Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Jak trenować w wysokich górach, żeby nie zrobić sobie krzywdy? Czy kobiety są zdolne do większych poświęceń, niż mężczyźni? Dlaczego żałuje, że wysłał przyszłą żonę do Etiopii? Kiedy uznał, że nie zasługuje na wsparcie PZLA? Ile kosztuje obóz w Kolorado? Czy jesienny półmaraton w Poznaniu będzie ostatnim w karierze maratońskiego duetu? Rozmawiamy ze Zbigniewem Nadolskim, wieloletnim trenerem i mężem Karoliny Nadolskiej, 14 zawodniczki olimpijskiego maratonu w Sapporo.
Minął miesiąc od olimpijskiego maratonu. To jest koniec sezonu dla pani Karoliny, czy jeszcze chcecie w tym roku postartować?
Z Japonii Karolina poleciała od razu do Kolorado. Chcemy jeszcze wystartować 26 września w Manchesterze na 10 kilometrów i 17 października w półmaratonie w Poznaniu. Start docelowy mamy już za sobą, dlatego nie wiem czy uda się uzyskać optymalną dyspozycję jeszcze raz. Nie ma mnie na miejscu, ale Karolina mówi, że czuje się troszeczkę ciężko. Aktualnie są tam duże upały, cały czas po 30 stopni. Nie było takiej pogody od 60 lat. Trudno jest robić cokolwiek mocnego na stadionie, gdzie grzeje w pełnym słońcu pod 40 stopni.
Na czym polega aktualnie trening? Przerwa między tropikalnym maratonem w Sapporo a dychą w Manchesterze będzie krótka.
Próbujemy odbudować wytrzymałość. To bardzo szybko ucieka. Nie szlifujemy już w żaden sposób prędkości. Na pewno powrót do formy sprzed maratonu będzie bardzo trudny. Pokazała to w ostatni weekend w Newcastle Molly Seidel. 1:11 z groszem to nie jest wielki wynik (Seidel 12 września zajęła 7 miejsce w półmaratonie Great North Run z czasem 1:11:55, miesiąc wcześniej w Sapporo zajęła 3 miejsce – red.). Widać, że nie odzyskała dyspozycji. Chociaż z drugiej strony Galen Rupp planuje pobiec maraton w Chicago, a Szwajcarka Schlumpf, która w Japonii była dwie pozycje przed Karoliną w niedzielę pobiegła w Wiedniu 2:26. Wynika z tego, że jednak można.
Wróćmy na chwilę do sierpniowych wydarzeń w Japonii. Pani Karolina zajęła 14 miejsce z wynikiem 2:32:04, zostając liderką reprezentacji. Po biegu pojawiły się opinie, że szkoda, że nie zaczęła szybciej. Jak trener ocenia ten start od strony taktycznej? Były jeszcze jakieś rezerwy, czy tempo zostało rozłożone idealnie?
Zawsze po starcie można sobie dużo opowiadać. Właśnie, że można było zacząć szybciej, że można było trzymać się bliżej, zabrać się z pierwszą grupą… Ciężko jest to dzisiaj ocenić. Przed startem wszyscy mieliśmy w głowie, że będą ciężkie warunki. Pamiętaliśmy obrazki z maratonu w Dosze (w roku 2019 MŚ rozegrano w upalnym Katarze, na trasie maratonu działy się dantejskie sceny, wiele zawodniczek nie ukończyło rywalizacji – przyp. red.) i tego co się tam działo na trasie. Nasz lekarz, pan doktor Mikulski cały czas ostrzegał – tylko wolno, bo inaczej skończy się źle. W tych warunkach trudno było do końca określić, jakim tempem biec. Każdy inaczej reaguje na upał. W Sapporo dochodziła jeszcze kwestia wilgotności, która była wyższa, niż w Dosze. W ogóle przeniesienie maratonu z Tokio do Sapporo okazało się bezsensowne, bo mieliśmy 2 stopnie Celsjusza więcej, niż było tego dnia w stolicy.
Jak pani Karolina czuła się na mecie?
