Redakcja Bieganie.pl
Jego historia z pozoru nie różni się od historii tysięcy amatorów biegania, którzy pewnego dnia postanowili zadbać o siebie poprzez sport. Zaczynał z nadwagą, trenował bez planu, ale stopniowo wkręcał się w bieganie na tyle, że w ciągu pierwszego roku przebiegł nie jeden, a od razu 4 maratony. W dwa lata z poziomu 3:28 przesunął się na 2:38. Ale jeszcze bardziej zaskoczył olsztyńską społeczność biegową, kiedy przez jedną zimę z 1:24 w półmaratonie, poprawił się na 1:14.
Nie ma fanpejdża, często startuje w maratonach, bo lubi otoczkę zawodów. W ciągu trzech lat przebiegł ich 13, do tego 14 „połówek” i kilka ultra. W roku 2018 został twarzą Orlen Warsaw Marathonu, a w Berlinie wyszlifował swoją życiówkę na królewskim dystansie do 2:32:43. Cel na przyszły sezon ma jasny – złamać 2:30. Sławek Kaliski, bo o nim mowa, opowiedział nam, jak to się robi.
Rzecz która najbardziej mnie ciekawi. Jak to się stało, że z gościa, który biegał półmaraton grubo powyżej 1:20, chociażby 1:24 w grudniu 2016, po jednej zimie wykręciłeś w marcu 1:14?
Wtedy zacząłem po prostu biegać z głową, a konkretnie z planem. Jesienią 2016 kupiłem sobie książkę „Maraton zaawansowany” i na jej podstawie zacząłem przygotowywać się stricte pod maraton. Tam było kilkanaście planów do wyboru, ja wybrałem – powiedziałbym – pośredni. Nie najwyższy, bo najwyższy zakładał bieganie tygodniowo powyżej 137 kilometrów, a mój maksymalnie 120-125. Miesięcznie wychodziło powyżej 400, raz chyba zakręciłem się na poziomie 500 kilometrów. Plan miał 18 tygodni, jako cel wyznaczyłem sobie OWM 2017, trenowałem codziennie, wszystko tak jak było rozpisane w książce, w poniedziałki biegałem dwa razy… Dużo mi pomogło, że treningi wrzucałem sobie do zegarka, biegałem w zakresach tętna, jakie wyznaczył mi pulsometr i starałem się ich nie przekraczać.
A do tamtego momentu jak trenowałeś? Na chybił trafił?
Wcześniej nie robiłem żadnych planów. Czasami coś przeczytałem w internecie, dowiedziałem się czegoś od innych biegaczy i po prostu raz na jakiś czas robiłem jakieś rytmy, interwały, podbiegi, bieg długi, ale wszystko to było nieusystematyzowane, nie miałem żadnego trenera i tak dalej.
Prowadziłeś jakiś dzienniczek, zapisywałeś gdziekolwiek tamte treningi?
Nigdy. Po prostu trening na zasadzie „dzisiaj sobie zrobię interwały, a jutro może coś spokojnego”
A jak wyglądała Twoja objętość przed tym jak zdecydowałeś się na bieganie po 400-500 miesięcznie?
Myślę, że średnio 250 miesięcznie, w porywach do 300, nigdy więcej. Tygodniowo 50-70, pewnie jakoś tak. Trenowałem raczej co drugi dzień, czyli wychodziły 3-4 treningi w tygodniu. Długi bieg w niedzielę, a reszta jakieś krótsze wybiegania.
Dość mało, zważywszy, że byłeś już wtedy maratończykiem i to wielokrotnym. W 2015 przebiegłeś 4 maratony, rok później 5 i do tego siedemdziesiątkę w ramach Ultra Mazury. W roku 2016 z tak wydawałoby się spokojnego kilometrażu nabiegałeś 2:58 w maratonie i 36:33 na dychę. Miałeś jakąś przeszłość biegową? Trenowałeś coś w szkole?
Jakieś epizody z bieganiem w tle miałem w gimnazjum, czy podstawówce. Jeździłem na jakieś zawody typu – bieg na kilometr, ale nie były to super wyniki, raczej nie stawałem na podium.
