Redakcja Bieganie.pl
„Giża" znany jest z optymalizowania swojego treningu. Łączy skutecznie pracę zawodową, służbę wojskową i życie prywatne – z karierą długodystansowca. Może dlatego od wielu lat sytuuje się w szerokiej europejskiej czołówce maratonu (PB 2:11:20). Przed wojskowymi mistrzostwami świata z aktualnym wicemistrzem kraju rozmawiamy o rezerwach treningowych, polskiej mentalności, systemie szkoleniowym, podróżach Corsą na gaz i kenijskim dopingu. Mariusz Giżyński myśli realnie o najbliższych igrzyskach w Tokio, ale też wnikliwie diagnozuje stan polskich biegów długich.
My tu marzniemy, a Ty siedzisz sobie teraz w Sankt Moritz?!
Niedługo minie miesiąc, jak jestem na obozie w Szwajcarii. Wcale nie jest cieplej… Przyjechałem tu na obóz tuż po Półmaratonie Praskim. Planowałem tam pobiec spokojnym tempem, nie szaleńczo (ostatecznie Mariusz zajął drugie miejsce z wynikiem 1:06:16 – przyp. red.). Wynajęliśmy z Błażejem Brzezińskim Kenijczyka od trenera Niebudka, który miał nam poprowadzić 10 km równo w 30:30. Ostatecznie ten nie doleciał i pobiegliśmy trochę za mocno z Heniem Szostem. Za mocno, jak na aktualne możliwości, jednak był to niezły trening. Nie tylko dla samej fizjologii, ale i dla głowy. Na zawodach czasem trzeba biegać szybciej, niż jesteśmy w stanie – tylko tak przesuwa się granice. Mój pierwszy trener Marek Zarychta tak mawiał – teraz nie wytrzymałeś, ale następnym razem wytrzymasz!
Co dalej w tym sezonie?
Najważniejsze teraz są przygotowania do startu w igrzyskach wojskowych w Wuhan, w drugiej połowie października. Po powrocie z Sankt Moritz mam zaplanowany start na 10 km w Biegnij Warszawo. Trochę nietypowo, bo półmaraton pobiegłem przed obozem, a przed imprezą w Chinach zaplanowałem sobie właśnie start na 10 km. Ale mam to przećwiczone, tak robiłem przed maratonem we Frankfurcie 2015 roku. Sprawdziło się, bo pobiegłem tam 2:12:40, wracając na swój poziom po kilku słabszych sezonach.
Zazwyczaj półmaraton biega się na 3-4 tygodnie przed startem na 42 km. Jesteś bardziej ostrożny niż kiedyś?
Jestem doświadczonym zawodnikiem, mógłbym startować w kategorii Masters (śmiech). Dużo już w życiu przebiegłem i wiem, że w moim wypadku już nie można biegać półmaratonu bardzo mocno w takiej bliskości do maratonu. A ja nie potrafię biegać na pół mocy. W starszym wieku mocny półmaraton to jest ryzyko. Dla mnie w każdym razie to za duży bodziec i mógłbym już się odpowiednio nie zregenerować.
Nie było jeszcze niedawno pewne, kto z żołnierzy pobiegnie na igrzyskach wojskowych. W armii oprócz Ciebie jest teraz i Henryk Szost, i Marcin Chabowski, i Arek Gardzielewski, i Błażej Brzeziński, wreszcie Adam Nowicki. Dlaczego postawiono na Ciebie?
To jest i dla wojska – i dla nas ważna impreza. Wojsko Polskie nam pomaga i nas szkoli. Dla mnie chiński maraton jest pewny, jeśli tylko będę zdrowy. Wiedziałem już o nim od zeszłego roku. Na mistrzostwach Europy też dobrze się sprawdziłem. Trenerzy wiedzieli, że mam doświadczenie w gorących maratonach. (Giżyński był najwyżej sklasyfikowanym Polakiem w maratonie podczas upalnych ME w roku 2010, kiedy był 12 oraz w 2018 roku, gdy był 13 – przyp. red.)
A co z igrzyskami W Tokio? Nie jest to dla Ciebie zmarnowanie terminu i półrocznych przygotowań? Zazwyczaj na mistrzostwach wojskowych biega się wolniej, a tego samego dnia jest na przykład szybki maraton we Frankfurcie, nie mówiąc o wrześniowym Berlinie czy Warszawie.