Zniosła wszystko dość dobrze. Zazwyczaj jest wyczerpana kompletnie, a tym razem wyglądała nieźle. Myślę, że dużą pomocą okazały się buty. Nie ma co tego pomijać. Być może, gdybyśmy mieli znowu biec maraton w podobnych warunkach, podeszlibyśmy do tego inaczej. Może nastawilibyśmy się na mocny bieg i miejsce w pierwszej ósemce. Ale tym razem nikt nie wiedział, co się może wydarzyć.
Z drugiej strony, wynik 2:32 na mecie, 14 miejsce – nie ma powodów do zmartwień. Rekordzistka Polski Ola Lisowska, finiszowała 3 minuty później. Wedle moich naciąganych i życzeniowych obliczeń – w butach nowej generacji – pani Karolina to „materiał” na bieganie 2:23. Taki jest Wasz cel?
Szkoda, że te buty nie weszły 5 lat temu. Broń Boże nie wypominam żonie wieku, ale czas ucieka. Każdy rok jest coraz cięższy. Karolina pracuje na uczelni, ma obowiązki związane z wychowaniem dziecka… Ale ja oczywiście cały czas wierzę w to, że Karolina może pobiec 2:24.
Słuchając pani Karoliny, opisującej specyfikę treningu, jaki wykonujecie w Alamosie, można odnieść wrażenie, że cały przepis na biegowy sukces to: wyjechać w wysokie góry i biegać tam dużo wolniej, niż na nizinach. Brzmi to wszystko prosto, ale rzeczywiście takie jest?
Oczywiście, że nie jest. Najpierw trzeba mieć – brzydko mówiąc – dobry materiał. Kogoś, kto będzie w stanie znieść tę pracę. Trzeba mieć osobę, która wytrwa te 6-8 tygodni w wysokich górach. Ja nigdy nie podchodziłem do treningu tak, że trzeba zasuwać na pełnych obrotach, żeby tylko się przebić, a później już jakoś będzie. Nie. Planowałem z góry, że musi to być dość spokojna praca, która da dobre efekty, ale w dłuższej perspektywie, a nie na początku. Karolinie góry pomagają, ale nie na każdą osobę będą działać. To nie jest tak, że mam jakąś uniwersalną metodę, którą każdy może powielać z dobrym skutkiem. Są zawodnicy, którzy nie znoszą tak wysokich gór. Miałem zawodniczkę Justynę Lesman, dla której nie stanowiły żadnego efektu.
Powiedział trener o spokojnej pracy treningowej. Pani Karolina wspominała w jednym z wywiadów z naszym portalem, że jak jest w Alamosie to jedyną jednostką, na której dotyka prędkości okołomaratońskich są dwusetki. Wszystko inne biega dużo wolniej…
Uczyłem się treningu ze szkoły, która mówi, że na wysokości biega się 20 procent wolniej. To mi zawsze powtarzał Joe Vigil, trener Deeny Kastor – można robić robotę, ale trzeba zachować umiar. Góry to są góry. Trening tutaj wymaga aklimatyzacji. Nawet teraz po wielu latach obozów w Kolorado, Karolina nadal potrzebuje czasu na aklimatyzację. Jak widzę osoby, które przyjeżdżają w wysokie góry i trzeciego dnia robią wszystkie możliwe bodźce to… Jestem zdziwiony. No, ale można. Być może ja robię źle. U mnie aklimatyzacja trwa 7-10 dni. Dlatego uważam, że obozy trzytygodniowe są za krótkie. Według mnie w góry powinno wyjeżdżać się na minimum 5 tygodni.
Jakiś czas temu rozmawiałem z Michałem Bartoszakiem, który o Alamosie powiedział: „Miejsce takie, że masakra… Nic innego nie ma do roboty poza bieganiem”. Ten brak rozpraszaczy dookoła to atut?
To prawda, jest to miejsce, w którym niewiele się dzieje. Dodatkowo Alamosę dotknęła teraz pandemia. Na Main Street pustka, wszystko padło. Nawet sklepy, które miały po 100 lat w tej chwili nie istnieją. Został Walmart i nic poza tym. Nie ma większych atrakcji. Nuda. Z punktu widzenia kluczowych 6-8 tygodni przygotowań przed maratonem, jest to dobre miejsce. Można się skupić na pracy. Teraz jest inaczej. Karolina wróciła po starcie docelowym i mogłaby mieć jakieś atrakcje, a pozostaje monotonia. Słyszę po niej, że nie jest dobrze. Mówi, że ma już dosyć, że jest zmęczona i ja ją rozumiem. Została sama i nie ma co robić. Jest tylko wyjście na trening i odpoczynek.
