28 listopada 2019 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

makao i po makale


Nie wiem, czy felieton to dobre miejsce, żeby opowiadać o swoich chorych fantazjach, ale co tam – rozbestwiłem się. Moje rozbestwienie wynika między innymi z faktu, że – miłościwie nam panujący – redaktor naczelny na okoliczność Biegu Niepodległości użyczył mi swoich rękawków. A jak dowiedziałem się ze sprawdzonego źródła, w jego narzeczu jest to gest świadczący o miłości dozgonnej. Wracając zatem do chorych fantazji…

Rzecz dzieje się – a jakże – w markecie. Ale takim normalnym, spożywczym. Przedpołudnie w dzień powszedni, ruch nieduży, na to wszystko wchodzę ja, cały na luksusowo, wystrojony jak lokalny bonzo. Koszula vistula, spodnie w kant, obcasy sprowadzanych z Teksasu butów ze skóry węża stukają donośnie. Pcham wózek wysadzany diamentami, kupiony przez Aliexpress, więc to pewnie kryształki Swarovskiego, ale nie psujmy klimatu takimi detalami. W każdym razie – na bogato.

Do powozu ładuję co większe rarytasy, poczynając od świeżego pesto, do którego bazylię – jak zapewnia producent – ręcznie zbierał Genueńczyk w szóstym pokoleniu, którego prapraprababka maczała palce przy tekście do Mazurka Dąbrowskiego, dyktując Wybickiemu, że: „Z ziemi włoskiej ma być”. Potem łosoś na kanapki po stówkę za 10 deko, a na pasztet spoglądam z pogardą, z jaką patrzył „Zizou” na Materazziego w 110 minucie finału MŚ w 2006. Z zamrażarki wyciągam gęś z Kołudy, z lodówki loda „takiego jak dawniej” a przypominam, że jest to sam początek zakupów, więc pewnie ów lód, gdy już podejdę do kasy, stopi się niemiłosiernie… Ale tego dnia nie liczę godzin i lat i cytując Pezeta: „Czuję się lepiej kiedy mam w kiermanie forsę”, a tego dnia, forsy mam jak – nomen omen – lodu.

Napchawszy do diamentowego koszyka z górką, podjeżdżam nieśpiesznie do kasy. Miła pani ekspedientka informuje, że narobiłem zakupów za średnią krajową, której większość Polaków na oczy nie widziała. Nadchodzi zatem nieubłaganie chwila płacenia. Z powagą godną urzędnika skarbowego sięgam do portfela, w międzyczasie rzucając oschle: „Płacę kartą”. Pani uruchamia terminal, czekając cierpliwie aż lokalny bonzo – czyli ja, co nie? – uiści opłatę za te nieprzyzwoite zakupy, których dokonałem w pierwszy wtorek miesiąca przed południem.

Wtem. Z portfela zamiast klasycznej karty wydanej przez bank wyciągam jokera.

– Ale co to jest? – ekspedientka nie kryje zaskoczenia.
– Karta – odpowiadam niewzruszony.
– Ale… Ale… – miła pani sprzedawczyni próbuje wykrztusić słowa.
– Przecież joker zastępuje wszystkie karty – odpowiadam krótko, bazując na swoim bogatym życiowym doświadczeniu zdobytym podczas gier w wojnę i makao.

Jeśli chodzi o biegowe chore fantazje, to nie marzę już o igrzyskach, hymnach i wizytach w zakładach pracy, jak to bywało gdy miałem lat 13. Ale nadal mam swoją napuszoną wizję, której spełnienia bardzo sobie życzę, a brzmi ona – wygrać bieg. Ale nie jakiś bieg mleczarza o puchar starszego dojarza, na który pofatygowali się jedynie okoliczni fani nabiału. Moje mokre sny o potędze dotyczą jakiegoś mocno obsadzonego wyścigu, w którym nikt nie stawiałby mnie w roli faworyta. Od kilku lat takim biegiem jest dla mnie City Trail.

W poprzednią sobotę  zająłem miejsce 11, więc można pół żartem pół serio powiedzieć, że cel był blisko. Nie o takiej „jedynce” jednak myślę, nie o takiej „jedynce” śnię i fantazjuję. A zatem czekam aktualnie na jakiegoś przystojnego jokera, który wymieniłby te słabe karty, którymi gram od lat, na słodkie dla mych uszu, zwycięskie jak Sobieski pod Wiedniem: "Makao i po makale!"

____________________

Krzysztof
Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata. Specjalizacja: suchy montaż i
czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”. Ulubiony aktor: Marian Kociniak.
Ulubiony trening: świński trucht. W przyszłości planuje napisać książkę
o wszystkim. Jeśliby się nie udało, całkiem możliwe, że narysuje stopą
komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu przetrwać. Kazał wszystkich
pozdrowić i życzyć miłego dnia.

Możliwość komentowania została wyłączona.