5 grudnia 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

kręcę bekę z nowego zdjęcia


Nie da się ukryć, że zmieniłem zdjęcie felietonowe. Była to decyzja podyktowana delikatną sugestią szefostwa. Wiecie, takim subtelnym zwróceniem uwagi, że: „Nie mogę już dłużej patrzeć na twoją aktualną fotkę, zmień ją – PROSZĘ –  na jakąś ładniejszą, bo inaczej wylecisz z redakcji z takim hukiem, że twoja niedawna historia z marketem będzie jak niewinne pieszczoty nastolatków na parkowej ławce”. Dałem się przekonać.

Obecne, nowe, wymuskane zdjęcie ma swoją historię, metaforę i głębokie przesłanie, ale o tym na końcu. Wróćmy do samego pojęcia „zdjęcie biegowe”, bo co jak co, ale jest to pierwszorzędny temat na felieton, co nie? No tak.

Inni na pewno też tak mają, tylko są na tyle przyzwoici, że o tym nie rozpowiadają, ale… Wracając do domu po zawodach, drugą rzeczą jaką robię – zaraz po umyciu nóg – jest sprawdzenie internetu w poszukiwaniu ociekających cierpieniem, heroizmem i napiętymi mięśniami, zdjęć z biegu. No dobra… Kogo ja próbuję oszukać? Najpierw sprawdzam zdjęcia, dopiero potem myję nogi.

Jeszcze w międzyczasie jakieś piwko, ale oczywiście bezalkoholowe (hehe-hue, trzymam skrzyżowane palce za plecami). W każdym razie często tak jest, że na zawodach mijamy wielu fotografów cykających do nas, gdy właśnie wchodzimy w czwarty zakres i zwinnym ruchem dłoni wycieramy smarki z policzków. Myślimy sobie: „Ach, ale będę miał cudnej urody pamiątkę z mojego niewinnego hobby w rajtuzach”.

Wtem. Wracamy do domu, odbezpieczamy browarka, włączamy lapka, a zdjęć nie ma. Amba fatima. Zawsze sobie wtedy wyobrażam tego fotografa, który nastukał miliony ujęć, wywołał a potem wytapetował nimi mieszkanie… zamiast wrzucić w internet. Kończąc tę głęboką myśl zazwyczaj idę myć nogi. Ale oczywiście okrężną drogą przez kuchnię, bo tam Lech Free (hehe-hue).

Zawsze gdy widzę fotografa na trasie staram się przybrać mimikę – szczerze zmęczonego. Trudne, ale wykonalne. Wzrok wbijam gdzieś w dal, usta rozdziawiam sugerując, że końcem sił łapię tlen, jak te biedne karpie w Lidlu przed świętami, na chwilę przed wyłowieniem przez wąsatego Oliwiera. No ale potem wracam do domu… I wszyscy są, wszyscy. Nawet się kubeczki na drugim wodopoju załapią, a Krzysio nie. Zawsze wtedy sobie myślę, że albo jestem aż tak brzydki, albo zmęczenie było – zbyt szczere.

Wracając do mojego nowego zdjęcia. Zrobił mi je redaktor naczelny, kiedym odwiedził go w willi w Starej Miłośnie, jakoś w połowie czerwca. Willa jak willa, ale za to prywatna stadnina koni z ogierami czystej krwi arabskiej – robi wrażenie. Następnie śmigłowcem szefa polecieliśmy pobiegać do Warszawy. No i on wtedy mówi: „Stań na tym konarze, zrobię ci fenomenalne zdjęcie na tle Wisły, a w ogóle to mam pytanie – wiesz co to jest prakseologia?”. Ja mu na to, że nie wiem i nastała niezręczna cisza, no ale zdjęcie jest.

Przesłanie fotografii ma być takie, że jestem grubym wiórem, który był kiedyś nad Wisłą w Warszawie. Odpowiadając natomiast na pytania o moją pokraczną gestykulację… Prawą ręką trzymam się za brzuch, ponieważ na śniadanie poczęstowano mnie jajami od baby ze wsi. I niestety tą babą była akurat wąsata Dżesika.

Natomiast lewą ręką wskazuję na niebo, gdzie moim zdaniem będzie naprawdę wspaniale. Na pewno nie trzeba będzie tam myć nóg, a doskonale uchwycone zdjęcia z biegów człowiek będzie otrzymywał mailowo w ciągu pierwszych 10 minut po przekroczeniu mety.

 

____________________

Krzysztof
Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata. Specjalizacja: suchy montaż i
czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”. Ulubiony aktor: Marian Kociniak.
Ulubiony trening: świński trucht. W przyszłości planuje napisać książkę
o wszystkim. Jeśliby się nie udało, całkiem możliwe, że narysuje stopą
komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu przetrwać. Kazał wszystkich
pozdrowić i życzyć miłego dnia.

Możliwość komentowania została wyłączona.