Autorzy zdjęć: Krystyna Roszak, Grzegorz Dudziak, Maciej Boroń, John McFadyen, Thommas Jemmerson, Sean Drakes
Trynidad&Tobago: welcome, play and on – on!
Pierwsza trzydzieści, noc z niedzieli na poniedziałek. Ulice zaczynają lekko pulsować nienazwaną energią. Z każdą godziną nabierać będzie ona kształtu i rozpędu. Razem z ulicznym tłumem rozpędzą się nieliczni biegacze o skórze we wszystkich odcieniach czekolady. A wśród nich – biała Polka. Tak rozpoczyna się opowieść o jednej z najbardziej fascynującej z mych biegowych i podróżnych przygód.
Przygotowania do kolejnego karnawału w Trynidadzie rozpoczynają się, gdy tylko kończy się poprzedni. A gdy nadchodzą te długo odliczane dni, miasto rusza w tan, w marsz, w szaloną pogoń czy ucieczkę, w wir piór, kolorów, brudu, uśmiechów, rumu, Poniedziałek i wtorek przed Środą Popielcową to kumulacja wszystkich ludzkich emocji, pragnień, uwolnienie goryczy i codziennych strapień, wyrzut seksualnych fantazji z dna podświadomości, taneczny wulkan barw i dźwięków, przytłaczających nerwy, niszczących synaptyczne łącza. Każdy krok po rozpalonym asfalcie jest decyzją o byciu, przedtem, teraz i przede wszystkim jutro. Gramy. Tańczymy. Albo – jak garstka zupełnych wariatów – biegniemy.
Trafiłam do Port Of Spain akurat w tym magicznym, dorocznym czasie. Wtedy, gdy miasto kipi tym, czym tylko może kipieć mieszanka afrykańskiej krwi, karaibskiego temperamentu, indyjskiej zmysłowości i ponadgeograficznego buntu wobec niesprawiedliwości losów, tęsknoty i goryczy cukrowych pól. I właśnie dlatego jest ta noc: teraz będzie bawić się podświadomość miasta. Tętniący puls ciemności nabiera form gromadzących się w coraz liczniejsze grupy. Muzyka dudni odważniej z każdą minutą. Rytm wybijany na blaszanych bębnach steel bandów wkręca się w ucho środkowe, a później głębiej, przez zwoje, gdzieś koło hipokampa budząc nienazwane wspomnienie, dalej poza rozum, w nieodkryte. Przenika wszystko. Rum i śmiech. Budzą się demony. Po to właśnie bierze się udział w obrządku zwanym J’ouvert: by od ścian podświadomości i sumienia zdrapać cały brud, i wytarzawszy się w nim z okrutną rozkoszą, ostatecznie wraz z nastaniem dnia zmyć go z ciał, włosów i chodników. Melasa cukrowa, kakao, czarna farba, biały pył. Pośród całego tego szaleństwa: kilkoro biegaczy z całego świata zbiera się w umówionym wcześniej punkcie i rusza w pogoń za abstrakcyjnym zającem. Na mecie będzie czekać pudło ze schłodzonymi browarami. Tak bawią się karaibscy Hash House Harriers.
Czy wiecie, co to takiego? Otóż przed wami mieszanka hedonizmu i sportu, towarzyskiej rozrywki i ciężkiej pracy. Idea Hash House narodziła się w latach trzydziestych w Kuala Lumpur za sprawą brytyjskich znudzonych oficerów i nadal najpopularniejsza jest właśnie w Azji, ale szybko rozprzestrzeniła się na świat szeroki. Przy odrobinie wysiłku wygooglujemy grupę hashersów w prawie każdym miejscu na świecie i nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy się do nich przyłączyli. A więc o co chodzi? A o to, by powrócić do dziecięcej radości z zabawy w gonionego. By zrzucić z barków ciężar pięciodniowego tygodnia w biurze. Zakurzyć się, ubrudzić w błocie, wleźć po kostki do strumienia, przeskoczyć płot, spocić, opalić kark. By poznać nowych ludzi, pogadać, pośmiać się i – zupełnie przy okazji – nabawić się niezłej biegowej formy. Harriersi nazywają się często „klubem pijaków z problemem biegowym”, bo w przeciwieństwie do pro-biegaczy nie przykładają szczególnej wagi do diety i abstynencji, a solidna porcja zimnego browaru jest nieodłącznym elementem spotkań. Tak było i teraz, bo nie wyobrażam sobie, że karnawałowi i karaibscy biegacze mieli zaspokoić nocne pragnienie ziołową herbatką. Ale do mety i do pełnej lodówki jeszcze sporo kilometrów. Biegniesz z nami? On-on!
