Redakcja Bieganie.pl
Trener był ode mnie starszy o okrągłe pół wieku i miał tę typową dla starszych osób przypadłość, że lubił jak inni jedzą. Ja z kolei mając trzynaście lat ważyłem – tak na oko – dwanaście kilogramów. Byłem tak kruchej budowy, że gdy niezadowoleni ze swojej pracy ziewali ze znudzenia – mogli mnie zdmuchnąć. Nic więc dziwnego, że Buła szybko upatrzył sobie Krzysia, jako swój żywicielski cel i obowiązek.
Naprawdę wyglądałem marnie. Byłem niski, chudy, a na moich żebrach można było sobie zagrać jak na cymbałkach. Najlepiej jakąś rzewną frazę Budki Suflera, chociażby, że „z autobusem Arabów zdradziła go”. Jednakowoż dopóki były wyniki, trener zdawał się tej mojej fizycznej marności nie zauważać. Kiedy jednak przyszło załamanie i zacząłem szurać nosem po ziemi, Buła podjął misję: „Góra, będziemy pracować nad górą! Bo nogi masz jak dwa słupy telegraficzne, ale ta góra słaba”. Żeby jednak było w czym rzeźbić, najpierw trzeba było zrobić masę. Nad masą pracowaliśmy morderczo podczas obozu w Szklarskiej Porębie w roku 2000.
Jak spotykamy się w gronie znajomych z tamtych lat, temat karmienia Krzysia przez Bułę pojawia się w drugiej, ewentualnie trzeciej kolejności – zaraz po „Cześć, co słychać?”. Trener faktycznie nie miał dla mnie litości. „Pojedz sobie, do tego, kule mole… Pojedz sobie, do tego, kule mole” – słyszę w głowie do dzisiaj. Buła krążył wokół stolika, przy którym siedział wasz „felietonista akrobata” jak bombowiec. Doglądał czy jem z dostateczną pasją i zaangażowaniem, czyszcząc talerze do cna. A gdy tylko porcelana zajaśniała pustkami, natychmiast biegł do innych stołów z jakże bolesnym dla mnie hasłem na ustach: „Komuś został kotlet?”. I zabierał kotlet, ziemniaki i sałatę, niosąc naręcze tych składników odżywczych pod mój nos. Gdy stołówka już zupełnie opustoszała, siedziałem tak sam nad półmiskiem, a cieknące do greckiej sałatki łzy były mi za oliwę.
Jednak obiad to tylko część tych okrutnych eksperymentów na chudych, jakim byłem poddawany. Śniadania i kolacje nie wyglądały wcale lepiej. Buła był bowiem na tyle zdeterminowany w dążeniu do utuczenia naszego podmiotu lirycznego, że pakował mu na wynos małe kanapeczki. A zatem, gdy kończąc taki posiłek poranny lub wieczorny, wydawało mi się naiwnie, że to już koniec, że perystaltyka jelit dozna ukojenia choć na chwil kilka, trener zjawiał się w progu stołówki z pieczołowicie zapakowaną wałówką, żebym jeszcze w pokoju mógł nad masą popracować kapeczkę.
Kiedy wróciliśmy do Kędzierzyna (bo jestem z Kędzierzyna, tak nawiasem mówiąc) to Buła już nie mógł mnie doglądać przy jedzeniu, więc pod tym względem złapałem przysłowiowy oddech. Skończyło się robienie masy, ale zaczęło rzeźbienie. Po treningu biegowym zamiast jak inni pożartować i „przycwaniaczyć” kto kogo zgrzeje na następnych zawodach, Krzysio począł walczyć z ciężarkami, robiąc różnej maści ćwiczenia na górę. Bo „Górę musisz robić, masz słabą górę, ale nogi jak dwa słupy telegraficzne” – mówił Buła, uśmiechając się przy tym perliście, jak to miał w zwyczaju.
Trener umarł ponad rok temu. Dowiedziałem się o tym kilka godzin po zrobieniu życiówki na 10 kilometrów. Szczęście mieszało się ze smutkiem i żalem, satysfakcja z poczuciem straty kogoś bliskiego.
Mężczyzna poza biologicznym ojcem, czasami spotyka na swojej drodze facetów, którzy stają się niejako ojcami przyszywanymi. Buła był dla mnie taką osobą, choć często złościł. Czasami wydawało mi się, że w ogóle mnie nie rozumie. Bywał tak mało subtelny, żartował rubasznie i w ciągu sekundy potrafił wpaść w szał. Ale zawsze chciał dobrze, nigdy nie bał się działać i był tak cholernie prawdziwy, że nie można było przejść obok niego obojętnie.
Czasami sobie myślę, że trener gdzieś tam z góry na mnie patrzy i ciągle powtarza zupełnie niezrażony: „Krzysiu, pracuj nad górą, bo górę masz słabą, ale te nogi jak dwa słupy telegraficzne”.
____________________