Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
5 września 2021 może być dniem, kiedy 44.62 Tomasza Czubaka spadnie na 2 miejsce krajowej listy wszech czasów. Ma o to zadbać człowiek, który od kilku lat jest permanentnie pytany o pobicie rekordu Polski na 400 m – Karol Zalewski. Jak na razie się nie udawało. Po świetnym występie naszych czterystumetrowców w Tokio, możemy jednak przypuszczać, że „Czas jest bliski”. Kajetan Duszyński 10 dni temu uzyskał w Szwajcarii 44.92. A skoro Zalewski w Japonii notował lepsze międzyczasy od młodszego kolegi, to mówienie o rekordzie Polski ma dzisiaj duże uzasadnienie.
5 września na Stadionie Śląskim w Chorzowie sportowcy oddadzą cześć Kamili Skolimowskiej. Jednym z lekkoatletów, który przetestuje poolimpijską formę, będzie Karol Zalewski. Polak po powrocie z Tokio oszczędza siły. W przeciwieństwie do Dariusza Kowaluka i Kajetana Duszyńskiego nie rzucił się w wir mitingów, ale spokojnie wyczekuje startu na Górnym Śląsku. W Japonii szczególne wrażenie zrobiły jego międzyczasy z eliminacji (43.79) i finału (43.68) męskiej sztafety 4×400 m. Olsztynianin oba wyniki uzyskał z lotnej, drugiej zmiany. Zapytaliśmy czy przyzwyczajonemu do biegania po torach i startu z bloków sprinterowi, trudno było odnaleźć się w tłoku?
– Radzę sobie z nowymi zadaniami. To, co trener mi rozpisze, to wykonuję. Pamiętam Mistrzostwa Świata Juniorów w Barcelonie w 2012 roku, gdzie pierwszy raz w życiu wystartowałem na 400 metrów. Pobiegłem w finale sztafety, na pierwszej zmianie. To była dla mnie zupełnie nowa sytuacja, bo i dystans i fakt, że trzeba było przykucnąć w blokach z pałeczką w ręce (Polscy juniorzy zajęli wtedy 2 miejsce z rekordem kraju 3:05.05, sztafetę zaczął Zalewski, a kończył Patryk Dobek – red.). Tak samo w Tokio dostałem rzeczywiście inne zadanie, niż zazwyczaj, bo musiałem odnaleźć się w tłoku i wypracować pozycję. Zadziwiłem sam siebie, bo zazwyczaj ostatnia setka nie należała do mnie, usztywniałem się, a tutaj okazało się, że mogę jeszcze rywali wyprzedzać – wspomina.
O tym, że Karol Zalewski należy do osób, które stosunkowo łatwo adoptują się do zmian, najlepiej świadczy transfer ze 100 metrów do biegania na wysokim poziomie czterysetki. Przeglądając wyniki biegacza z czasów juniorskich rzucają się w oczy rezultaty uzyskiwane w konkurencjach niebiegowych. Zapytaliśmy Karola, czy ze swoją wszechstronnością, podobnie jak Karsten Warholm, na początku kariery próbował sił w wieloboju?
– Nie przymierzano mnie do wieloboju. Ale pod koniec sezonu były sytuacje, że sprawdzałem się w innych konkurencjach: rzucie oszczepem czy pchnięciu kulą. Bardziej dla fanu, niż dla wyników. Choć jak obserwuję najlepszych lekkoatletów świata to widzę, że są bardzo wszechstronni. Moim zdaniem to jest przepis na sukces. Zanim zacząłem biegać uprawiałem piłkę ręczną, nożną, siatkówkę, grałem w hokeja, były też zajęcia gimnastyczne… Przychodziło mi to łatwo, nie miałem problemów, żeby się odnaleźć w różnych dyscyplinach – tłumaczy mistrz olimpijski.