Ten chiński maraton nie musi być taki wolny, jak się sądzi. Zeszłym razem zwycięzca miał bodajże 2:10, a więc na wojskowych mistrzostwach startują mocni zawodnicy. Organizatorzy zgłosili imprezę do oficjalnego kalendarza, więc będzie tam można uzyskać punkty do rankingu IAAF – a to jest ważne, gdy się myśli o igrzyskach. Może być tak, że wygrywając ten maraton ze słabszym nawet wynikiem, zdobędzie się więcej punktów niż za dalekie miejsce na jakimś innym biegu np. we Frankfurcie, który rozgrywany będzie tego samego dnia. Sprawdzałeś ranking? Jak teraz stoisz w kontekście szans na Tokio? Może tam wystartować maksymalnie 80 zawodników, i to po 3 z danego kraju…
Jestem teraz z moim wynikiem – z ostatnich Mistrzostw Polski w maratonie 2:13:25 i zeszłorocznych 2:15.17 – właśnie około 80 miejsca w rankingu IAAF, a są tam uwzględnione też wyniki z półmaratonów. To też daje mi więcej nadziei. Na odprawie przed kwietniowymi mistrzostwami w maratonie przedstawiciele PZLA powiedzieli, że w maratonie olimpijskim będzie nas obowiązywał właśnie ranking IAAF. Czas na robienie wyników jest do końca kwietnia 2019 i trwa 13 miesięcy wstecz. Liczą się do niego 2 najlepsze punktowo występy lub jeden bieg poniżej 2:11.30.
Marzę o połamaniu właśnie 2:11.30, jednak bardziej liczę na 2 dobre biegi. Powtórzenie takiego z wiosny, sądzę, że może dać bilet do Tokio.
Myślisz, że reguły kwalifikacji zostaną podtrzymane?
Chcę wierzyć, że te zasady będą spełnione. Oficjalnie na dużym forum szef bloku wytrzymałości pan Rolbiecki powiedział, że na zarządzie PZLA zostało to zatwierdzone.
Rozumiem. No to teraz chciałbym, byś powiedział mi – jaki jest według Ciebie poziom biegów długich w Polsce?
Jedynie maraton się w miarę trzyma. Liczymy się gdzieś tam w Europie, w Berlinie na mistrzostwach Europy byliśmy drużynowo na 5-tym miejscu, przed Niemcami i Francuzami. I to z takim wsparciem, a nie innym. Nie jest jakoś bardzo dobrze, ale mamy na przykład Henryka Szosta, który biega co roku w największych maratonach na świecie. Jest też Karolina Nadolska… Szkoda, że na 5 czy 10 km nie widać, by ktoś miał być na podobnym poziomie – tu jest bardzo źle i nie ma pomysłu, jak to naprawić. Na 3000 m z przeszkodami tylko Krystian Zalewski nawiązuje walkę, dalej jest podobnie jak na 5 i 10 kilometrów.
Z czego to wynika?
Jest kilka powodów. Biegi długie w tej chwili stoją na świecie na najwyższym poziomie, czyli najwięcej osób stanowi tak zwaną światową czołówkę – zatem konkurencja jest największa. Wystarczy sprawdzić, jak wyglądają światowe rankingi.
Po drugie trening do biegów długich jest kosztowny. Cała światowa czołówka trenuje w górach przez długie okresy. Najlepsi praktycznie cały czas przebywają w górach. Biegaczy z naszej krajowej czołówki zwyczajnie na to nie stać.
Przez ostatnie lata zasady kwalifikacji na największe imprezy nie były klarowne i do tego bardzo trudne, co rodzi problem tego typu, że jeszcze trudniej o wsparcie z PZLA i Ministerstwa Sportu, czy znalezienie sponsora. Jeśli nie „łapiesz się” na dużą imprezę, to jak przekonać sponsora, że warto w ciebie zainwestować?