HHH lub H3, lub też hashing – zwał, jak zwał, najważniejsza jest zasada, że nie biegamy dla wyników, tylko dla zabawy. W grupie hashersów możesz być zającem (Hare) lub ogarem (Hound), a zatem uciekać bądź gonić. Zwykle zającem jest ktoś doświadczony, znający teren i szybki. Żeby go złapać, nie wystarczy biec przed siebie – zając kluczy wśród haszczy, drzew, strumieni, a w mieście – zaułków, ulic, placów. Reszta biegaczy rusza w pogoń za nim, kierując się zostawionymi przez zająca znakami: skrawkami papieru, a w miejskich warunkach mąką rozsypaną na chodniku. Ekologicznie, bo nietrwale – po jednym deszczu po zabawie nie będzie śladu. Trzeba dużo uwagi , by odnaleźć znaczniki, ale i wiedzy jak je czytać. Zwykły maz lub strzałka oznacza dobrą drogę, X lub O – check point, czyli miejsce, w którym ogary muszą rozbiec się na cztery strony świata szukając dalszych wskazówek. I podczas gdy w ciemnym Port Of Spain powoli na ulice wychodzą masy, my nawołujemy się „on-on”, gdy ktoś znajdzie właściwą ścieżkę. Przyznam szczerze, że bez pomocy innych uczestników zginęłabym marnie gdzieś w podświadomości tego postkolonialnego miasta. Na szczęście nikt tu nie jest i nie zostaje sam. Wszyscy współpracują, nikt nikogo nie pogania, każdy biegnie jak lubi – szybko lub wolno.
Nad ranem zbieramy siły przy stoisku, gdzie milczący George nadziewa smażone doubles gęstym sosem z ciecierzycy. Bez doubles też nie ma karnawału, nie ma Trynidadu w ogóle; dla wegetariańskiego biegacza to genialny zastrzyk białka dla wymęczonego nocą organizmu i przyjemnej ostrości na podniebieniu, dającej nowego kopa na kolejny dzień. On-on!
Maroko, Atlas Wysoki: w chmurach i nad chmurami
Z trudem przewracam się na drugi bok pod grubym, ciężkim kocem i czujnie otwieram jedno oko. Ciemno. Chwilę zajmuje mi przypomnienie sobie, gdzie jestem. Pomaga bezlitosny muezzin: z wieży wioskowego meczetu tuż pod naszymi oknami niosą się w niebo jego modły na cześć wielkiego i dobrego Allaha. Wcale nie mam ochoty wyjść spod warstw tkanych ciepłych pledów, bo w pokoiku jest zimno jak w Polsce w kwietniu. Ale nie pora już na sen ani na błogie przewracanie się w ciepłym legowisku. Wyłażę, szybko wciągam przez głowę wełniany dżelab z kapturem (wynalazek niebywały: zimą chroni przed zimnem, latem – przed przegrzaniem i owadami) i już po chwili wciągam z radością miętową, słodką do granic wytrzymałości herbatę i gęstą zupę z ziaren młodej kukurydzy. Ma dać mi energię na poważne biegowe wyzwanie, które przedsięwzięliśmy na dzisiejszy dzień: dotarcie z górskiej wioski Imlil aż do stóp samego świętego Jebel Toubkal, korony tej części Afryki. Wspinaczki na szczyt nie planujemy, bo wciąż o tej porze roku wymaga raków, czekana i więcej niż jednego przedpołudnia. Za cel stawiamy sobie kamienne, stare schronisko, które leży w wąskiej kotlinie tuż pod szczytem na wysokości 3200 m.n.p.m. Nie dotyczą mnie i nigdy nie dotyczyły (a także, wierzę, nigdy dotyczyć nie będą), kłopoty z wysokością i szybkim pokonywaniem różnicy wzniesień. Nie wiem, jak będzie z G., ale na wszelki wypadek nic mu nie mówię o możliwej chorobie wysokościowej. Zresztą, skoro mamy wbiec i zbiec, to na pewno nie zdąży jej dostać. I nie mylę się.
