Redakcja Bieganie.pl
Janek, zacznijmy może od tego, skąd się w ogóle wziąłeś w Alagnii?
Janek: Dostałem propozycję robienia zdjęć na Royal Ultra Sky Marathon – Gran Paradiso od Lauri van Houten, która jest jedną z dwóch kluczowych postaci światowego skyrunningu. Impreza została stworzona przez małżeństwo Marino Giacomettiego i Lauri właśnie. To ona zaproponowała mi, żebym był głównym oficjalnym fotografem na Gran Paradiso i od niej padła propozycja, bym zrobił zdjęcia również na Monte Rosie jako oficjalny fotograf – nie główny, bo tę funkcję od dawna miał zakontraktowaną słynny Ian Corless.
A tak naprawdę cała historia moich włoskich imprez zaczęła się jeszcze w październiku ubiegłego roku, kiedy to zadzwoniła do mnie Cristina Murgia z Lavaredo Ultra-Trail z pytaniem, czy zostanę oficjalnym fotografem na ich zawodach…
Jak zareagowałeś na te zlecenia? Właściwie to złe określenie, bo przecież wiem, że to nie były dla Ciebie po prostu zlecenia wykonania pracy, prawda?
Janek: Zdecydowanie nie! Nie jestem przecież „tylko” fotografem… Jestem też biegaczem, ultramaratończykiem, kocham góry i jestem z nimi mocno związany od małego. Wychowałem się w domu, który żył górami: oboje rodzice byli wspinaczami. Mama jako młoda dziewczyna robiła super drogi w Tatrach, a tata był kluczową postacią, jeśli chodzi o polskie wspinanie i góry w ogóle. Mój dom rodzinny był więc pełen gór, a one stały się tym, co najbardziej kocham. To teren, gdzie się najlepiej czuję, gdzie moje serce rośnie, gdzie jestem w domu. A im te góry większe, groźniejsze, piękniejsze, tym lepiej… To ma też znaczenie w kontekście Monte Rosy, bo te zawody są rzeczywiście niezwykłe. To połączenie biegania górskiego w wydaniu skyrunningowym, najbardziej technicznym i wymagającym – ze wspinaniem.
To chyba ta sama filozofia, co wyprawy górskie, gdzie wspinacze idą razem, „na linie”…
Janek: Dokładnie. Te wszystkie elementy składają się w wyjątkową całość – nie ma na świecie drugiej imprezy, która byłaby kwintesencją, nomen omen, skyrunningu. To piękne, że biegnie się w dwuosobowych zespołach, będąc związanym liną i trzeba o siebie dbać, bo jest się zdanym na siebie i partnera.
Iwonka (Link do FB Iwony Januszyk – przyp. red.): Monte Rosa to dla mnie wyjątkowe zawody, ponieważ organizowane są w rejonie, w którym odbywają się największe imprezy skialpinistyczne, jak Trofeo Mezzalama – i bardzo je przypominają. Ważne jest współdziałanie w załodze, ważna jest ta osoba, z którą biegniesz. Bardzo się cieszę, że udało mi się pobiec właśnie z Miśką. Świetnie się dogadywałyśmy. Kiedy jest się z tą właściwą osobą, to nawet gdy coś jest nie tak, można wciąż czerpać radość ze wspólnego stawiania czoła wyzwaniu.
Kasia (Link do FB Katarzyny Solińskiej – przyp. red.) Współpracę najbardziej odczuwało się na górze, kiedy na wysokości 3200 m n.p.m. trzeba było związać się liną. Ja korzystałam ze wskazówek technicznych od Natalii (Link do FB Natalii Tomasiak – przyp. red.), a w zamian wychodziłam na prowadzenie na zbiegach – udało nam się wykorzystać mocne strony nas obu. Pilnowałyśmy też siebie wzajemnie, pytając: „Zjadłaś?”, „Piłaś?”, „Jak się czujesz?” To było fajne.
Rozumiem już, że jechałeś na Monte Rosę nie tylko „do biura”, ale po to, by przeżyć przygodę w górach. Impreza ma jednak swoje ramy organizacyjne i ciekawi mnie, na ile Twoja rola była wyznaczona przez organizatora, a na ile działałeś na własną rękę? Czy orgowie przydzielili Ci określone zadania, wyznaczyli np. lokacje, z których chcą mieć zdjęcia? Czy robiłeś rekonesans trasy, czy wspólnie ustaliliście, co będziesz robić?