Często słyszę, że trening długodystansowy na wysokim poziomie wiąże się z wielkimi pieniędzmi. Czy możemy skonfrontować tę tezę z Państwa przypadkiem? Byłby w stanie trener oszacować, ile kosztuje miesięczny pobyt w Alamosie? Mieszkanie, jedzenie?
To są różne koszty. Ostatnio mieliśmy apartament zorganizowany przez uczelnię. Było taniej. Wcześniej wynajmowało się miejsce w motelu i 1000 dolarów trzeba było miesiąc w miesiąc płacić. Dostaliśmy jednak od uczelni Adams State University, odrobinę taniej, ładny apartament, blisko stadionu. W Stanach Zjednoczonych z dostępnością do stadionów nie jest łatwo. Karolina jeździ tam od wielu lat, ma inny układ, zna trenera, więc wchodzi. Ale osoba z zewnątrz nie zostałaby wpuszczona. Mogłaby korzystać jedynie z ogólnodostępnego stadionu High School, który powstał dopiero 3 lata temu. Zresztą ze stadionem Collegu też wyglądało to różnie. Bywało, że Karolina trafiała na mecz futbolowy, który potrafił trwać około 6 godzin. Wejście było zabronione, więc musiała z treningiem czekać do wieczora. Wracając do kosztów, dochodzi oczywiście wyżywienie. Gotujemy sobie sami, gdybyśmy chodzili do restauracji to za dwuosobowy obiad musielibyśmy wydać 60-70 dolarów, minimum. Gdyby przeliczać ceny produktów to myślę, że płacimy 50 procent więcej, niż w Polsce. Dochodzą oczywiście koszty różnych wejściówek – na basen, na odnowę biologiczną. Przykładowo basen kosztuje 20-30 dolarów. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę dojazd. Dolatujesz do Denver i co dalej? Trzeba wynająć samochód, 4 godziny jazdy, jest benzyna i tak dalej. No, ale jeśli chcesz coś osiągnąć, to jest jedyna droga.
Pytam o finanse, też z tego względu, że to nie jest tak, że wygraliście 100 milionów na loterii, tylko często mieliście pod górkę. Albo cofnięto Karolinie stypendium, albo adidas wycofał się ze sponsoringu…
Ale też trafialiśmy na ludzi, którzy chcieli pomóc. Któregoś razu w Alamosie podszedł do Karoliny lokalny trener i zapytał – dlaczego odśnieżasz stadion łopatą? W Ameryce to jest nie do pomyślenia, żeby czołowa zawodniczka odśnieżała sobie pierwszy tor, żeby móc wykonać trening. W taki sposób poznawało się ludzi, którzy zaczęli doceniać jej pracę. Karolina jeździ tam już od 12 lat. Ludzie ją rozpoznają, czy to jak biega na wale, czy w niedzielę w kościele. Zdarzało się, że ktoś chciał nam oddać zabawki dla dziecka. To są czasami takie drobne gesty, ale ważne. Inicjatywa z apartamentem, dzięki czemu mogliśmy się przenieść z motelu, wyszła ze strony uczelni. Dużo pomaga nam od lat Zoila Gomez była zawodniczka Adams University. Zna ludzi, wie z kim się kontaktować. Przyjaźnimy się na tyle, że wiele razy nocowały u niej moje zawodniczki – Agnieszka Mierzejewska, Agnieszka Gortel, Monika Stefanowicz, Matylda Kowal. Ma mały domek, ale można się było pomieścić.
Co poza finansami może być barierą w rozwoju polskich biegów długich?