Atlas Wysoki jest najwyższym pasmem olbrzymiego systemu górskiego północnej Afryki, ciągnącego się od wybrzeży Atlantyku aż po Tunezję. Ośnieżone szczyty przy dobrej widoczności można dostrzec niekiedy nawet z dachów Marrakeszu, o ile oczywiście nie zgubimy się w plątaninie uliczek medyny (a zgubimy się na pewno) i będziemy wiedzieli, w którą stronę patrzeć. Aż do XX wieku te rejony gór pozostawały mało znane Europejczykom i dopiero w 1923 roku ekipa Francuzów jako pierwsza oficjalnie wdrapała się na szczyt Toubkalu. Oczywiście, tylko oficjalnie – bo plemiona Berberów żyjące w tym regionie prawie na pewno znały dobrze drogę na szczyt z uwagi na swoje trasy łowieckie i zbierackie. Dziś Toubkal jest popularnym spotem wspinaczy i choć nie wymaga umiejętności wspinu w skale, odrobina doświadczenia sprzętowego i śnieżnego się przydaje. Maszerują więc ambitne grupki z wszystkich krajów świata pod czujnym okiem berberskich przewodników i objuczonych mułów, by o świcie wyruszywszy z Imlilu, dotrzeć po południu do schroniska i spędziwszy tam noc, atakować szczyt. Nasz plan był inny: biegnąc na lekko, bez obciążenia, zaplanowaliśmy dotrzeć do schroniska w cztery godziny (zwykle wędruje się siedem) i zaraz po krótkim odpoczynku zbiec z powrotem na dół, a po względnym ogarnięciu się zjechać do Marakeszu i nawet dalej, aż do przełęczy Tizin’Tishka. Udało się.
Początkowo ścieżka wiedzie przez rozmaite wioski i pojedyncze ludzkie osiedla, budowane z szarożółtej gliny, gdzie życie toczy się tym samym rytmem od wieków. Rytmem przyrody, wzbierania i opadania poziomu rzek, rozmnażania się zwierząt, opadów śniegu i letnich upałów, regulowanych przez pięciokrotne wezwania z minaretu do życia prawego i w uwielbieniu dla Najwyższego. Krajobraz roztaczający się wokół nie ma w sobie nic z sielanki alpejskich wiosek: tu królują nagie skały, surowe piarżyska, a wszystko kryje się w ponurych chmurzyskach. Na szczęście chmurzyska rozstępują się, gdy wspinamy się wyżej, ponad grobowiec świętego marabuta Sidi Chamharouch. Miejce to ciekawe, bo oto nagle z szarej mgły wynurza się ogromny biały głaz, wyglądający jak kawał lodowca. Czy rzeczywiście spoczywają tu szczątki „króla dżinów”, czy nie, pozostaje kwestią sporną; nie przeszkadza to jednak rzeszom marokańskich pielgrzymom przychodzić tu i prosić o zdrowie na umyśle oraz płodność i powodzenie u płci pięknej, szlachtując niekiedy przebłagalnego kurczaka. Nie mamy pod ręką żadnej potencjalnej ofiary, ale Tuzi, który mieszka tam w kamiennym prostym domu i wciska turystom pamiątki, namawia mnie na obmycie twarzy w potoku tuż pod mauzoleum. Zostawiwszy modły na drogę powrotną, ciśniemy wyżej i wyżej, aż pokonujemy linię chmur. Teraz w przyjemnym słońcu i otoczeniu dumnych, ostrych szczytów pniemy się stromą kotliną, coraz częściej pokonując połacie śniegu i głębokiego błota w rozlewiskach pozimowych strumieni. Do butów wlewa się zimna wilgoć, ale gdzieś tam na końcu doliny rysują się już ciemne zabudowania, więc wizja gorącej herbaty i restu dodaje skrzydeł. Jesteśmy w drodze już od kilku godzin, godzin intensywnego wysiłku i ciągłej uważności, bo jest bardzo ślisko.
Wreszcie padamy zadowoleni na plastikowych krzesłach przed Refugee. Sączymy Berber Whisky (nie, to nie trunek – na Allaha! To właśnie rzeczona miętowa, mocna jak czort herbata z górą cukru. Z tego cukru trzeba będzie się detoksykować dobry tydzień, myślę sobie, bo nie przywykliśmy do takich jego dawek. Przed nami panorama okolicznych szczytów, tonących w łagodnym słońcu. Wieczorem, po męczącym uda i kostki zbiegu z gór, po wiaderkowym prysznicu i pysznym warzywnym tajine usiądziemy znowu nad parującą herbatą wiele kilometrów stąd. Maroko jest magiczne: czy chcesz tam biegać, czy jeść, czy kupować srebro z Timbuktu, czy tylko wpatrywać się we wschody nad wydmami. Bo oto już następnego dnia otworzy się przed nami wielki, potężny, parujący oddech Sahary. A gdzie będziemy spać kolejnej nocy? Inszallah. Tylko wielki Allah to wie.
