Redakcja Bieganie.pl
Courtney Dauwalter i Pau Capell zwyciężyli w tegorocznym UTMB. Wygrali walkę z trasą, z rywalami i z własnymi nerwami – bieg dookoła Białej Góry jest bowiem wyścigiem, który toczy się na kilku różnych płaszczyznach.
UTMB jako bieg obrosło już w legendę, która jest umiejętnie kreowana przez organizatorów. Rzesze amatorów marzą o kamizelce finiszera, a rzesze zawodowców o zwycięstwie w najważniejszym ultramaratonie górskim na świecie. O działalności przedsiębiorstwa zarządzanego przez państwa Polettich można mieć różne zdanie – które nie jest przedmiotem tego artykułu – nie sposób jednak odmówić UTMB wielkiego znaczenia.
Festiwal, który od lat odbywa się na przełomie sierpnia i września, a za bazę obrał francuską mekkę wszelakich aktywności górskich, czyli miasteczko Chamonix – wyprzedza konkurencję o lata świetlne również pod względem budżetu. Pieniędzy w trailu nie ma aż tak wiele, a z tej globalnej puli spora część zaangażowana jest w UTMB. I choć podnoszone są zarzuty o masowość, komercję itp., to nie sposób odmówić festiwalowi wspaniałej atmosfery, autentycznego zaangażowania lokalnej społeczności i klimatu prawdziwego biegowego święta.
Wszystko to znajduje potwierdzenie w poziomie sportowym. Ten obecnie jest mierzalny – mamy do dyspozycji Performance Index ITRA, który stanowi punktową wycenę poziomu zawodników. Umowna cezura 800 punktów PI oddziela elitę światową od „reszty”. W żadnych dotychczasowych zawodach liczba zawodników z rankingiem 800 punktów i więcej nie osiągnęła setki, aż do ubiegłego piątku…
Po co ten przydługi wstęp? Również po to, żeby czytelnikom dać obraz znaczenia UTMB. To coroczne igrzyska, których zwycięzca jest koronowany na mistrza świata górskiego ultra. Choć cykl Golden Trail Series robi doskonałą robotę w promocji wyścigów, które można określić jako „maratony górskie” i gromadzi fenomenalną stawkę na starcie swych imprez, to wciąż triumfator UTMB jest na ustach wszystkich fanów trailu na całym świecie.
Dlatego start UTMB przypomina początek wyścigu na dychę. Dlatego w połowie wyścigu zaczyna się co roku prawdziwa rzeźnia (ciśnie się na usta określenie „pogrom”, ale czy naczelny go nie wytnie?) faworytów. Już ogólny odsetek DNF-ów (od ang. did not finish, nie ukończył) zdumiewa – w biegu, który wymusza na uczestnikach legitymowanie się górskimi setkami na rozkładzie co roku, ok. 40% nie dociera do mety. Wśród elity ten odsetek jest jeszcze większy – jak wspominałem w jednym z artykułów w 2018 roku aż 64% faworytów wzmiankowanych w zestawieniu irunfar.com odpadło z wyścigu.Zanim opiszę przebieg tegorocznej rywalizacji spróbuję podać kilka powodów powtarzającej się masakry faworytów.
1. Presja zewnętrzna
Jest ogromna. Wywierają ją sponsorzy, media, kibice i rywale. Marcin Świerc widzi siebie na wielkich plakatach Columbii. Xavier Thevenard publikuje w internecie swoje planowane międzyczasy. Buńczuczni Amerykanie zapowiadają bicie rekordu trasy. Media z drugiego końca świata proszą o wywiad. Na ulicy co rusz ktoś zaczepia, życzy powiedzenia, prosi o wspólne zdjęcie… Sprężyna skręca się coraz mocniej i czasami pęka…
2. Presja wewnętrzna
Dla wielu jest to najważniejszy start sezonu. Pretendenci do ultra-tronu traktują UTMB jako szansę wybicia się, zwrócenia na siebie uwagi i rzucają na szalę dosłownie wszystko. Mistrzowie widzą na starcie swych najgroźniejszych rywali – i to w komplecie. Znowu przywołam przykład naszego Marcina Świerca – przygotowywał się na tę chwilę 3 lata, a jeszcze dłużej o niej marzył… Jestem przekonany, że nie on jedyny!