Żeby coś zrobić, trzeba chcieć. Musiałby się znaleźć ktoś, kto ma aktualnie 21-23 lata i stwierdzi, że poświęca najbliższe sezony, żeby wejść na wyższy poziom. Tylko, że nawet jeśli ktoś taki się znajdzie, to nie będzie miał gwarancji, że osiągnie sukces. Sport nie jest taki prosty. Dlatego wiele osób boi się zainwestować. Tym bardziej, że widzimy co się dzieje na świecie. Zawodniczki z Etiopii, Kenii są na kosmicznym poziomie. Nawet w Europie ciężko jest się wybić i zrobić wynik, który można byłoby nazwać sukcesem. Zawodniczka z Niemiec jest w tej chwili wicemistrzynią świata w półmaratonie z wynikiem 1:05…
Wy mimo wszystko zdecydowaliście się zaryzykować…
Wie pan co, my zawsze najpierw myśleliśmy o tym, że chcemy coś osiągnąć. Dopiero potem zastanawialiśmy się, jak za to zapłacić. Mieliśmy trudniejsze chwile, choćby po urodzeniu dziecka. Pamiętam jak Karolina oglądała maraton w Rio de Janeiro i płakała. Mówiła – dlaczego mnie tam nie ma? Myśleliśmy, że to już koniec kariery. Ale po rozmowach stwierdziliśmy, że może warto spróbować, że ciągle jest szansa na kolejne igrzyska, czyli Tokio. Czasami wydawało się, że problemy są nie do rozwiązania. Nieraz pożyczaliśmy pieniądze od mojego przyjaciela w Stanach, bo nie było nas stać na pobyt. Trzeba podejmować ryzyko. To jest nieodzowne. Nieraz taka inwestycja się nie zwraca i musisz się z tym liczyć.
A jaka jest w tym wszystkim rola Polskiego Związku Lekkiej Atletyki? Wśród kibiców i wielu zawodników PZLA ma złą opinię. Mówi się, że związek skreślił biegi długie. Wasza relacja z działaczami jest chyba jednak całkiem dobra. W każdym razie nigdy nie słyszałem z Waszej strony narzekania, że związek nie wywiązuje się z obozów i tak dalej.
Związek jest od szkolenia. Masz minimum, szkolimy cię do imprezy. Dostaje się 5 obozów krajowych, 1 klimatyczny. Ja zawsze miałem do tego specyficzne podejście. Nie chciałem tylko brać ale też wywiązywać się z tego, co dostawałem. Były sytuacje, gdzie dostawaliśmy obozy, jechaliśmy na imprezę i wypadaliśmy słabo. Na przykład w Zurychu na mistrzostwach Europy Karolina była 13 na 10000 metrów. Uważałem, że takim wynikiem nie wywiązałem się ze swojej pracy. Dlatego powiedziałem Zbyszkowi Rolbieckiemu, że w związku z tym rezygnuję ze szkolenia. Karolina wypadła słabo. Liczyliśmy na pierwszą szóstkę, ósemkę.
Honorowo.
Nie chcę działać na zasadzie: „Bo mi się należy”. Nie, nikomu się nic nie należy. Jak ktoś zamiast chodzić do pracy, ciągle przynosi zwolnienia lekarskie, to będzie mu się należała cała pensja? Nie można całej winy zrzucać na polski związek. Pewnie można byłoby to robić lepiej, dawać więcej, ale najwidoczniej jest jakaś pula pieniędzy na wszystkie konkurencje i być może nie da się dać więcej akurat na biegi długie. Nie wiem. Nie jestem działaczem.
Etykieta specjalisty od treningu kobiet przylgnęła do trenera wyjątkowo mocno. W jednym z wywiadów przeczytałem, żeby już pana nie pytać o kobiety. Jednak spróbuję. Rok temu Dominika Napieraj oświadczyła w mediach społecznościowych, że podejmujecie współpracę. Czy temat jest aktualny?
Współpracujemy. Dominika miała dużo problemów zdrowotnych. Nie obyło się bez operacji, którą przeprowadził mój przyjaciel doktor Jacek Jaroszewski. Mimo wszystko zdecydowała się na wyjazd w wysokie góry. Jest w tej chwili w Meksyku, trenuje, zobaczymy co z tego wyjdzie. Podoba mi się w niej, że ciągle walczy, że się nie poddaje i chce wrócić do biegania sprzed kontuzji. Nie jest to łatwa sytuacja, bo na co dzień pracuje w normalnej jednostce wojskowej. W tej chwili wykorzystuje swój urlop.
Kobiety są bardziej zdeterminowane, niż mężczyźni?