Czwarty powód to nasza moralność. Ja miałem wpajane od młodzika, że doping jest zły i nigdy po niego nawet nie próbowałem sięgać. Wiemy doskonale, jaka jest skala dopingu. W samej Kenii w ciągu ostatnich lat zostało zdyskwalifikowanych już blisko 150 biegaczy. Ilu dyskwalifikacji uniknęło? Moim zdaniem kilkakrotnie więcej. W Polsce w tym czasie wśród mężczyzn liczba wynosi 0. To jest dla mnie prawdziwy sport.
Najważniejszy jednak powód to fakt, że biegami długodystansowymi, poza Wojskiem Polskim, w tej chwili nie bardzo ktoś chce się zająć. Przeznaczyć środki na ich odrodzenie… Przez Polski Związek Lekkiej Atletyki, a w szczególności przez Ministerstwo Sportu biegi długie są traktowane nieco po macoszemu. Nie dają gwarancji zwrotu w postaci medali, a zarazem są drogie, więc szkolenie jest bardzo wąskie. Lepiej opłaca się inwestować w konkurencje, czy dyscypliny, gdzie łatwiej o medale. Moim zdaniem, nie o to jednak chodzi. Powinno się podjąć starania, aby każda konkurencja miała szansę rozwoju.
Jestem pewien, że jeśliby połowa pieniędzy przeznaczana na szkolenie długodystansowców byłaby wydana i rozliczna z jakiegoś projektu menadżerskiego, to byłaby lepiej spożytkowana.
Może i tak. To już się z wolna dzieje. Niestety słyszało się, że kwoty, które wychodziły z Ministerstwa Sportu, a te, które docierały do klubów, to jakieś 20-30%.
Ja prowadzę swoją firmę eventową od wielu lat, wiem jak zarządzać pieniędzmi. Niejednokrotnie widziałem, że mogę wyszkolić się dużo taniej samemu, niż było to organizowane przez związek – wiadomo, że tam np. bilety lotnicze kupują biura podróży, a te muszą zarabiać… Z drugiej strony musisz przyznać, że nasze dzisiejsze wyniki odbiegają nie tylko od dzisiejszego świata, ale przede wszystkim od… naszych polskich wyników sprzed 30 i 40 lat. Nie chodzi mi o samego Malinowskiego, w końcu miał niezłe przygotowania, jeździł do Meksyku, dbano o niego. Ale zawsze były grupy zawodników na 5 i 10 km, którzy biegali jakąś minutę szybciej na dychę niż nasza dzisiejsza czołówka.
No ale popatrz, że ci wejdę w słowo, to jest też właśnie kwestia szkolenia. Systemu.
Teraz na przeszkodach mamy Krystiana Zalewskiego, bardzo dobrze sobie radził w poprzednich sezonach. Jest teraz szkolony, ale to pojedynczy przypadek. Ja za juniora miałem lepsze wyniki (W rzeczywistości w przypadku biegu na 3000 m z przeszkodami wynik Zalewskiego był w tej kategorii wiekowej 5 sekund lepszy – przyp. red.)* i mi oraz kolegom na moim poziomie nikt kilkanaście lat temu szkolenia nie zaproponował. Nie żalę się, on miał więcej szczęścia, szkolenie od „młodego” i to w końcu zaprocentowało. Za moich czasów nie było żadnej ciągłości – i teraz też jej brakuje. W takiej sytuacji ciężko, by młodzi zawodnicy mieli wyniki na bieżni. Nie jest dziwne, że uciekają wcześnie na ulicę.
Dlaczego więc na tej ulicy nie łamią 30 minut na dychę? Ja byłem przeciętnie zdolny i mi się to udawało.
Bo się rozdrabniają, biegają tylko po to, żeby wygrać i robią to zbyt często. Zbyt mało trenują, a za dużo startują. Kiedy jest mnóstwo imprez – biega się w mniejszej konkurencji na miejsca, na końcówkę. To nie pomaga w uzyskaniu dobrych wyników.
Teraz będę trochę adwokatem diabła. Nie spotkałem w ostatnich latach wyczynowca, który by powiedział, że chce zdobyć medal igrzysk albo wygrać mistrzostwa Europy. Nie chodzi mi o to, żeby przestać być realistą, ale by mieć jakieś marzenia, plany ponad to, co jest w zasięgu.