Mustique, West Indies, Karaiby: perłowa wyspa
Tu zaczął się 2016 rok. Pierwszego stycznia o zachodzie słońca, zwolniona na cenną godzinę z pokładowych obowiązków, szybko przetransportowałam się na ląd i pobiegłam. Tak to już jest w pracy „morskich wyrobników”, którzy mają naturę zwierzęcia ziemnego: każda okazja, by poczuć stały grunt pod nogami i dać upust emocjom w intensywnym ruchu, jest nie lada gratką. Wspaniale jest wbić pięty w miękki, ciepły piasek, w wilgotną trawę, poskakać po gładkich kamieniach, a nawet pościerać skórę na asfalcie lub drobnym żwirku. Wspaniale jest zapomnieć na chwilę o białym pokładzie jachtu i złączyć się z prawdziwym, stabilnym, naturalnym podłożem. Czy można lepiej zacząć rok?
Choć pracuję czasami na morzu, to nie ono jest moim żywiołem. Jestem, jak kiedyś zdiagnozował mnie pewien naćpany szaman w slumsach Salvadoru, zbudowana z ziemi i ognia. Nie sposób się z nim nie zgodzić: nie potrafię żyć dobrze i czuć się dobrze, gdy moje stopy nie są ugruntowane, gdy nie zapuszczam korzeni. To jasne, że kocham biegać i chodzić boso; jak mawiał guru psychoanalizy Lowen, to najlepsza droga do połączenia z Matką Glebą i uziemienia całego żywego systemu, by przypadkiem nie dać mu się przepalić. Bardzo przemawia do mnie ta teoria: ile razy czuliśmy, że jakaś emocja lub sytuacja wytrąca nas całkowicie z równowagi, że wyczerpaliśmy siły do walki ze stresem, że wszystkie nasze hormony działają na naszą niekorzyść i zalewa nas fala jakiejś wstrętnej, męczącej żółci? Dla wielu z nas receptą na takie stany jest ruch, w szczególności bieganie, które dostarcza naszym „korzeniom” wrażeń proprioceptywnych, czyli głębokich; uziemia, ugruntowuje. Podobnie działają niektóre techniki jogi i innych wschodnich praktyk, czynione przecież na boso. A zatem ziemia: bez niej nie ma biegacza, bo nie ma punktu podporu, od którego mógłby się odbić i pola, na którym mógłby bezpiecznie wylądować (po więcej na ten temat zapraszam tu: //bieganie.pl/?show=1&cat=137&id=6951). A ogień – no cóż, we mnie się pali. Chęć do życia, do ruchu i do podróży, a ponadto – moja wielka pasja, czyli kuchnia, czym byłaby bez ognia? Dzięki niemu karmię ludzi tym, czym umiem najlepiej, a stanowczo lepiej wychodzą mi wegańskie tajskie curry, niż okazywanie uczuć i sympatii. Więc nie mylił się szalony Salwadorczyk, choć musiałam uciekać odeń ostatecznie, gdy postanowił rozpocząć otwieranie mych czakr. No, ale koniec filozofowania, wróćmy na Mustique.
To niebywała wyspa. Odkryli ją Hiszpanie już w XV wieku, razem z rozrzuconymi wokół sąsiednimi wysepkami i wielkim StVincent na północy. Szybko zamienili tę część Karaibów w imperium trzciny cukrowej; skutecznie przeszkadzali im piraci, ukrywający chętnie swoje statki w małych, osłoniętych zatoczkach archipelagu. Pół wieku temu pewien ambitny lord kupił niezamieszkały skrawek lądu za bezcen i i zamierzał zamienić go w plantację bawełny. Bawełna jednak nie przyjęła się w zbyt wilgotnym klimacie, począł więc lord kombinować, jak inaczej rozwinąć wyspę. I wymyślił: sprezentował działkę księżniczce Małgorzacie. Zaczął się arystokratyczny boom wyspy, pod koniec lat 60-tychwzięło ją w posiadanie stowarzyszenie Mustique Company i do dziś pilnuje, by niepotrzebne inwestycje nie powstawały w tym skrawku raju. Całą zabudowę projektowało tylko dwoje architektów, by uniknąć wizualnego nieporządku; wszystkie budynki wzorowane były na kolonialnej zabudowie okolicznych brytyjskich wysp, a z budynku handlowego niefortunnej plantacji powstał modny, popularny i dziś niewyobrażalnie drogi hotel Cotton House, z dwiema superrestauracjami, Spa i innymi cudami, niezbędnymi majętnym przybyszom.
