna nowicjuszka z Minnesoty, szesnastoletnia Tierney Wolfgram. Teoretycznie każde z nich miało takie same szanse, żeby znaleźć się w pierwszej trójce i reprezentować kraj w Tokio. Trzeba przyznać, że zasady trialsów są proste dla zawodników i emocjonujące dla kibiców. Wszystko pięknie. Szkoda tylko, że w Polsce nie miałyby racji bytu.
Minima kwalifikujące do amerykańskich trialsów, czyli 2:19 dla mężczyzn i 2:45 dla kobiet, nie wzięły się z sufitu. W poprzednich latach mniej więcej na tym poziomie klarowały się wskaźniki World Athletics (dawniej IAAF). Wszystko było jasne – robisz minimum na trialsy i jednocześnie spełniasz wymogi światowych władz lekkiej atletyki. W USA udało się to ponad 700 osobom. W Polsce w sezonie 2019 z tym samym zadaniem poradziło sobie zaledwie 13 kobiet i 12 mężczyzn. Nasze trialsy na tle amerykańskich pod względem frekwencji wyglądałyby zatem, jak ubogi krewny.
Na tym jednak problemy się nie kończą. W roku 2019 World Athletics postanowiło podostrzyć olimpijskie minima. Już nie 2:19 i 2:45, ale dużo bardziej wymagające 2:11:30 i 2:29:30 stały się obiektem westchnień maratończyków na całym świecie. Wskaźniki okazały się dla amerykańskiego związku lekkiej atletyki niemałym problemem. Chcąc utrzymać wysoką frekwencję trialsów oraz podtrzymać prestiż (zapewniając wyjazd pierwszym trójkom, bez względu na to, czy nabiegają minima WA, czy nie), musiano się sporo nagłowić.
Wyjściem z impasu okazało się nadanie trialsom rangi Gold Label. Wedle przepisów światowej federacji czołowe piątki biegów opatrzonych złotym znakiem gwarantują bowiem automatyczną kwalifikację na igrzyska (uzyskany czas jest tutaj bez znaczenia). World Athletics przystało na wniosek USATF, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej zgodziło się na podobną prośbę japońskiego JAAF-u.
I tutaj pojawia się kolejne pytanie. Czy Polski Związek Lekkiej Atletyki byłby w stanie skutecznie lobbować u światowych władz, aby nasze trialsy również zyskały odznakę GL? Warto przypomnieć, że złoto otrzymują najbardziej prestiżowe biegi świata, na czele z „Majorsami”. U nas organizowane są wyłącznie biegi srebrne i brązowe. W roku 2019 najbardziej docenione przez WA były: OWM i PZU Półmaraton Warszawski (oba Silver Label).
Przyjmijmy, że wszystko się udało. PZLA wynegocjowało, aby maratońskie mistrzostwa kraju odbyły się w randze takich imprez, jak Boston, Tokio, czy Londyn. Na starcie w Oleśnie stanęło 25 zawodników i zawodniczek, którzy uporali się z kryterium czasowym (2:19/2:45). Wśród nich są takie asy jak Henryk Szost, Krystian Zalewski, czy Karolina Nadolska. Maraton jest jednak nieprzewidywalnym dystansem i żaden z trzech wymienionych faworytów nie kończy biegu. Na igrzyska kwalifikuje się natomiast ktoś z poziomu 2:18-2:20 (lub 2:40-2:45), kto tego dnia miał bieg życia.
Nie jest to wcale science fiction. W Atlancie jedną z większych sensacji było zejście z trasy Sary Hall i zwycięstwo Aliphine Tuliamuk. Hołubiony przez wielu system trialsów sprowokował sytuację, w której druga na amerykańskiej liście ALL-TIME Hall (z życiówką 2:20:32) obejrzy IO w telewizji, a barw USA bronić będzie Tuliamuk (z życiówką 2:26:50), która jest aktualnie w 9 miesiącu ciąży.
Idea trialsów w Polsce napotyka jeszcze jeden problem. Można go nazwać – termicznym (terminowym i meteorologicznym). Pod koniec lutego w Atlancie termometry wskazywały dogodne 10 stopni Celsjusza. W Polsce pogoda o tej porze roku bywa dużo bardziej kapryśna. Jeśli z kolei chcielibyśmy organizować trialsy w dotychczasowym terminie mistrzostw Polski (kwiecień), czy wystarczyłoby naszym zawodnikom czasu, żeby zaledwie kilka miesięcy później ponownie stanąć na starcie maratonu, tym razem olimpijskiego?
Z perspektywy polskiego maratończyka przejście na system amerykański może wydawać się atrakcyjne. Nie trzeba byłoby walczyć o surowe minima podyktowane przez World Athletics. Przy dobrych wiatrach, nawet z życiówką 2:18:59 będzie można realnie myśleć o wyjeździe na igrzyska.
Z perspektywy polskiego kibica i dziennikarza trialsy również mogą nęcić i intrygować. Wygenerowałyby emocje i nakręciły marketing. Jest jeden dzień, jeden strzał, a potem wóz, albo przewóz. No i najważniejsze – wysłalibyśmy na IO pełny skład (wszak pojechałyby czołowe trójki kobiet i mężczyzn).
Wszystko pięknie. Ale u nas niewykonalne. Nie wystarczy rzucić hasło: „Niech mistrzostwa Polski będą kwalifikacjami olimpijskimi, bo w Ameryce tak jest”. Każdy kto podnosi temat przenoszenia trialsów do Polski, powinien jednocześnie wskazać zasady, na jakich owe przeniesienie miałoby się odbyć. W przeciwnym razie będą to jedynie mrzonki lub tania publicystyka.