No, to może być problem psychologiczny. Ale powtarzam jeszcze raz, że do tego muszą być stworzone warunki. Widać pojedyncze przypadki zawodników z bogatszych krajów jak Norwegia, Szwajcaria, którzy osiągają światowe wyniki i cały czas trenują w Kenii. Innych na to nie stać. Wróćmy zatem do kosztów. Może to szkolenie nie musi być takie drogie? Dla pojedynczego zawodnika obóz w Afryce nie stanowi wyzwania ponad możliwości. Może to kwestia determinacji? Przypomina mi się, jak kiedyś wydawaliśmy nasze oszczędności – to było mało, ale próbowaliśmy sami coś zmienić i dzięki temu się poprawialiśmy. Pamiętasz, w 2005 roku temu wszyscy czekali na to, czy dostaną kasę na szkolenie ze związku, a my odłożyliśmy trochę, zapakowaliśmy się w Twoją Corsę na gaz i 2500 km pojechaliśmy na obóz do Font Romeu. Nie mówię, czy to było mądre – ale na tle innych może bardziej odważne, może marzycielskie.
To prawda. Ludzie teraz bardziej postrzegają sport w kontekście komercyjnym. Kalkulują, czy to się opłaca, czy nie. Wielu nie chce zrobić tego pierwszego kroku samemu. Postarać się, by zrobić coś dużego, może lekko szalonego. Do tego wielu zawodników boi się gór. Raz na przykład trening tam im nie zaprocentował, to rezygnują, nie chcą już ryzykować, wydawać do tego swoich pieniędzy.
Ja na pierwszy obóz do Font Romeu, o którym wspomniałeś, zapożyczyłem się, przełożyłem o rok obronę pracy magisterskiej, robiłem wszystko, żeby rozwijać się jako biegacz. Zawsze myślałem w ten sposób, że ewentualne pieniądze przyjdą kiedyś wraz ze wzrostem mojego poziomu sportowego.
No to co by w polskich biegach można było zrobić, żeby poszły do przodu?
Trzeba poszukać czegoś nowego, dotąd niesprawdzonego. Może zatrudnić trenera z zewnątrz, może zebrać po prostu elementy w jedną całość. Trenować w grupach. W taką grupę trzeba zainwestować pieniądze i czas, na przykład 4 lata. Czołówka tak robi. Są grupy zrzeszające Kenijczyków, Etiopczyków, nawet Mo Farah nie trenuje sam. U nas w biegach średnich to się powoli zmienia – np. Tomek Lewandowski trenuje i Marcina, i Angelikę Cichocką, i Patrycję Wyciszkiewicz, i Czecha Holousę i zawodników z Ukrainy.
Można by o czymś takim na poważnie pomyśleć na przykład w kontekście mistrzostw Europy, które są za 3 lata. Zacząć od takich zawodów. Ostatnie ME w Berlinie udowodniły, że średnia w drużynie 2:16 daje medal. Oczywiście w kontekście świata to słabo, ale w Europie to jest już nieźle.
Sam zawodnik niewiele jednak może wskórać. A kiedy musi sobie zorganizować szkolenie, spędza czas na planowaniu, zdobywaniu środków i ma mniejsze możliwości, by dobrze trenować. Nie chodzi tylko o czas, ale i o skupienie. Jeśli chodzi o samo finansowanie to np. samemu zabrać na obóz fizjoterapeutę, czy wynająć samemu apartament w Sankt Moritz, samemu tam dojechać – koszty olbrzymie, ale jeżeli koszty te dzielą się na 6 osób, to jest o niebo łatwiej!
Bieganie w grupie to siła, która napędza każdego. O wiele łatwiej jest zrobić trening w takiej sporej grupie niż w pojedynkę. Jeśli jesteś ciut słabszy, chowasz się za lepszych i tym samym wykonujesz lepszą jakościowo jednostkę treningową, co później przekłada się na zawody. Oczywiście jeżeli jest to robione w miarę rozsądku. Najlepsi na świecie trenują w takich grupach – tylko w grupach. W Polsce każdy na swoją rękę. Gdzie 2 Polaków, tam 3 zdania (śmiech).