Janek: Mogłem obserwować, jak wieczorem w Alagnii decydują się najważniejsze kwestie organizacyjne. Lauri van Houten okazała się niezwykłą osobą – mądrą, ciepłą i serdeczną. To ona przedstawiła mnie ekipie biegu i opowiadała o jego historii. Przebywaliśmy w strefie startu i mety, gdzie była montowana brama zawodów. Tam poznałem Fabio Meraldiego – ikonę skyrunningu i twarz Monte Rosy, do którego należy niepobity od 1994 roku rekord trasy. On sam jest wyjątkowym człowiekiem – to przewodnik górski, skialpinista, biegacz, a w Alagnii pomagał montować start-metę.
Schemat działania był gorączkowo dyskutowany przez ekipę wieczorem w hotelu w związku z niekorzystną prognozą pogody. Zapowiadane były mocne burze, mgła, wiatr, przewidywano możliwość gwałtownego załamania pogody. Ewentualne przełożenie czy odwołanie zawodów wiązało się z niedogodnościami, również dla samych zawodników, ale priorytetem było bezpieczeństwo. W zawodach rozgrywanych w wysokich górach nagłe pogorszenie pogody może mieć tragiczne skutki, włącznie z ofiarami śmiertelnymi, jak kilka lat temu na Zugspitze…
W ramach imprezy rozgrywa się dwa biegi: vertical i bieg główny. Zwykle odbywają się one tego samego dnia, ale tym razem ze względu na warunki pogodowe zostały rozdzielone – Skymarathon został przesunięty na następny dzień.
Organizatorzy zatrudnili do pracy dwóch oficjalnych fotografów: Iana Corlessa i mnie. Nastąpił podział zadań.
Zostało ustalone, że w sobotę robimy zdjęcia na verticalu – z których nie jestem specjalnie zadowolony, bo panowała kiepska widoczność na 2, 3 metry, zalegała gęsta mgła, a w niedzielę na Skymarathonie.
Ian Corless jako główny fotograf miał przemieszczać się helikopterem i obstawiał najwyżej położone punkty. Ja natomiast dostałem do pewnego stopnia wolną rękę: zasugerowano mi, żebym robił zdjęcia poniżej Indren (stacja kolejki na 3200 m n.p.m., powyżej której zawodnicy muszą poruszać się związani liną – przyp. red.), bo stamtąd zwykle nie mają wielu zdjęć, a potem mogłem fotografować w dole stromego kuluaru.
Kasia: Kiedy wracałyśmy kuluarem, gdzie dość mocno się wywróciłyśmy z powodu agresywnego tempa, nie wiedziałam, że Janek jest niedaleko. Dopiero potem opowiadał mi, że ma świetne zdjęcia, a ja odparłam: „To ty tam byłeś?” Zupełnie nie wiem, gdzie on tam się zakopał w śniegu…
Janek: Po starcie zawodów musiałem bardzo szybko się przemieścić, bo na trasę wjeżdża się w skomplikowany sposób i trzeba trzy razy przesiadać się w kolejne kolejki. W trakcie tej jazdy podjąłem decyzję, że zaczynam od Indren, a potem koniecznie chcę zrobić zdjęcia wysokogórskie w stromym kuluarze. Musiałem więc bardzo szybko przemieścić się między lokacjami, po trasie, razem z zawodnikami. Fotograf na takiej imprezie musi też być dobrze przygotowany sprzętowo – przydaje się typowy sprzęt alpinistyczny, w tym długie raki. Tym razem ich nie miałem, oceniłem błędnie, że wystarczą raczki biegowe. Następnym razem z pewnością wezmę buty górskie, raki i czekan. Taki sprzęt pomaga założyć porządne stanowisko w trudnym, wysokogórskim terenie. Czekan pomaga w podchodzeniu stromym żlebem i służy jako stanowisko do robienia zdjęć. Do czekana przywiązujesz linę i w razie poślizgnięcia on cię ratuje przed zjazdem, którego się nie ustrzegłem, ale o tym za chwilę…
Kasia: Podczas biegu byłam bardzo skupiona. Zastanawiałam się, co będzie powyżej 4 tysięcy metrów – mimo że spałam w komorze hipoksyjnej ustawionej na taką wysokość… A jednak na górze nie bałam się, tylko podziwiałam krajobraz i cieszyłam się biegiem. Czułam się bardzo mocna i nie miałam problemu z wysokością. Był jednak również taki moment, kiedy się przestraszyłam, bo po raz pierwszy poczułam, jak mi zamarza palec u dłoni. Nie mogłam go zginać i byłam przerażona. Poradziłam się Natalii, ubrałam się cieplej, poruszałam dłonią…
Janek: W niedzielę panowała piękna pogoda: mocno świeciło słońce, śnieg się skrzył, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Pola śnieżne, wysokie góry na horyzoncie…
Na jakiej wysokości pracowałeś?
