Redakcja Bieganie.pl
Mijające tygodnie były dla mnie udanym okresem startów i podróży – od Ameryki Północnej po Australię. Co mnie bardzo cieszy – wygrałem dwa wymagające biegi. Wiem też teraz, nad czym muszę dodatkowo popracować.
Ostatni czas był bardzo intensywny biegowo i życiowo. Ale będzie oczywiście o bieganiu… Pod koniec kwietnia wystartowałem w Meksyku na dystansie 53 km. Zawody odbywały się na dużej wysokości i były obsadzone mocnymi lokalnymi biegaczami. Meksykanie postawili twarde warunki. Na 8 km przed metą w walce o zwycięstwo wciąż pozostawało nas trzech i nikt nie odpuszczał. Mięśnie i płuca „wyły” o odpoczynek. Wróciłem pamięcią do końcówki zeszłorocznego TDS i znalazłem odpowiedź: „Już to robiliśmy! Damy radę!”. Siłą woli zmusiłem je do ostatniego wysliłku, przyspieszyłem. Jako pierwszy przekroczyłem linię mety.
W czasie dekoracji obaj Meksykanie zostali nagrodzeni głośnymi okrzykami i burzą oklasków. Widać było, że to tutejsi bohaterowie – tym większa była moja satysfakcja z wygranej. Tyle zdjęć, autografów i wywiadów nie udzieliłem nawet na deptaku w Krynicy.
Na kilka dni wróciłem do domu, żeby pobyć z Basią, odpocząć i dobrze przygotować się do kolejnego wyzwania – biegu z cyklu UTWT w Australii. Tym razem do pokonania miał być dystans 100 km po Blue Mountains w okolicach Katoomby.
Wiedziałem, że będzie tam dużo schodów do pokonania, więc razem z Basią ruszyliśmy w Góry Stołowe, by spędzić tam kilka dni z majowego długiego weekendu. Trenowałem umiarkowanie. Po Meksyku wciąż miałem jeszcze problemy z florą bakteryjną… i brakowało mi mocy. Treningi robiliśmy razem, ja mocniej akcentowałem tylko podbiegi i schody. Pokazałem też Basi moje stare biegowe ścieżki, bo wcześniej nie miała okazji być w Górach Stołowych.
Meksykański UltraTrail Cerro Rojo miał być wstępem do australijskiego UTWT. Pomiędzy obydwoma startami były 3 tygodnie różnicy. Do Australii polecieliśmy tydzień przed zawodami, ale trenowałem tam już tylko regeneracyjnie.
W Sydney, w całym tygodniu poprzedzającym start, zrobiłem według pomiarów zegarka jedynie 50 kilometrów. Byłem pod wrażeniem tamtejszej infrastruktury sportowej oraz poziomu kultury fizycznej. O każdej porze dnia, zarówno o szóstej rano, jak i w południe, widziałem mnóstwo biegających ludzi. W okolicy, w której mieszkaliśmy, były cztery baseny 50-metrowe. Ostatni trening zrobiłem na stadionie wielofunkcyjnym z trawiastą bieżnią. Pierwszy raz robiłem akcenty 300-metrowe na takim podłożu i wrażenie było niesamowite. Do tego wszystkie toalety były ogólnie dostępne, a z wody pitnej można było korzystać w punktach ustawionych co kilkaset metrów. Choć był to w Australii sezon zimowy, temperatury wahały się w przedziale 15-20 stopni. Da się żyć 😉
Sam start w był udany ze względu na odniesione zwycięstwo, jednak przez cały bieg czułem dyskomfort spowodowany przeziębieniem i dolegliwościami żołądkowymi. Byłem sztywny i brakowało mi mocy. Do 40 km biegliśmy we czterech goniąc Vlada Shatrova, który narzucił mordercze tempo. Utrzymywałem się na przedzie grupy i starałem dogonić tego „szaleńca”, ale ciągle nie mogłem go nawet dojrzeć i zorientować, jak układa się walka. Na punkcie usytuowanym na 46 km miałem do Vlada 2 minuty straty i z kolei 2 minuty przewagi nad resztą.
Myślałem przez chwilę aby zejść z trasy bo lecieć bez mocy, ciągle zasmarkany i z zapchanym nosem nie było komfortowe. Na szczęście po tym punkcie, w niewyjaśniony sposób, wszystko odpuściło i powoli zacząłem się rozpędzać. Wiedziałem, że w punkcie w Katoombie – na 57 km, gdzie czekał support, będzie jedzenie (przez pierwszą część wyścigu nie mogłem prawie nic zjeść, ledwo przełknąłem pół batona). I to mnie uratowało.
Po wybiegnięciu z puszczy do miasta w końcu zobaczyłem prowadzącego i jeszcze przed punktem odżywczym zacząłem się do niego zbliżać. Wbiegliśmy tam prawie razem – szybko złapałem swoje jedzenie, picie, załadowałem żele i wybiegłem pierwszy. Kolejne kilometry miały być bardziej techniczne i wiedziałem, że ucieknę Vladowi, jednak on niedługo później zszedł z trasy…
Wyszedłem na prowadzenie i starałem się sam motywować, żeby dotrwać do końca. Zanim dotarłem do mety, przeżyłem jeszcze sporo trudnych momentów. To był niesamowity trening – dla głowy. Pomogli mi też biegacze z dystansu 50 km, którzy biegli naszą trasą i głośno kibicowali! Było ich na starcie 2,5 tys – bardzo duże zawody!
Ostatni odcinek był katorgą dla psychiki – nie wiedziałem, jaką miałem przewagę nad kolejnym zawodnikiem, a kibice reagowali na każdego, kto biegł, jakby był zwycięzcą. Im bliżej mety, tym wpadałem w coraz większą rzekę biegaczy z dystansu 50 km i przedzierałem się po schodach. Na ostatnim kilometrze odpaliłem sprint, bo myślałem, że drugi zawodnik jest tuż za mną i zbliża się w zastraszającym tempie… a to była tylko rodzina jednego z zawodników z 50-tki 😉
Wygrałem i bardzo cieszę się, że mogłem odwiedzić Australię. Było to moje marzenie, a do tego mogłem je połączyć z udanym startem. Zawody należą do cyklu Ultra Trail Word Tour, więc liga mistrzów biegów ultra zostało zaliczona. To moje trzecie „pudło” w tym cyklu.
Start podreperował statystki kilometrażu w tygodniu i łącznie wyszło 150 km. Pokazał mi też, co mam jeszcze do poprawy i w jakim miejscu jestem na 4 miesiące przed UTMB. Werdykt: „Marcin, jeszcze dużo roboty przed tobą….”. Teraz cieszymy się z Basią sukcesem i wracamy do kraju za tydzień. Odpocznę 2 dni w domu i wyjeżdżam w Alpy na kolejne przygotowania.