Ja za chwilę skończę wyczynowe uprawianie sportu. Myślę, że gdyby nadarzyła się okazja, to mógłbym zająć się prowadzeniem takiej grupy. To byłoby fantastyczne wyzwanie. Nie jestem jednak specem od pozyskiwania środków finansowych, dlatego w tej chwili pozostaje to tylko w sferze marzeń. Organizowanie sobie samemu procesu treningowego jest takie trudne akurat w Polsce?
No niby nie, ale popatrz na najlepszych. Marcin Lewandowski w wywiadzie po DME mówił, że on nie myśli o treningu, on go wykonuje. Miał też szczęście, bo poświęcił się dla niego brat Tomek – trener (na zdjęciu powyżej podczas wspólnego treningu z Mariuszem w Sankt Moritz – przyp. red.) Myślę, że zawodnik podczas treningu nie powinien się zastanawiać nad zbyt wieloma rzeczami. Przerobiłem to. Miałem przygotowania i zapewniony spokój, to wszystko wychodziło. Kiedy miałem problemy, to mnie to dyskwalifikowało na maratonie.
Masz, jak sam liczysz, ponad 100 000 km w nogach i prawie 25 lat kariery. Co na przestrzeni tamtych lat uważasz za niedocenianą w Polsce metodę treningową?
Według mnie zaniedbuje się badania wydolnościowe i bieganie „na progach” metabolicznych. Nawet jeśli ktoś takie badania regularnie robi, to potem nie do końca stosuje te zasady. W biegach średnich może nie ma to decydującego znaczenia, ale w długich już tak. Bieganie pod progiem beztlenowym jest niedoceniane. Książkowe milimole nie do końca się sprawdzają – to tylko statystyka. Te parametry są bardzo osobnicze i zmieniają się wraz z wytrenowaniem. Moim zdaniem warto, by każdy, szczególnie wyczynowiec, dobrał dla siebie odpowiednią intensywność.
Co więcej? Wszystkie elementy muszą być zebrane w całość. Czasem drobne rzeczy robią różnicę. Na ostatnim obozie w Stanach mieliśmy dostęp do fizjoterapeuty, dzięki pomocy PZLA i Fundacji Sportival. Takie rzeczy są na porządku dziennym w zawodowych grupach Afrykańczyków, a u nas nadal to luksus. Zazwyczaj nie ma na to pieniędzy i po wyjeździe za granicę korzysta się doraźnie z miejscowego fizjoterapeuty, który cię do tego nie zna. Powoduje to, że proces regeneracji nie jest taki, jak należy i dochodzi do przetrenowania lub kontuzji. Ja jestem pewien, że mój dobry wynik wiosną zawdzięczam temu, że byłem przez cały okres przygotowawczy zdrowy. Nie martwiłem się o urazy, tylko skupiłem na treningu. To niby oczywiste, ale w większości przypadków się o tym zapomina.
Nie mamy też lekarzy, by którzy regularnie otaczaliby nas opieką – oczywiście w dozwolony sposób. Nie chodzi mi o lekarza, który diagnozuje uraz, ale nadzorującego dietę, suplementy, prowadzi na bieżąco monitoring krwi czy nawodnienia. Nie widzę w biegach długich, by ktoś współpracował z lekarzem na stałe. Nie ma ciągłości w ich pracy. Dr Sokal, który kiedyś współpracował z PZLA, pomaga teraz siatkarzom ze wspaniałymi wynikami. Brakuje człowieka, który by wszystko wziął w kupę.
Wracając do rezerw w treningu. W Polsce często trenuje się na tyle, na ile by się chciało pobiec – a nie na tyle, na ile organizm jest aktualnie w stanie. Polscy biegacze są bardzo ambitni i każdy niemal trenuje ponad swoje siły, ponad to, jak się może zregenerować, na co pozwala mu aktualna wydolność.
A co się zmieniło w Twoim treningu maratońskim na przestrzeni lat?
Mniej ryzykuję. W tym sensie, że trenuję na tyle, na ile mi organizm pozwala. Każdy delikatnie przesuwa swoje granice, ale nawet Wanders czy Moen wiedzą, na ile mogą sobie pozwolić.