Janek: Indren to 3260 m n.p.m., więc pierwszą partię zdjęć zrobiłem na wysokości 3000-3100 m n.p.m. Poczekałem na pierwsze trzy zespoły kobiece, a potem tak szybko, jak zdołałem, z plecakiem na plecach pomaszerowałem w górę. Czekało mnie długie podejście, a potem stromy żleb, wypełniony kopnym śniegiem i lodem. Raczki nie dawały specjalnie oparcia i bardzo łatwo było stracić równowagę. Mniej więcej w połowie żlebu, mając w obu dłoniach ciężkie aparaty fotograficzne poślizgnąłem się, upadłem na brzuch i zacząłem błyskawicznie jechać w dół. Ciężko było mi hamować, bo hamowanie raczkami dałoby tylko efekt w postaci fikołka – a to najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić – a w dłoniach miałem aparaty. Hamowałem więc łokciami i pozdzierałem sobie ręce do krwi. Na szczęście udało mi się zatrzycmać po jakichś dwudziestu metrach. Gdybym nie dał rady, to czekałby mnie przynajmniej stumetrowy zjazd.
Iwonka: Momentami podczas zbiegu po śniegu robiło się naprawdę bardzo stromo. Wtedy siadałyśmy i jechałyśmy na tyłkach… Ryzykowałyśmy dużo, bo wiedziałyśmy, że mamy sporo do nadgonienia, no i w pewnej chwili nie zapanowałam nad prędkością i wyrżnęłam nogą w skałę… Aż wiele osób pytało potem, co się stało z moim kolanem. No nic się nie stało, poza tym, że będę miała dużą bliznę na pamiątkę…
Janek: Wdrapałem się do górnych partii żlebu i udało mi się zrobić zdjęcia z nietypowej pozycji. Żleb był zamknięty z jednej strony niewysoką ścianą skalną i pomyślałem, że spróbuję się trochę wspiąć. To była być może niezbyt mądra decyzja, bo skałki okazały się eksponowane i tylko dzięki temu, że umiem poruszać się w takim terenie – i nie jestem zbyt rozsądny – wdrapałem się jakieś sześć metrów wyżej, zakleszczyłem się między skałami i znalazłem swoje miejsce do robienia zdjęć. Okazało się fantastyczne, miałem nieprawdopodobny widok z góry na zawodników. Ci początkowo próbowali zbiegać, potem zaczynali ślizgać się, wywracać, potykać, zjeżdżać… Działy się rzeczy niesamowite i widowiskowe, które udało się uchwycić na zdjęciach.
Janek: W stromym terenie widać trudność zawodów, jak również wysiłek i emocje. Dla fotografa to wielkie wyzwanie, żeby błyskawicznie podejmować decyzje dotyczące miejsca, kadru i tak dalej. – wszystko, żeby zrobić jak najlepsze fotografie.
Iwonka: Na szczycie czułam euforię, bo mimo braku odpowiedniej aklimatyzacji czułam się świetnie, zaraz potem zaczęłyśmy zbiegać i pomyślałam sobie jako skialpinistka: „Śnieg to jest właśnie moje naturalne środowisko, w którym najbardziej lubię się poruszać”. Tylko, że do zbiegnięcia było 3500 metrów w dół – i tak między 3 a 2 tys. m n.p.m. myślałam już tylko: „Niech ktoś stąd zabierze to białe coś…”
Słuchając Cię Janek odnoszę wrażenie, że pod względem nastawienia mentalnego Twoje działania nieco przypominają to, co robią sami zawodnicy. Są często totalnie pochłonięci przez wyścig, znajdują się w transie, w swoim świecie. Ty wydajesz się równie mocno pogrążony we własnym, fotograficznym żywiole, kiedy wszystko jest podporządkowane dobremu zdjęciu.