Sezony 2018 i 2021 będą wspominane przez długowłosego sprintera jako niezwykle udane. W Birmingham (2018) wraz z kolegami ze sztafety został halowym mistrzem świata. Kilka miesięcy później ustanowił życiowe 45.11 i wywalczył 4 miejsce berlińskich mistrzostw Europy. W tym roku przeszedł do historii, jako złoty medalista olimpijski wraz ze sztafetą mieszaną. W latach 2019-2020 nie było jednak tak kolorowo.
Najpierw do opinii publicznej przebił się konflikt z trenerem Lisowskim i w konsekwencji odsunięcie od reprezentacji. Karol został pominięty na Drużynowych Mistrzostwach Europy, co miało stanowić karę za dzień spóźnienia na zawody. Kilka tygodni później nasz czołowy sprinter zderzył się z dużo boleśniejszym brakiem powołania na Mistrzostwa Świata w Dosze.
– Kto z kim gra? Co kolega Lisowski ma do mnie? Może czas wrócić do sprintu zamiast cały czas użerać się z kolesiostwem? – grzmiał w mediach społecznościowych Zalewski.
Nie zdążyły zabliźnić się rany z sezonu 2019, a już rok 2020 kiwał groźnie palcem, odwołując kolejne imprezy międzynarodowe. Pod topór poszły Halowe Mistrzostw Świata w Nankin, Mistrzostwa Europy w Paryżu, a na sam koniec przełożono igrzyska. Jak biegacz wspomina dwa chude lata?
– Miałem chwile zwątpienia, szczególnie, że finansowanie w lekkiej atletyce nie jest na takim poziomie jak w sportach drużynowych. To był ciężki czas. Odnajdowałem wsparcie w mojej dziewczynie i rodzinie. Poza tym trenerzy cały czas namawiali mnie, żeby to kontynuować. Szczególnie, że w głowie były igrzyska i szansa na dobre miejsce w sztafecie mieszanej. Wiedziałem, że w związku z tym, że jest to nowa konkurencja będziemy mieli szansę, żeby powalczyć o wejście do finału. Skończyło się na tym, że zdobyliśmy złoty medal – podkreśla.
Zalewski (rocznik 1993) mógł pamiętać lekkoatletyczne Mistrzostwa Świata w Sewilli (1999), kiedy Tomasz Czubak ustanawiał historyczne 44.62. Najpewniej jednak nie oglądał tamtych zawodów, bo jak wspomina:
– Za dzieciaka nie interesowałem się w ogóle lekkoatletyką. Jak wracałem latem z podwórka to zdarzało się, że widziałem mamę oglądającą igrzyska i kibicującą Robertowi Korzeniowskiemu, ale mnie to nie ciekawiło.
Ile wynosi rekord kraju sprinter wie jednak doskonale, bo od lat regularnie dostaje pytania, zaczynające się od „Kiedy…?”.
– Byłem pytany o rekord Polski wiele razy, ale nie dziwi mnie to. Jest wśród kibiców i trenerów głód tego wyniku. Przecież 44.62 Tomasza Czubaka ma już ponad 20 lat. Kajtek zrobił ostatnio świetny wynik 44.92. Rozmawialiśmy po tym biegu i powiedział, że wszystko mu się dobrze ułożyło. Miał zawodnika przed sobą, z którym mógł się ścigać. W Tokio miałem lepsze międzyczasy od Kajtka o około pół sekundy, więc wierzę, że jestem w stanie biegać na poziomie 44.5. Jeśli nie w tym, to w następnym sezonie – zapowiada.
Czy w najbliższą niedzielę (5 września) Karol Zalewski zaspokoi głód lekkoatletycznego środowiska? Dużo będzie zależało od pogody, która – jak na razie – postanowiła deszczem uczcić koniec wakacji. Jeśli jednak warunki dopiszą, to może już za kilka dni będziemy mogli odśpiewać „Oto jest dzień, który dał nam Pan”. Pan Karol.