Nie robię teraz treningów na zasadzie, ile fabryka daje. Czyli że na przykład mam trening 4×4 km i biegam go na na maksa możliwości. Biegam raczej po prostu okołoprogowo, kończę z niedosytem. Długie biegi wykonuję w podobny sposób – bezpiecznie i jak ja to nazywam „ładująco”.
Do tego dużo pracuję nad usprawnianiem ogólnym swojego ciała. Pomocna w tym aspekcie wiedza dociera do nas dopiero teraz. Wieloletnie błędy i zaniedbania można jednak przynajmniej częściowo nadrabiać. Chodzi na przykład o właściwie wykonywane ćwiczenia stabilizacyjne czy siłowe. Te pozwalają wykonać jakościowy trening biegowy i chronią przed przeciążeniami.
No fakt, dzielisz się zresztą chętnie nie tylko swoim treningami, ale różnego rodzaju ćwiczeniami na swoim blogu. Prowadziliśmy globalny program Nike+ Run Club, w którym wciąż uświadamiałeś amatorów, jak przygotowywać się do treningu długodystansowego.
W takim maratonie nie liczy się tylko forma, ale i takie ogólne zdrowie – witalność. A to można stracić posługując się za mocnym treningiem. Dobiegnie się wówczas do 25-33 kilometra trasy i koniec. Najważniejsze to znaleźć proporcje, odpowiednią liczbę treningów mocnych wpleść w treningi lżejsze – podtrzymujące i regeneracyjne.
Teraz patrzę na mój trening bardziej globalnie. Zaczynam trening do kolejnego maratonu, jeśli wypocząłem po poprzednim. Analizuję długość poszczególnych cyklów treningowych i ich intensywność. W kolejnych przygotowaniach staram się o jeszcze lepsze wykonanie poszczególnych jego elementów. Skróciłem w ostatnich latach długość pracy specjalnej, kosztem ogólnej i ukierunkowanej.
Czy można w treningu odkryć jeszcze Amerykę? Czy trzeba raczej odkrywać Afrykę? Mamy się kimś inspirować?
Jeden z moich trenerów – Grzegorz Gajdus podpatrywał treningi Paula Tergata, byłego rekordzisty świata w maratonie. Dlatego i my w grupie w wojsku robiliśmy na przykład długi, 16-sto kilometrowy podbieg do Jakuszyc. Będąc w Kenii widzę, że wbrew pozorom tamtejsi zawodnicy nadal trenują podobnymi metodami. Przykładowo biegają szybko – tylko na krótkich odcinkach.
W tej chwili Elioud Kipchoge nie wykonuje jakiegoś wyszukanego treningu. Tam nie ma niczego specjalnie nowego.
Rzadko w Polsce stosuje się treningi z włoskiej szkoły. Na przykład bloki, gdy rano biega się umiarkowaną 20-tkę, przyjmuje się potem podczas posiłków tylko białko, a kilka godzin później „poprawia” kolejnym nie najlżejszym treningiem. Może w Polsce ludzie boją się testować, szukać? Nie wiem.
Trzeba też dobierać trening, który nam „oddaje". Mam taki trening, który testowałem na sobie i odkryłem, w sumie przypadkiem, że na mnie działa, o ile nie zrobię go zbyt często. To 10×600 m podbiegu i jeszcze 12 lub 14 km rozbiegania zaraz po. Wygląda na lekki, ale ja wiem, że te „wchodzące w tyłek” nogi to świetna symulacja biegu w maratonie.
No dobra, więc świat nie trenuje jakoś kompletnie inaczej. To co nas w Polsce aż tak blokuje przed uzyskiwaniem wyników na miarę naszych możliwości?
Wspominałem o tym, że nie ma systemu szkolenia, ale też indywidualnie odwagi, by szukać i testować. Wszyscy są trochę stłamszeni tym, że dominuje Afryka. Skala dopingu w Kenii też robi swoje. Ludzie przestają wierzyć nawet w to, że jakikolwiek dobry wynik jest uzyskany „na czysto”. Wiemy, że nie ma możliwości, by przebadać wszystkich. Powinniśmy jednak o tym zapomnieć i robić swoje.
To wierzysz, że jakby były jednak lepsze kontrole, to Polska byłaby w czubie?