Ale skoro załapywałeś się do reprezentacji szkoły… Pamiętasz jakiś swój czas na tysiaka?
Na pewno gdzieś na przełomie gimnazjum-liceum, te trzy minuty na tysiaka łamałem. Może i całkiem przyzwoicie, ale nie miałem wtedy w ogóle jakiegoś zacięcia do biegania. Po prostu robili nam sprawdzian na kilosa na wuefie i kto się w miarę sprawdził, ten jechał na zawody.
To kiedy wpadłeś na pomysł, żeby zająć się bieganiem? Pierwsze wyniki z Twoim nazwiskiem wiszą na Enduhub.com z roku 2014, był jakiś Bieg Skarbowca…
No tak, to był bieg na 3 kilometry, gdzie jeśli dobrze pamiętam poleciałem tempem po 4:30 na kilometr. Zrobiłem przed tym może parę treningów, więc w sumie nie najgorzej. Takie zacięcie do biegania pojawiło się kilka miesięcy później, jak przeprowadziłem się tu, gdzie aktualnie mieszkam, nad Jezioro Długie. Mam idealne warunki do biegania, drogę asfaltową w środku lasu… Poza tym chciałem też mieć coś tylko dla siebie, poza życiem rodzinnym i zawodowym.
Ile wtedy ważyłeś? Bo jak patrzę na zdjęcia z tamtego okresu, to wyglądałeś dość masywnie.
No tak, byłem trochę ulaniec, wyglądałem jak osiłek. Myślę, że startowałem z wagi na poziomie 82-83 kilogramów. To i tak nie było źle, bo najwięcej w życiu ważyłem na drugim roku studiów – 95.
Przy jakim wzroście?
178.
I rozumiem, że wraz z treningiem waga zaczęła Ci spadać. Do jakiego poziomu dojechałeś?
Najwięcej zrzuciłem właśnie biegając według planu, w przygotowaniach do Orlenu 2017, wtedy zszedłem do 72-73. To jest od ostatnich dwóch lat poziom, poniżej którego już nie schodzę. Między innymi dlatego, że moja szanowna małżonka nie chce, żebym był jeszcze chudszy.
Ale teoretycznie to masz jeszcze duże rezerwy w wadze. Sam ważę 65 przy wzroście 186 a przecież dobrze wyglądam (śmiech).
Myślę, że jeśli będę chciał połamać 2:30 w maratonie, to kluczowe będzie zejście z wagą poniżej 70 kilogramów. Jeśli chodzi o odsetek tkanki tłuszczowej, to z tego co pamiętam miałem niezły 8-9 procent. Badano mi to urządzeniem Tanita przed Orlenem 2018, kiedy wyrabiałem sobie licencję PZLA, żeby zostać sklasyfikowanym w ramach mistrzostw Polski.
Trochę wybiegliśmy w przyszłość. Wróćmy do wiosny 2017, czyli biegania według planu i Twojego największego progresu. Startowałeś od grudniowego 1:24 w połówce w Mikołajkach i 2:58 w jesiennym maratonie w Toruniu, czyli odpowiednio tempa 4:00 w półmaratonie i 4:16 w maratonie. Co było kluczowe w Twoim planie – obok podwojenia objętości – że przez kilka miesięcy poprawiłeś prędkość o 30 sekund na każdym kilometrze? Brzmi nieprawdopodobnie.
Samo podniesienie kilometrażu dwukrotnie bardzo pomogło. Ale też dużo było szybszego biegania, na przykład w tempie progowym. Na przykład takie treningi jak 16 kilometrów, z czego 4 kilometry spokojnie, środkowa ósemka w tempie półmaratońskim i na koniec znowu czwórka w pierwszym zakresie. Co weekend robiłem też bieg długi, to było nawet 30-35 kilometrów. Wiadomo, że i objętość takiego treningu i tempo wrastały wraz z kolejnymi tygodniami planu. Wydolność w międzyczasie bardzo mi podskoczyła, bo o ile zaczynałem robienie takich długich wybiegań po 4:30 na kilometr, o tyle jakoś w marcu 2017, na miesiąc przed Orlenem byłem w stanie zrobić 30 kilometrów po 3:45. Kręciłem to na stadionie jak głupi. To mi jasno pokazało, że skoro trzydziestkę na treningu robię po 3:45, to jestem przygotowany na podobne tempo podczas samego maratonu.
