Redakcja Bieganie.pl
Przypomniał mi się właśnie, unaoczniony przez poetę, obraz odpychanej przez stopy biegacza kuli ziemskiej. Podmiot (o ile o podmiotowości można w ogóle w takiej sytuacji mówić) chcąc biec coraz szybciej, coraz mocniej Ziemię rozpędza. Chcąc uciec, czy też po prostu poruszać się przed siebie, prędzej wraca do punktu wyjścia. Dogania swój czas i siebie samego – i się w swym pędzie marnuje.
Chciałoby się zamknąć w tej metaforze jakąś prawdę o autodestrukcji, ale to niemożliwe. Nie tylko wpadamy w spiralę, ale też wciągamy w nią Bogu ducha winnych – bliższych bliskich i dalszych zainteresowanych. Chętnie świadczymy o małych śmierciach i zmartwychwstaniach podnosząc je do rangi jedynych sensownych wymiarów doświadczeń. O, jak bardzo jesteśmy dumni, że doprowadziliśmy się na skraj. Jak bardzo zarazem gardzimy codziennym budowaniem i hodowaniem. Ktoś, kto mieszka w strefie (wyobrażonego przez nas) komfortu, nie może w ogóle zabrać głosu. Ktoś, kto przedkłada zdrowie i równowagę nad przekraczanie czy samozagładę, nie wie, czym jest doskonalenie się lub życie na pełen gaz.
Kilkanaście lat temu, gdy social media nie dostarczały na bieżąco obrazów umęczonych herosów, trzeba było w autodestrukcji być bardziej twórczym niż odtwórczym. Mój przyjaciel na przykład szczycił się wręcz, że nic nie jadł, spał kilka godzin – a mimo to wykonał ciężkie „tempo". Ja z kolei czułem, że z sensem trenuję tylko wówczas, gdy bolało mnie wszystko. Ścigaliśmy się nie tylko na bieżni, ale i w rzucaniu sobie kłód pod nogi. Kto będzie na każdym odcinku szybszy, ale i kto później napije się po treningu…
Dzisiaj, mam wrażenie, samozniszczenie jest prędzej podane i dosłowniej reklamowane. Jeden w blasku fleszy kończy maraton na czworakach, choć nogi mu się nie uginają. Inny obnosi się ze swoimi kontuzjami jak z relikwiami – „Tutaj, widzisz? Możesz dotknąć i się pomodlić”. Szkoły rozwoju osobistego i miejskie siłownie pełne są półprawd o doskonaleniu się przez ból.
Tymczasem po przekroczeniu bardzo cienkiej granicy cierpienie już nie uszlachetnia. A na pewno nie buduje w nas pożądanej masy mięśniowej, hartu ducha czy umiejętności walki z przeciwnościami losu. Na przemęczonym organizmie nie nadbudowuje się forma, a tym bardziej „nowe, lepsze ja”.
No i przychodzi taki moment, że zmęczeni jesteśmy udowadnianiem przed sobą samym oraz przed stworzoną przez nas widownią, że niszczenie oznacza wzrastanie. Że należy biec szybciej, mocniej i zawsze do końca. Ale tymczasem rola już nas pochłonęła. Kości złamane zostały rzucone. Nasze deklaracje ktoś podchwycił, uznał za swój głos wewnętrzny i ubrał w strój ambasadora z okładki.
Przyglądamy się więc swojemu karykaturalnemu odbiciu i rozmazanej w pędzie twarzy (naszej-nie-naszej). Trochę z dumą, trochę z przerażeniem. I nie chcemy wiedzieć, kto pierwszy zaczął rozpędzać Ziemię pod stopami.
____________________