Wysepka jest niewielka; ma zaledwie 5,7 km kwadratowych, zatem obiegnięcie jej całej wdłuż i wszerz nie stanowiłoby problemu i o poranku można spotkać tu amatorów joggingu, jak również biało ubranych elegantów spieszących na korty tenisowe. Wyspa należy administracyjnie do Grenadyn, a konkretnie do wyspiarskiego państwa StVincent&Grenadyny. To serce Karaibów. Kokosy spadają z nieba, piasek ma kolor srebra, a błękitnopłetwe tuńczyki same wyskakują z wody. Mnóstwo tu żółwi rafowych i innych stworzeń żyjących w koralowcu, tęczowych ryb, a wśród gęstych tropikalnych drzew – szalonych rajskich ptaszysk. Dzisiaj prywatnymi liniami lotniczymi przylatują tutaj blond włosi dżentelmeni w mokasynach i jedwabnych szalikach pod rękę z pięknościami schowanymi za słonecznymi okularami. Bywa tu podobno królowa Elżbieta i książę William, sir Paul McCartney, bywali Amy Winehouse i David Bowie. Niektórzy przypływają luksusowymi jachtami. Jeszcze inni ładują się na wyspę kuchennymi drzwiami, jak ja, i korzystają ile sił w nogach.
Z miękkiego, ciepłego piasku idealnej plaży, usianej tu i ówdzie różowymi, ogromnymi muszlami, wyrzucanymi przez fale. Z łagodnego, rytmicznego szumu oceanu. Z cienia palm; z miękkiej, piaszczystej drogi pomiędzy mangrowcami, prowadzącej do rezydencji tego czy innego celebryty. Ze światła pochodni wzdłuż plaży i wielkiej kuli karmazynowego słońca, włażącego leniwie za horyzont. A na koniec – z gwałtownej, tropikalnej ulewy, zapierającej dech w piersiach, kojącej palący asfalt. Nikt nie powiedział, że wstęp do raju mają tylko wielcy tego świata. By być, biegać i patrzeń nie potrzeba milionów. Mnie wystarczy milion gwiazd i jeden rozłupany kokos.
Kathmandu, Nepal: żyły i tętnice
Tętno. Chaos. Migotanie komór i przedsionków, klatek schodowych, korytarzy. Szyldy krzywe i krzykliwe. Trąbienie ze wszechstron. Tu dziura, tam dziura, patrz pod nogi, unikaj rozpędzonych motocykli, uciekaj przed taksówką. Uśmiechnij się szeroko do rikszarza z garbem na plecach, potem do chłopaka, który cicho zaproponuje ci haszysz. Poproś aptekarza-czarownika o lek na robaki. Dotknij szala z wełny jaka: na pewno podrobiony, a może zupełnie oryginalny, nie dowiesz się nigdy. Wciśnij się między ściany zaułku, wypij słodką herbatę przy zdychającym kaganku. Powiedz tysiąc razy: namaste, pozdrawiam boską część twej istoty.