Ale zanim był maraton, to pobiegłeś kontrolnie Półmaraton Warszawski, a żeby było ciekawiej dzień przed nim zrobiłeś życiówkę w City Trail (18:13). Skąd ten pomysł, żeby dzień przed półmaratonem ścigać się na piątkę?
To akurat nie było według planu. Po prostu trasę City Trail mam koło domu (śmiech). Może nie był to najlepszy pomysł pod względem formy fizycznej, ale psychicznie takie przetarcie było mi potrzebne…
Dostałeś potwierdzenie, że jesteś w formie. Patrząc na suche wyniki – pomijając, że CT to kros – wygląda to ciekawie. W sobotę piątka po 3:38, w niedzielę półmaraton po 3:32.
Trafiła się grupa z Wojtkiem Kopciem, lecąca po 3:30 na kilometr i postanowiłem, że będę z nimi biegł. Udało się wytrzymać prawie do końca.
Jakie były reakcje ludzi? Sam nie mogłem uwierzyć, że gość, który dzień wcześniej pobiegł piątkę prawie minutę wolniej ode mnie, robi życiówkę w półmaratonie 7 minut lepszą niż moja…
Pojawiały się pytania: jak to zrobiłem? Po prostu zacząłem więcej biegać, dużo schudłem, było po mnie widać, że zgubiłem sporo kilogramów.
Pamiętam swoją pierwszą myśl: Jak nic przykoksował!
Pojawiały się takie opinie, oczywiście mówione niby w żartach, a może pół serio, ale nie przejmowałem się tym, bo wiedziałem, że nabiegałem to wyłącznie własnymi siłami. Niczym się nawet specjalnie nie suplementowałem. Uważam, że najlepszą suplementacją jest dobra dieta, czyli w moim wypadku – kuchnia żony. Fast foodów raczej nie jem, ale piwko wypiję zawsze chętnie. W każdym razie jadłem normalnie, bez zakładania sobie jakiś obostrzeń i tak wszystko potem spalałem na treningach i waga szła w dół.
Miesiąc później zrobiłeś Orlen w 2:38, a potem miałeś dość hardcorową – dla zwykłego śmiertelnika – serię startów. Rozpiszmy to od marca do sierpnia: Półmaraton Warszawski (1:14), Orlen Warsaw Marathon (2:38), 10 km w Lidzbarku (35:50), Maraton Juranda (2:44), Półmaraton w Białymstoku (1:16), Półmaraton w Giżycku (1:16), Maraton Mazury (2:48), Półmaraton w Ostródzie (1:16), 10 km w Olsztynie (35:33), 33 km w Kretowinach (2:01), a w sierpniu zwycięstwo w Ultra Mazury na 100 kilometrów (8:56). Dwa pytania – jak dużo razy słyszałeś w międzyczasie, że źle robisz i jak Ty się chłopie regenerujesz?
Jeśli chodzi o regenerację, to nigdy nie miałem z nią problemów. Ani przez moment nie czułem jakiegoś zmęczenia materiału, czy nadwyrężeń. Fajnie się startowało, zwłaszcza w lokalnych biegach, które są naprawdę dobrze zorganizowane. Nie chciałbym z nich rezygnować, choćby za cenę biegania na dużo wyższym poziomie. Dużo startowałem, bo lubię tę otoczkę zawodów, zawsze można też jakoś inaczej spędzić czas z rodziną, wyjechać za miasto, zwłaszcza, że tutaj na Warmii i Mazurach mamy ciekawe imprezy. Chociażby Ultra Mazury, czy Maraton Mazury, w których uczestniczę rokrocznie. Chcę mieć przede wszystkim frajdę z biegania, po to zacząłem biegać i nie chciałbym o tym zapomnieć, bo nie samymi życiówkami człowiek żyje.
A co do głosów, że robisz głupotę startując co weekend w półmaratonie albo maratonie?
