Redakcja Bieganie.pl
Na pierwszy rzut oka to się może wydawać zasadne. Po prostu największe maratony na świecie są organizowane przez ogromne miasta, które mają naturalne ogromne biegowe społeczności i są wielkimi aglomeracjami: Nowy York, prawie 9 mln mieszkańców, Tokyo, ponad 9mln, Londyn 8 mln. Ale jeśli się przyjrzeć dalej, to Berlin takim gigantem nie jest: 3,5 mln, nie mówiąc już o Bostonie gdzie mieszka poniżej 700 tys mieszkańców, czyli Warszawa z prawie 2 milionami nie ma się tu czego wstydzić. A zatem to raczej nie wielkość miasta.
Znowu na pierwszy rzut oka coś w tym jest. Oczywiście Nowy York jest magiczny, więc przyciąga. Paryż też. Może Londyn. Może Berlin ze swoją historią podzielonego miasta i Bramą Brandemburską. Ale Tokio? Czy Chicago? Czy te miasta mają taką moc przyciągania? Berlin poza okolicami Bramy Brandemburskiej w ogóle ciekawy się nie wydaje, choć wiem, że to kwestie subiektywne. Z drugiej strony bardzo piękny Wiedeń dwoi się i troi i jakoś gigantycznej frekwencji wykreować nie może. (poziom podobny jak w Polsce). Legendarnie piękna Barcelona, miała w tym roku 13,5 tys, nieźle, ale do gigantów brakuje dużo. W porównaniu z wymienionymi miastami Warszawa nie ma łatwo. Jako Warszawiak mogę powiedzieć, że Warszawa nie jest jakoś szczególnie spektakularnym architektonicznie miejscem i trudno byłoby mi przekonać kogoś z zagranicy do przyjazdu ze względu na walory architektoniczne, chociaż muszę przyznać, że to się zmienia i w ostatnich latach Warszawa stała się na pewno ciekawszym miejscem niż jeszcze 10 lat temu. Do tego zazwyczaj zdarzało się, że trasa Maratonu w swojej południowej części wiodła przez jakieś pola (czy to w przypadku Maratonu Warszawskiego czy w przypadku Orlenu). Choć na szczęście w tym roku Maraton Warszawski miał zdecydowanie bardziej miejski przebieg.
Boston, Nowy Jork – tutaj bezdyskusyjnie tradycja ma ogromne znaczenie. Ale Paryż? Paryż to przykłąd ogromnego sukcesu frekwencyjnego ostatnich lat. Nie ma tam żadnej wielkiej tradycji.
W przypadku większości wielkich maratonów miasta traktują maratony jako jakiś ważny element krajobrazu miasta. Tak jest na pewno w Nowym Jorku, Londynie czy Berlinie. Pamiętam rozmowę z berlińskim taksówkarzem którego kiedyś się pytałem, czy nie przeszkadza mu maraton. Był absolutnie pro maratoński, opowiadał mi o korzyściach w postaci wielkiej liczby przyjezdnych. Ale fakt jest też taki, że chyba wszystkie miasta-gospodarze gigantycznych maratonów mają publiczny podziemny transport na zupełnie innym poziomie niż Warszawa. To na pewno poprawia akceptację przez mieszkańców Przyznam się, że w ostatnia niedzielę musiałem w trakcie Maratonu załatwiać jakieś prywatne sprawy przemieszczając się samochodem i liczba korków była nawet dla mnie wkurzająca i mogłem zrozumieć ludzi, którzy złorzeczą, że grupka (nawet i kilkutysięczna) hobbystów blokuje na wiele godzin miasto w imię jakiejś tam mętnej promocji zdrowia a przecież dobrze wiemy, że sam miejski maraton ze zdrowiem nie ma wiele wspólnego (bieganie i trening oczywiście mają, ale sam maraton już nie).
Prawdopodobnie wszystkie te czynniki niezależnie i razem w różnym stopniu. Fama brzydkiego miasta nie przyciąga, biegowa społeczność jest zbyt mała, żeby wygenerować wielką frekwencję, z miastem trudno się pewnie negocjuje bo polityka ma wpływ i każda decyzja może być odebrana tak lub śmak, słabe szlaki komunikacyjne nie zachęcają miasta do większego zaangażowania zwłaszcza, że w tym momencie w Warszawie są dwa maratony.
Na koniec chciałbym napisać jednak, że mam wrażenie, że gdyby ktoś naprawdę chciał, to pewnie dałoby się coś zrobić. Żyjemy od lat w pewnym „uklepanym” status quo, gdzie każdy trochę się już z energii i pomysłów wystrzelał, zajął swoją pozycję i czeka. Trochę się rynek biegowo generalnie nasycił, bo patrząc na samą Warszawę gdzie mamy dwa maratony, dwa półmaratony, cztery dyszki, kilka piątek, starzy organizatorzy mogą odnieść wrażenie, że więcej się na ten moment nie da wycisnąć. Ale mam jakieś takie podskórne przekonanie, że gdyby dotychczasowi organizatorzy (nie mówię o konkretnych, ale generalnie) oddali dyrygowanie jakiemuś 30-latkowi z energią, który „nie wie, że nie może latać” (nawiązując do bąka, który podobno nie może latać a lata) to mogłoby się okazać, że da się jednak osiągnąć znacznie więcej.