Witajcie na Thamelu. To dzielnica ze snów i z koszmarów, świątyń, smogu, pagód, gruzu, kadzidła i koloru. Choć właściwie całe Kathmandu jest takie: ogromne, niepowstrzymane w swym dzikim rozroście, brudne i zakurzone, rozkopane, betonowo-smutne, przy tym kolorowe jak papużka, głośne jak nadpobudliwa orkiestra dęta, pachnące szaleńczo ofiarnymi kadzidełkami palącymi się tu i tam. Wszędzie ślady sacrum, nie sposób zapomnieć, że bogowie siedzą tu blisko – co zakręt to kapliczka, co plac to stupa; tam chorągiewki buddyjskie, tu oblicze Ganeshy. Wśród bóstw – ludzie i ich codzienność, z wymiętolonymi pieniędzmi, fasolą, pomyjami i motocyklami, z praniem, z dziećmi umorusanymi kolorowo, z handlem i nieokreśloną wizją na przyszłość. Bo przyszłość Nepalu jest wielką zagadką: kto wie, czy utrzyma się jego odwieczna polityczna niezależność w miażdżącym uścisku Chin i Indii, które coraz silniej zaciskają pięści na zasobach naturalnych himalajskiego państwa. Ekonomia Nepalu miewa się bardzo wątle, jeszcze gorzej – administracja, która często stoi na drodze odbudowy państwa po ubiegłorocznym trzęsieniu. Czuje się, że Nepalowi potrzeba młodego pokolenia, wyedukowanych, świadomych działaczy, którzy postawią go oddolnie na nogi. No, zobaczymy jak to będzie. Byle uspokoiły się sejsmiczne ruchy, byle nie powtórzył się dramat sprzed roku…
A miasto wciąż nieco podryguje. Raz silniej, raz słabiej. Którejś nocy budzi mnie dziwne uczucie, że coś jest nie tak. Budzę M: on też to czuje. Ziemia drży. I tak jest często, mieszkańcy doliny Kathmandu przywykli już do tych dreszczy. Łatwo przywykają do wszystkiego: braku paliwa, wody, do chorób i do prowizorki. Pomaga im w tym fuzja religijna buddyzmu i hinduizmu (gdy zapytasz Nepalczyka, czy czci Buddę, czy Wisznu i Sziwę, odpowiedź brzmi: tak), zgoda na zastane, na los, fatum i trwanie w każdej rzeczywistości.
Kathmandu znalazło się w tej kompilacji nieco z przekory, jest to bowiem najgorsze biegowe miejsce, jakie można sobie wyobrazić. Stężenie smogu jest takie, że miasto widziane z dalekich wzgórz dosłownie tonie niewidoczne w burej mgle. Wielu mieszkańców nosi maseczki. Ruch uliczny jest szalony w najgorszym rozumienia szaleństwa: nie, nie jest jedynie lewostronny, jest wszechstronny! Nie ma tu żadnego łądu, żadnych pasów, poboczy, zasad działania. Jest intuicyjna, zwierzęca umiejętność prowadzenia samochodu, autobusu, ciężarówy lub skutera w tej dzikiej rzece, która powoduje u mnie palpitacje serca na każdym skrzyżowaniu. Wypadków nie ma wiele: ruch dzieje się niejako sam, wedle przyrodniczej dominacji silniejszego (lub głośniejszego klaksonu) i niesamowitego wyczucia, którego ja nie mam i pojąć nie mogę, dlatego po kilku odważnych przejażdżkach ogłaszam, że za jazdę skuterem po tym mieście powinno się otrzymać medal.
Mimo to biegniemy. Z PanemRunnerem, który ni stąd ni zowąd znalazł się w Kathmandu i został przewodnikiem w plątaninie fascynujących zaułków, ruszamy w wesoły trucht. Świętujemy podwójnie. Ja – urodziny (kolejne? Nie wierzę), on – wczorajsze osiągnięcie celu, czyli wyprawę biegową do Nagarkot, znanego z tego, że można stamtąd ujrzeć pierwszą linię Himalajów. Cieszymy się jak dzieciaki z tego spotkania i z tego skakania między rozkopanymi rowami, dziurami, pojazdami i rzeką ludzi, w tym rzeszy zdumionych i ucieszonych nami dzieci w mundurkach, które właśnie wyszły ze szkół. To mój pierwszy dzień w tym mieście i wszystko jest nowe, wszystko zaskakujące. Znów przekonuję się, że z perspektywy biegacza świat zawsze wygląda jakoś inaczej. Tak, jakby założenie biegowych butów było przepustką do innego stanu świadomości, zakładało magiczne okulary zmieniając wszystko i wszystkich wokół. Czy to między innymi powód, dla którego bieganie jest dla wielu sposobem na radzenie sobie z problemami – bo daje dystans, świeżą perspektywę? To swoista magia. Magią są też takie spotkania za morzami, za lasami, z ludźmi z którymi połączyło nas bieganie. Spotkanie kończymy nad fantastycznym dalbhatem, czyli tym, co Nepalczycy jedzą na śniadanie, obiad i kolację: ryżem z mnóstwem dodatków i gorącą, gęstą zupą z soczewicy. Kathmandu jest rajem dla wegetarian. Dla biegaczy zaś – zdecydowanie wyzwaniem.
Ale Nepal, jak święty Brahma, ma wiele twarzy. Kilkanaście dni później pobiegnę ścieżką z buddyjskiego klasztoru w stronę ścian Nuptse i Everestu, w krystalicznie czystym powietrzu, na ponad 4 tysiącach metrów. W stronę dachu, w stronę nieba. O tym opowiem jednak innym razem…