Pojawiały się takie głosy, ale nigdy sobie nic z tego nie robiłem. Po to się trenuje zimą, żeby korzystać z tego w sezonie. Nie miałem żadnych kontuzji, choć wieszczono mi, że jeśli będę tak dużo startował na długich dystansach, to w końcu się doigram. Minął rok, drugi, trzeci, czwarty, a mnie nic nie boli.
Wracając dosłownie na chwilę do Orlenu 2017… Zrobiono Ci wtedy – jak się później okazało – słynne zdjęcie. Opowiesz o tym?
Jak finiszowałem. To był dla mnie bardzo fajny moment w życiu, że poprawiłem życiówkę o 20 minut, więc emocje na pewno są prawdziwe. Autor fotografii świetnie uchwycił moment i zdjęcie zostało wykorzystane podczas następnej edycji Orlen Warsaw Marathon. Organizator spytał, czy nie mam nic przeciwko, żeby wykorzystać wizerunek – choć chyba nie miał takiego obowiązku, bo zazwyczaj i tak biegacze podpisują odpowiednie zgody podczas zapisów.
Były jakieś dodatkowe benefity?
Dostałem darmowy pakiet a po samym maratonie zaproszono mnie jeszcze na poczęstunek do strefy VIP, przebierałem się też w szatni dla VIP-ów. Spotkałem chociażby Piotra Małachowskiego, który był jedną z twarzy imprezy.
Całe miasteczko maratońskie zostało obwieszone Twoim zdjęciem… Jakie to było uczucie, kiedy na każdym słupie widzisz swoją fotkę?
Dziwne uczucie, ale dało się z tym żyć (śmiech). Na pewno bardzo przyjemnie się biegło końcówkę, bo cała finiszowa aleja była wyłożona moimi zdjęciami praktycznie na każdym słupie. Dziwne uczucie, ale miłe.
Ale sam bieg nie był dla Ciebie do końca udany. Do Orlenu 2018 trenowałeś jeszcze więcej niż do wcześniejszej edycji, a skończyło się na wyniku 2:40.
Miałem już wtedy w głowie łamanie 2:30. Na pewno byłem na wyższym poziomie niż rok wcześniej, choć skończyło się na wyniku 2 minuty gorszym. Z drugiej strony po mocno przepracowanej zimie, gdzie biegałem już nawet po 150 tygodniowo, udało się poprawić w marcu życiówkę w półmaratonie i to o półtorej minuty (Sławek zrobił 1:13:10 podczas Półmaratonu Warszawskiego – przyp. red.). Na Orlenie zabiła mnie pogoda. Było bardzo ciepło i jak zwykle mocno wiało. Może nie przetrenowałem tamtej zimy już tak restrykcyjnie, jak tę do 2:38, w tym sensie, że zdarzało się, że pojedyncze treningi wypadały. Ale i tak sumarycznie treningu wyszło więcej…
Wiem, że machnąłeś tamtej zimy treningową czterdziestkę. Jakim tempem?
Zdarzyło się. Coś po 4:00 na kilometr. Moim zdanie przydają się takie treningi. To nie było biegane jakimś strasznie dużym kosztem sił, ale jeśli chodzi o głowę, to taki trening mocno buduje. Niektórzy mówią, że to bezsensowne klepanie kilometrów, ale moim zdaniem pod maraton takie treningi dużo dają. Co innego, gdybym przygotowywał się pod 5 czy 10, ale nie przepadam za tymi dystansami. Zresztą jak się przejrzy moje starty na Enduhub to – nie licząc City Trail – widać, że startuję na piątkę czy dychę bardzo rzadko.
Mimo niepowodzenia na Orlenie, ten trening ostatecznie oddał. Jesienią w Berlinie poprawiłeś 2:38 na 2:32…
Berlin to jednak Berlin. Świetna atmosfera, super trasa, rzeczywiście jest dość płasko. Pogoda dopisała, chociaż byłoby jeszcze lepiej gdyby było chłodniej, bo w drugiej części biegu zaczęło już porządnie grzać. Cały czas ludzie na trasie, którzy cię dopingują… Nie ukrywam, że chciałem tam złamać 2:30, połówkę zrobiłem poniżej 1:15 i do 35 kilometra jeszcze była szansa. Teoretycznie zabrakło tylko 3 minuty – tylko i aż. W każdym razie mentalnie te 2:32 dużo mi dało i plan na łamanie 2:30 mam nadal w głowie.