3. Amerykański sen
Jeszcze nigdy Amerykanin nie wygrał UTMB. Od kilku lat co roku Jankesi rozważają, czy to już, czy jeszcze nie. Nie dał rady Krupicka ani Timmy Olson, a ostatnimi czasy fenomen Walmsley. Kilka razy było podium, było blisko, ale zawsze laur zwycięstwa wieńczył głowę zawodnika spoza USA. A oni bardzo chcą wygrać w Chamonix. Nie podejmuję się analizować pobudek, ale fakt jest niezbity – pierwszy Amerykanin, który „podbije” Europę i wygra UTMB, zapisze się złotymi zgłoskami w annałach amerykańskiego ultra.
4. Startowy amok
Co roku powtarza się ta sama historia. Część zawodników postanawia poprowadzić bieg w niedorzecznym tempie, a inni bojąc się zostać w tyle przyjmują to wyzwanie, wbrew logice, zdrowemu rozsądkowi i Konwencji Genewskiej. I płacą za to słoną cenę. Pierwsza rata płatna jest zwykle na zbiegu z Grand Col Ferret – 20 kilometrów szybkiego biegania do La Fouly zbiera krwawe żniwo, nierzadko widzi się faworytów siedzących kwadrans, a nawet pół godziny na punkcie. Ich nogi zmęczone stu kilometrami napierania nie wytrzymują takiego łomotu. Druga rata płatna jest na trzech ostatnich górach, za Champex-Lac. Zawodnicy, którzy dotąd prezentowali dobrą dyspozycję doganiani są przez własne zmęczenie, a potem przez rywali – i spadają w klasyfikacji.
5. Specyfika UTMB
Choć może się to wydawać dziwne na pierwszy rzut oka, wielu doświadczonych zawodników zdaje się być nieprzygotowanymi na szczególne wyzwanie, jakim jest ten konkretny bieg. W odróżnieniu od większości imprez zaczyna się on w godzinach popołudniowych od bardzo szybkiego, płaskiego odcinka. Wielu zawodników przecenia swoje siły i rusza szaleńczym tempem, żeby za wszelką cenę utrzymać kontakt z czołówką. Następnie biegnie się przez noc, kiedy to temperatura spada i sprzyja mocnemu napieraniu. Ranek zastaje czoło wyścigu w okolicach Gran Col Ferret. Temperatura zaczyna szybko rosnąć, a zawodników dogania zmęczenie tempem, brakiem snu i ciągłą walką o lokaty. Tymczasem analiza rywalizacji w ubiegłych latach pokazuje, że wielokrotnie na podium wbiegali zawodnicy, którzy w pierwszej połowie sytuowali się nawet nie koło dziesiątego, ale nawet dwudziestego czy trzydziestego miejsca. Klasycznym przykładem jest rok 2016, kiedy to Ludovic Pommeret przeżywał wielki kryzys w połowie wyścigu i zajmował ok. 50 pozycję… a jednak wygrał. Nieco mylące są w tych rozważaniach lata 2017, czyli „kosmiczny mecz” i starcie między François D’haene i Kilianem Jornetem oraz bieżący rok, którym teraz wreszcie się zajmiemy.
Zarówno w rywalizacji mężczyzn, jak i kobiet od początku mieliśmy pojedynczych liderów. Narzucili praktycznie od startu bardzo mocne tempo, którego nikt inny nie podjął. Za plecami prowadzących spore grupy zawodników podążały w kilkudziesięciosekundowych odstępach. W biegu kobiet tempo nadawała Chinka Yao Miao, dla której był to debiut na tak długim dystansie, a w biegu panów do przodu wysforował się Hiszpan Pau Capell, bardzo doświadczony w biegach ponad 100 km. Pierwszym ważnym punktem było Les Contamines, które znajduje się na 32. kilometrze trasy i stanowi symboliczny punkt, gdzie kończy się długi, pagórkowaty „rozbieg”, a zaczynają się góry oraz gdzie kończy się ostatecznie dzień i zaczyna noc. Tu Pau miał już ponad 8 minut przewagi nad rywalami, z kolei za jego plecami w zakresie kolejnego kwadransa „mieściło się” aż 50 zawodników. U kobiet sytuacja prezentowała się podobnie, choć czołówka za plecami Miao nie była tak szeroka jak u mężczyzn – Chinka miała już ponad 11 minut przewagi, za nią w widełkach kwadransa biegło kilkanaście zawodniczek. Różnica w ocenie stanu rywalizacji polegała na tym, że nie bardzo wierzono w powodzenia ataku Chinki, natomiast atak Hiszpana traktowano bardzo poważnie.
