Redakcja Bieganie.pl
Podobał mi się wczorajszy felieton Kuby. Też tak mam. W odniesieniu do jednego, jedynego biegu. Biegu, który mógł zmienić (choć pewnie nie musiał) mnóstwo w mojej karierze. Bo w tym wszystkim gdybaniu chodzi właśnie o to „być może” i „co by było gdyby”. A jeśli nie w karierze jako takiej, bo już stary koń wtedy byłem, to przynajmniej w jej bilansie.
Pekin 2008. Nigdy nie byłem typem Adama Kszczota czy Lewego, solidnych zawodników na przestrzeni całego sezonu. W żargonie „jednostrzałowiec” na to mówiliśmy. Że mogło mi nie iść przez cały sezon, ale jak wszystko zagrało, to klękajcie narody. Tak było wtedy. Forma, taka naprawdę życiowa, przyszła na tydzień przed. Nie pytajcie dlaczego jestem tego pewien. Wiem, że tak po prostu było. Nigdy w karierze tak mocny nie byłem.
Był też jeden problem. Dwa tygodnie czekania na start w wiosce olimpijskiej. To zupełnie inna, bulwersująca historia. Ale zostawmy to. Bo gdy przyjeżdżasz na imprezę mistrzowską na dwa dni przed startem, to schemat jest prosty. Dziś akredytacja, jutro rozruch, a pojutrze ogień. A jak się kisisz dwa tygodnie, to się powoli wypalasz w emocjonalnym tyglu. Miałem tak na ME w Monachium, na MŚ w Helsinkach, no i w tym Pekinie. Niby forma jest, ale na starcie bez tego błysku w oku stoisz. Nie chcesz krwi, chcesz mieć to po prostu w końcu z głowy.
Układ eliminacji był trudny. Dwóch pierwszych awansowało automatycznie, a spośród wszystkich ośmiu serii – tylko ośmiu lucky looserów (czyli tych, którzy do dwójki nie weszli, ale mieli najlepsze czasy). W serii trafiłem na Mulaudziego i Rimmera. Sprawdźcie sobie – wymiatacze (szczególnie ten pierwszy). Reszta nie bardzo się liczyła.
Dzień przed biegiem mówię do Tomka Szymkowiaka – żeby się tylko jakiś głupi bieg nie trafił. W sensie, że wszyscy się na siebie oglądać zaczną, nikt nie pójdzie i na koniec szalona końcówka, w której wszystko się może zdarzyć. A tak właśnie było. 56.93 pierwsze koło. Koniec myślenia o czasie na mecie. Sytuacja zrobiła się po prostu podła – trzy aspirujące konie (w sensie ja, Rimmer i Mulaudzi), a tylko dwa siodła. No i mi zimnej krwi zabrakło. Zamiast poczekać do ostatnich dwustu metrów, z trzystu jak wariat ruszyłem. Dodam, że oczywiście jeszcze z ostatniej pozycji musiałem się przemieścić. Ruszanie z trzysetki to kardynalny błąd (do tego ten mój długi finisz był o 20 metrów dłuższy od rywali). Przytrzymali mnie dwaj panowie wyżej wymienieni. Rimmer mi na kratach pięć setnych włożył, Mulaudzi dwie. Najśmieszniejsze, że dwa metry przed metą byłem drugi, dwa metry za metą byłem drugi. A ne kresce, kur**a, trzeci. Wynik 1:47.67 (żeby wejść z czasem półtorej sekundy szybciej trzeba było pobiec). Panu już dziękujemy…
Igrzyska wygrał Wilfred Bungei. 1:44.70 na złoto w finale wystarczyło. Półfinały też w miarę proste były. To był poziom dla mnie zdecydowanie osiągalny.
I gdybym tylko stając na starcie pierwszej rundy nie był tak psychicznie umęczony.
Gdybym po dwustu metrach wziął bieg na siebie. Nawet gdyby mnie ograli na końcówie, to wszedłbym z czasem.
Gdybym zamiast z trzysetki, ruszył z dwusetki. Pewnie by mnie nie dopadli.
Gdybym zrobił szczupaka na mecie. Może bym te dwie setne ugrał.
Gdybym po prostu przeszedł te eliminacje – potem już łatwiej psychicznie by było.
A przede wszystkim, gdybym wbrew woli swojej i trenera nie kisił się w tej wiosce…
Takie liczne „gdyby”, które z człowiekiem do końca życia zostają.
____________________