W tym samym sezonie wziąłeś się też bardziej za bieganie ultra. W maju udało się wybiegać drugie miejsce w Wings for Life.
No tak, byłem drugi za Dariuszem Nożyńskim. Zdecydowanie najgorsze miejsce w tej formule, bo w Wingsie zwycięzca zgarnia wszystko. Ale uczciwie trzeba przyznać, że nie było szans, żeby dogonić Dariusza. Jak na debiut myślę, że i tak poszło mi całkiem nieźle.
Regularnie startujesz też w zawodach Ultra Mazury, w 2017 wygrałeś setkę, a w 2018 siedemdziesiątkę. To było chyba niedługo przed Berlinem?
I dlatego właśnie, że to było przed Berlinem to wystartowałem na 70, a nie na 100 (śmiech). W sumie może gdybym odpuścił wtedy te ultra to w Berlinie udałoby się złamać 2:30, ale to naprawdę fajna impreza i żal było mi nie wziąć w niej udziału. Tak naprawdę to nie potrzebowałem jakiejś dużej regeneracji po ultra. To jest jednak bieg o innej specyfice, średnie tempo wyszło mi w okolicach 4:30 na kilometr, trudno się takim tempem jakoś specjalnie skatować. Co innego bieganie maratonu po 3:30.
Z kolei kilka tygodni po Berlinie wystartowałeś w Mistrzostwach Polski na 100 kilometrów. Długo biegłeś w czubie, ale ostatecznie zszedłeś z trasy. Co tam zawiodło?
Do końca nie potrafię powiedzieć co się wtedy wydarzyło, może to ta warszawska pogoda… Ciężkie wilgotne powietrze… Nie wiem jaki wtedy zmierzono w stolicy poziom smogu, ale oddychało się fatalnie. Półtorakilometrowe pętle też nie pomagały… Na pewno byłem wtedy mocno nastawiony na podium, wiedziałem, że jest to w zasięgu, ale na 60 kilometrze jak zdałem sobie sprawę, że do mety został jeszcze maraton… Zdecydowałem, że zejdę. Z jednej strony żałuję, że nie ukończyłem tego biegu, ale z drugiej strony wiem, że podjąłem dobrą decyzję. Czasami po prostu to nie jest twój dzień, ewidentnie nie idzie i tak było ze mną wtedy w Warszawie.
Rok 2019 trochę odpuściłeś. Porównując z poprzednimi sezonami startowałeś zaskakująco rzadko. Tylko 3 maratony, dwie połówki, jedno ultra. Rozumiem, że mijający rok był regeneracyjny…
Trochę faktycznie zbieram siły na przyszły sezon. W tym roku chciałem mieć po prostu więcej czasu dla rodziny. Córka ma już prawie dwa lata, wymaga sporo uwagi i zaangażowania, spodziewamy się z żoną drugiego dziecka, więc – co tu dużo mówić – jestem potrzebny w domu, chcę uczestniczyć w domowych obowiązkach.
A 2020?
Mam zamiar złamać 2:30. Zacznę przygotowania w grudniu i będę chciał zrealizować ten sam plan, który robiłem przed sezonem 2018, z objętością powyżej 137 kilometrów. Zapisałem się na Mistrzostwa Świata w Gdyni i tam będę chciał zrobić życiówkę w półmaratonie. Czekam też na termin Orlenu, bo biegam tam od kilku lat i chciałbym właśnie tutaj zawalczyć o 2:29 z przodu. W dalszej perspektywie myślę też o ultra. Te imprezy mają swój specyficzny, kameralny klimat – nie licząc Wingsa. Chodzi mi po głowie od dłuższego czasu 100 kilometrów w Krynicy, ale to już naprawdę odległa perspektywa. W przyszłym roku jeśli chodzi o biegi ultra na pewno wystartuję w Wings for Life.