Myślę, że tak. Zawsze jak pojawiał się temat, że trzeba jechać w góry i wydać swoje pieniądze, to nigdy nie słyszałem: „Nie, może zróbmy to inaczej, jedźmy do Szklarskiej”. To mi się podobało, że nie było marudzenia, ale chęć osiągnięcia wyższego poziomu.
Kiedyś pani Karolina zdecydowała się na obóz w Etiopii. Bardzo nietypowy kierunek. Z tego co słyszałem, warunki w Addis Abebie są dużo gorsze, niż w Keni. Jak wyglądał tamten wyjazd?
To był mój błąd. Przyjaciel mnie namówił. Koszty były niskie, Addis jest na dobrej wysokości, a Karolina była wtedy na początku kariery i szukaliśmy drogi rozwoju za małe pieniądze. To był niebezpieczny wyjazd. Drugi raz bym tego nie zrobił. Nocowała w jakiejś klitce, bo nie można tego nazwać hotelem. Zdarzały się sytuacje, że ktoś jej zerwał łańcuszek z szyi. Na treningi dojeżdżała busami po 2-3 godziny, żeby dostać się na wyższą wysokość, tam gdzie biegali Etiopczycy. Bywało, że stała kolejne 2 godziny pod stadionem i prosiła trenerów, żeby ją wpuścili. Myślę, że każdy inny wróciłby z takiego obozu po dwóch tygodniach do domu. Karolina spędziła tam 5 albo 6 tygodni. Była zupełnie sama. Jak rozmawialiśmy przez telefon, płakała i mówiła, że nie da rady. Odpowiadałem jej, żeby wracała do Polski, ale wtedy się zapierała i mówiła, że jednak wytrzyma. Dzisiaj są już tam inne warunki. Bekele i Gebrselassie postawili hotele. 12 lat temu wyglądało to inaczej.
Ta historia chyba sporo mówi o charakterze pani Karoliny…
Powtarzam jej, że powinna wydać książkę, w której opisze, co trzeba zrobić, żeby osiągnąć sukces w bieganiu. Swego czasu poleciała trenować do Kolumbii, gdzie też musiała sobie radzić w ciężkich warunkach. Woda tylko wtedy była ciepła, jak się nagrzała na dachu od słońca.
Porozmawiajmy na koniec o starcie w poznańskim półmaratonie. Szykuje się powrót na stare śmieci po 4 latach. Ostatni raz pani Karolina biegała w Poznaniu podczas pamiętnego 1:09?
Tak, dokładnie 1:09:54. Naprawdę szkoda, że wynik nie został uznany, jako rekord Polski. Polski Związek Lekkiej Atletyki miał do dyspozycji pełne nagranie z tamtego biegu. Rezultat jest uznany przez World Athletics, a przez PZLA nie. Tylko dlatego, że nie było ich sędziego. Jest to karygodne.
Jakie plany na przyszły rok? Maraton?
Trudno jest mi powiedzieć, co się wydarzy. Ma jeszcze chęć, żeby wystartować w mistrzostwach Europy. Ale nie wiem, czy poza chęciami wystarczy jej samozaparcia. Może w Poznaniu w październiku to będzie jej pożegnalny start…
Pożegnalny?
Już na igrzyskach Karolina powiedziała mi, że to jest jej ostatni start. Później emocje trochę opadły, ale nie wiem, czy ona nie jest już tym wszystkim zmęczona. Szczególnie, że przy okazji startu w Sapporo była na nas dodatkowa presja. Widziałem, że prezes AZS UMCS Lublin wysłał pismo do PZLA, w którym twierdził, że Karolina nie powinna jechać na igrzyska, bo ma zaliczony tylko jeden start w roku. Taki przekaz poszedł też do lubelskich mediów (mowa o panu Rafale Walczyku, który chciał, aby kosztem KN do Sapporo poleciała zawodniczka jego klubu Izabela Paszkiewicz, o sprawie pisał Kurier Lubelski – Lubelscy sportowcy jadą do Tokio. Nie wszyscy jednak mają to szczęście | Kurier Lubelski – red.). Moim zdaniem, to było poniżej pasa. Zaczęto mówić, że Karolina jest skreślona, że są zawodniczki lepsze, wypominano jej wiek… Dla mnie to było żenujące. Jestem ciekaw, co pan prezes z Lublina miałby to powiedzenia o swoim piśmie dzisiaj?