Na pewno wielu zawodników, którzy są na dopingu powiększa dystans i zniechęcenie. Nie tylko w Polsce poziom jest niski, a Europa odradza się bardzo powoli. Mamy jakieś przebłyski nadziei, jak 2:05 Moena, 2:08 Gabiusa, poniżej 60 minut w półmaratonie Wandersa, teraz 8:06 Hiszpana Carro na przeszkodach. Ale moim zdaniem nadal przewaga Afryki nad resztą zawodników czołówki jest sztucznie windowana.
Może to kwestia skali, statystyki? Trenujących Kenijczyków jest rzesza.
Z pewnością. W samym Iten w 2017 roku naliczono 960 zawodników trenujących w różnych grupach. Miasteczko ma 5 tysięcy mieszkańców. To są ludzie, którzy trenują w idealnych warunkach – mają góry, klimat, zdrowe jedzenie, motywację, całe rodziny inwestują w ich kariery. Koszt wyszkolenia Kenijczyka jest symboliczny. My musimy inwestować olbrzymie pieniądze, by uzyskać takie warunki. Kenijczyk wystarczy, że uchyli drzwi swojego domku i ma wymarzone warunki. Do tego dochodzą zagraniczni menadżerowie sterujący treningami i startami. I niestety dochodzi do tego też niedozwolony doping.
Dobra nie ma co narzekać. Czytelnicy pomyślą, że jesteś pesymistą… A jesteś przecież wiecznie uśmiechniętym i pozytywnie nastawionym „Giżą”. Widzisz jakieś pozytywne zjawiska biegowe w Polsce?
Jeśli chodzi o wyczyn, czyli jakby szczyt piramidy, to ciągle pojawiają się ambitni i utalentowani zawodnicy, którzy chcą. Na przykład Adam Nowicki, czy Ania Bańkowska (wcześniej Gosk). Chcą próbować i widać, jak się rozwijają. Nie umiera duch w narodzie, są przykłady ludzi, którzy są przebojowi…
Wierzę, że powstanie taka profesjonalna grupa i to będzie początek czegoś wielkiego – to byłoby rewelacyjne.
Zawsze mówię też, że być medalistą Mistrzostw Europy, to nie wstyd. Na wszystkich imprezach mistrzowskich na przykład igrzyskach olimpijskich startuje po 3 z każdego kraju, więc szanse są dużo większe, niż pokazują to rankingi. Tam dochodzi letnia pogoda i aspekty radzenia sobie w tych niecodziennych warunkach. Jeśli będziemy trenować mądrzej, to jest szansa na nawiązanie walki. Podczas mistrzostw świata, czy Europy są też klasyfikacje drużynowe, gdzie może startować po 6 osób, więc nawet jeśli nie ma wybitnych jednostek, to jako zgrana i myśląca tak samo grupa, można się liczyć.
Jeśli chodzi o bieganie amatorskie, to jego skala ciągle rośnie. Coraz więcej osób po prostu biega, dbając tym samym o zdrowie fizyczne i psychiczne. Współorganizowałem wiele imprez biegowych w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Zauważam dziś lekkie przystopowanie w liczebności uczestników. Jednak bieganie to zaczyna być stan ducha, a niekoniecznie sprawdzanie się w zawodach. Samych imprez w kalendarzu jest więcej, więc spada frekwencja na tych największych. Podnosi się za to ich jakość. Każde większe miasto ma teraz swój półmaraton, a dat do zorganizowania imprezy w Polsce nie ma zbyt wiele do wyboru. To piękne, bo mamy coraz większy wybór.
*Mariusz pisząc o wynikach Krystiana Zalewskiego i własnych za juniora pomylił się (co zresztą sam chce sprostować), jeśli chodzi o wynik na dystansie 3000 m z przeszkodami. Porównanie w biegach średnich i długich obydwu zawodników w kategorii U-20 pokazuje, że ich rezultaty były mniej więcej podobne:
MARIUSZ GIŻYŃSKI U-20
1500 m: 3.54
3000 m: 8.22
5000 m: 14.31
2000 m pprz: 5.43
3000 m pprz: 8.50 na
KRYSTIAN ZALEWSKI U-20
1500 m: 3.49
3000 m: 8.24
5000 m: 14.38
2000 m pprz: 5.52
3000 m pprz: 8.45