W Courmayeur po 80 kilometrach mieliśmy już jasność, że amerykański sen nie ziści się w tym roku. Tollefson, Hawks i Miller – wszyscy typowani do zwycięstwa – wypadli poza pierwszą dziesiątkę. W biegu nie było też już niestety naszego Marcina Świerca, który w nocy poczuł się źle i zszedł z trasy. Za Pau mocno i konsekwentnie biegł dwukrotny triumfator UTMB, Francuz Thevenard. W tym momencie naciskali go dość mocno Rumun Hajnal i Chińczyk Qi. Są oni doskonałym przykładem dwóch klasycznych „zgonów”, o których pisałem – Min Qi zaliczył go za Gran Col Ferret, a Robert Hajnal za Champex-Lac. Z kolei fantastycznym przykładem przesuwania się w górę klasyfikacji jest trzeci na mecie Scottie Hawker – w nocy wypał na chwilę poza pierwszą trzydziestkę, w Coumayeur był 10, po czym konsekwentnie wyprzedzał i w Champex Lac był już tu za podium, by na ostatnich trzech górach wyjść na „medalową” pozycję, wyprzedzając Toma Owensa, który tak samo jak Nowozelandczyk rozegrał bieg po swojemu. Spójrzmy tylko na miejsca, które zajmował na kolejnych punktach kontrolnych: 34, 28, 18, 14, 18, 19, 14, 12, 11, 11, 11, 10, 8, 7, 7, 5, 5, 5, 4, 4, 4, 4, 4, 4.
Dynamika biegu pań jest zazwyczaj nieco inna. Po pierwsze nie dają się chyba tak ponieść emocjom w początkowej fazie zmagań, a po drugie nie notują tak spektakularnego spotkania z „ultra-ścianą”. W Courmayeur prowadziła nadal Chinka Yao, za nią podążała konsekwentnie Amerykanka Dauwalter, która ostatecznie zwyciężyła. Hiszpanka Maite Maiora, która na metę wbiegła trzecia, znajdowała się w tym momencie poza pierwszą dziesiątką. Na wysokim, szóstym miejscu przybiegła do Courmayeur Magda Łączak, która – moim zdaniem – rozgrywała zawody wzorowo i miała wszelkie szanse na podium… Wielka szkoda, że dolegliwość ścięgien Achillesa nie pozwoliła kontynuować tej pięknej walki.
Również wśród pań działają te same mechanizmy „kluczowych momentów”. Chinka została wyprzedzona przez Amerykankę na płaskim odcinku między schroniskami Bertone i Bonatti, ale przełęcz Ferret na granicy włosko-szwajcarskiej była ostatnim punktem, na którym odnotowano jej pozycję w wyścigu. Szwedka Mimmi Kotka natomiast była w Courmayeur trzecia, po „wycofie” Chinki do Champex biegła jeszcze na drugiej pozycji za Dauwalter, ale to był dla niej koniec ścigania – do mety w Chamonix dotarła na 20 miejscu wśród kobiet.
Pisaliśmy w zapowiedzi UTMB, że Courtney z jednej strony odnosi niesamowite sukcesy i niepodważalnie wygrywa wielki imprezy, a z drugiej nie miała dotychczas sposobności ścigania się w Alpach. Amerykanka udowodniła swój prymat na dystansie 100 mil na świecie. Podobnie jak Hiszpan Capell od początku biegła mocno i po swojemu – nie goniąc za wszelką cenę Chinki, ale realizując swój plan.
Można jedynie wyobrażać sobie, jak wiele dzieje się w głowach zawodników. Ktoś z przodu powiększa przewagę, ktoś nieznany (albo brany za słabszego) nas wyprzedza. Stawka nieustannie się tasuje. Na ile reagować na zdarzenia podczas biegu, a na ile realizować spokojnie strategię ustaloną przed biegiem? I tu leży pies pogrzebany: właśnie na UTMB dzieje się najwięcej takich rzeczy, na które chciałoby się zareagować, a jednocześnie na UTMB właśnie szczególnie cenna jest umiejętność zachowania zimnej krwi i żelaznej konsekwencji w realizowaniu uprzednio nakreślonego planu. Co roku ta sztuka nie udaje się wielu naprawdę świetnym zawodnikom i tak było w miniony weekend. Na koniec przypomnę, że wielokrotny triumfator biegów festiwalu UTMB, Xavier Thevenard rozpisał sobie międzyczasy i poczynił konkretne założenia czasowe na metę. Zrealizował je z dokładnością do kilku minut…