Janek: Rzeczywiście jest tak. Mam ciekawe porównanie, bo sam jestem biegaczem i dla mnie praca fotografa na zawodach też jest swojego rodzaju wyścigiem. To są dla mnie prawdziwe zawody, wyczerpujące fizycznie – po dniu zdjęć czuję się, jakbym sam pobiegł górski maraton. Poruszasz się szybko w trudnym terenie, z plecakiem, z dwoma ciężkimi aparatami w ręku, którymi ciągle operujesz – ramiona są potem wyczerpane. Dwa aparaty są bardzo istotne – na jednym zapięty jest szerszy obiektyw, na drugim obiektyw z innym charakterem ogniskowej. Na zawodach zmiana obiektywu w trakcie pracy jest nie do ogarnięcia…
A wszystko dzieje się na wysokości 3000, a nawet 4000 m n.p.m…
Janek: To był też element istotny w wyborze mnie jako fotografa, o którym rozmawiałem wcześniej z Lauri – a mianowicie moje doświadczenie wysokogórskie. Na takiej wysokości czuję się swobodnie, nie mam problemów z ekspozycją, ani samą wysokością. Mimo to trzeba cały czas być niebywale uważnym, uważać na każdy krok i to bardzo wyczerpuje. Obserwujesz, co się dzieje, wybierasz najlepsze momenty, a jednocześnie nie jesteś w stanie pamiętać o wszystkim. Po Monte Rosie byłem totalnie spalony przez słońce – miałem ze sobą krem, ale zupełnie nie było kiedy go użyć. Adrenalina powoduje, że skupiasz się całkowicie na tym, by zrobić jak najlepsze zdjęcia.
A czy fakt, że polskie zawodniczki odgrywają decydującą rolę w zawodach dodawał smaczku pracy, wywoływał dodatkowe emocje?
Janek: Kiedy pod Indren zobaczyłem, że nasze dziewczyny są w czubie zyskałem dodatkową motywację do zdjęć. Fakt, że wszystkie je znam bardzo dobrze osobiście powoduje, że pozytywnych emocji było dużo więcej.
Iwonka: Całe miasteczko żyje tylko i wyłącznie biegiem i ta atmosfera jest kolejnym czynnikiem, który czyni te zawody wyjątkowymi. Na mecie stoją wszystkie babcie z Alagnii, wszyscy wiwatują. Miałam ciarki, kiedy wbiegłyśmy na metę, a komentator wykrzykiwał „Viva Pologna”.
Kasia: Kojarzę miejsce na 3200 m n.p.m., kiedy mijałyśmy Janka. Siedział na stoku, robił zdjęcia. Kiedy podchodziłam krzyknął do mnie, a ja się odwróciłam i odkrzyknęłam: „Cześć, Janek, jak się masz, ale tu pięknie!” Jest też takie uśmiechnięte zdjęcie, na którym widać całą Solińską…
A w którym momencie emocje zaczynają opadać i można nieco się rozluźnić? Kiedy pojawiła się Twoja „meta”?
Janek: Na tego typu zawodach mam pozostawioną pewną swobodę przez organizatora. Nie muszę czekać w danym miejscu do ostatniego biegacza, nie muszę robić zdjęć wszystkim. Organizator biorąc kogoś na oficjalnego fotografa obdarza go zaufaniem, że ten człowiek zrobi po prostu fajne zdjęcia. Ten moment „mety” zależy więc ode mnie, ale przyznam, że tym razem nie przyszedł szybko. Już schodząc z gór sprawdzałem, co udało się uwiecznić – a jednocześnie musiałem cholernie uważać na zejściu stromym żlebem. Na szczęście znalazłem kijek zgubiony przez jednego z biegaczy… A tak łatwo było się wywrócić!
Tymczasem w drodze do kolejki orientuję się, że jestem spalony słońcem, zalany potem, strasznie głodny, bo nie jadłem od kilku godzin, ale co robię? Sprawdzam, co mam na zdjęciach! W mojej głowie wyścig trwa dalej, adrenalina nie chce spaść jeszcze wiele godzin później…
Kasia: To były dla mnie niesamowite zawody. Byłam bardzo zaskoczona moim dobrym samopoczuciem, jednocześnie bardzo skupiona i czerpałam ogromną przyjemność z całego biegu. Myślałam sobie: „Właśnie wspinasz się na czterotysięcznik…” Byłam bardzo szczęśliwa.
Wszystkie fot. Jan Nyka – fotografia