Ultra w… Kambodży? Angkor Wat oczami Malinowskiego
Zbigniew Malinowski zdobywa kolejne skalpy ultra maratońskiego świata. Tym razem łupem słynnego biegacza-podróżnika padła egzotyczna Kambodża ze swoim Ultra Trail D’Angkor 128. Jak biega się wśród pająków, robaków, węży przeskakując przez kałuże wylewanego na ulice… szamba? O tym w ekstremalnej relacji ultrasa.
Niewielu z nas lubi biegać w upałach. Rekordy bijemy zazwyczaj, gdy temperatura nie przekracza 15 stopni, ale na ultra ma być ciężko, na ultra ma być ekstremalnie, na ultra ma być nieznośnie. Zawody w Kambodży mimo niezbyt długiego jak na tego typu wyścigi dystansu z pewnością zasłużyły na status ekstremum. –
W takim gorącu i wilgoci, w rejonie Indochin byłem pierwszy raz. Uczucie tego upału jest trudne do opisania, jest przytłaczające. Ktoś kto tego nie doświadczył, nie zrozumie skali problemu, ponieważ jest to tak uciążliwe, że trudno to sobie wyobrazić. Nieustannie się nawadniasz, a i tak ciągle odczuwasz pragnienie i przez to systematycznie słabniesz – relacjonuje biegaczy, który w 2013 roku ukończył Badwater 135 w kalifornijskiej Dolinie Śmierci.
Najpoważniejszym problemem podczas tego typu prób jest zawsze prawidłowe nawodnienie organizmu oraz odżywianie. Pijąc zbyt dużo wody można nabawić się hiponatremii, czyli wypłukać zbyt wiele mikroelementów, co skutkuje wyłączeniem pracy nerek i w efekcie obrzękiem całego ciała, łącznie z mózgiem. Z kolei zbyt mała ilość płynów oznacza odwodnienie i drastyczny spadek wydolności . – Odczucie, że za mało pijemy towarzyszyło nam podczas biegu cały czas, mimo że uzupełnialiśmy płyny. Takie błędne koło. Obowiązkiem było mieć 1,5 litra wody pomiędzy punktami kontrolnymi – dużo. Było mniej więcej tak, że woda już ci nie smakowała. Wydawało się, że gasisz pragnienie ilością połykanego płynu i po chwili wydawało się, że jest jednak tego za mało a psychicznie już odrzucało od picia. Wydaje mi się, że miało to związek z zaburzeniami elektrolitowymi pomimo przyjmowania solnych tabletek, które stosowaliśmy po raz pierwszy. Dopiero na półmetku, kiedy na punkcie odżywczym było zimne piwo, zdecydowaliśmy się zrobić dłuższą przerwę. Wypiliśmy po 3 i organizm powrócił do równowagi. Skalę problemu niech zilustruje fakt, że koszulki były aż sztywne od soli, którą się traciło wraz z potem, co powodowało dodatkowy dyskomfort w postaci otarć – opowiada Malinowski, który całą trasę przemierzył już niemal tradycyjnie ze swoim biegowym przyjacielem, Jackiem Łabudzkim, posiadaczem Wielkiego Szlema Ultramaratońskiego.
Pierwsza edycja biegu wokół kompleksu świątynnego nie cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Na trzech dystansach wystartowało mniej niż 600 osób, a na trasę dla najtwardszych wybiegło zaledwie 68 biegaczy. Frekwencja nie jest jednak wyznacznikiem skali trudności. –
Był to kameralny bieg, już na dystansie 64 kilometrów startowało około 170 osób. Z perspektywy czasu, drugi raz nie skusiłbym się na drugie okrążenie. Po pierwsze, że było naprawdę ciężko, ukończyło zaledwie 20 osób a po drugie, że krajobraz i podłoże się powielały pomimo teoretycznie innej trasy kolejnej pętli. Ciągle po piasku w wyschniętych kanałach melioracyjnych, ciągle po dżungli wśród tych wszystkich gadów, robaków, pająków a wszystko to okraszone potwornym upałem i wilgotnością. Nie czerpałem z tego przyjemności. Cały czas miałem wrażenie, że mnie wszystko swędzi, że coś wleci mi za kołnierz, że coś mnie ugryzie. Na nic się też nie szczepiłem i bałem się, że się czymś zarażę, bo było niesamowicie brudno – mówił biegacz z Kołobrzegu.
Startowe w kraju, uważanego za tzw. „trzeci świat” było zaskakująco kosztowne i wynosiło 800 złotych. Pewnie zastanawiacie się jak mogła wyglądać organizacja takiego przedsięwzięcia w kraju, który z bieganiem i w ogóle ze sportem się nie kojarzy. Jak wyglądała Kambodża z perspektywy zawodnika? – Organizowali to Francuzi, bo to kiedyś była ich kolonia. Punkty odżywcze, zabezpieczenie to było wszystko organizowane przez nich. Na trasie stało wojsko, co 300 metrów! Dlatego pod tym względem człowiek czuł się bardzo bezpiecznie, ani nie mógł się zgubić, a gdyby coś się stało, zaatakowała jakaś zwierzyna to w pobliżu zawsze czuwali nad wszystkim żołnierze, albo policjanci. Jeżeli chodzi o lokalne wioski nieopodal pól ryżowych, przez które przebiegaliśmy to mogę je określić mianem… XV-wiecznych. Ludzie wylewali szambo na ubite drogi, przebiegało się pomiędzy fekaliami, oczywiście nie wszędzie, ale tak to wyglądało. Były miejsca bardziej cywilizowane z normalnymi zabudowaniami, ale w większości dominuje tam bieda, mnóstwo mieszkających tam ludzi to powojenni inwalidzi. To kraj z krwawą historią – opisuje Malinowski. Podobnie jak ten region świata, punkty odżywcze, na które mogli liczyć biegacze nie należały do bogatych. – Kiedy byliśmy na wyspie Reunion (francuska kolonia) na punktach było dosłownie wszystko. W Kambodży były malutkie, słodkie banany, które jedliśmy najodważniej, bo nie obawialiśmy się, że trafi nas jakaś zaraz. Oprócz tego rodzynki, bardzo słodkie pomarańcze z cienką skórką, na 3 punktach do dyspozycji był ciepły posiłek, takie lokalne zupy z ryżem i warzywami. Rozpusty nie było, wszystko bardziej płynne, widocznie taki kambodżański styl, trzeba było się dostosować – dodaje.
Niewygodny na punktach oraz wszechobecny (używając eufemizmu) nieład mógł wynagrodzić architektoniczny cud świata, czyli wpisany na listę UNESCO świątynny kompleks Angkor Wat. Bieganie wśród tych starych, majestatycznych murów musiało działać na wyobraźnie. Choć i tutaj Malinowski nieco studzi emocje. –
Nie jestem historykiem, ale traktując to, jako cud świata i biorąc pod uwagę cywilizację, która zakończyła swój żywot w VII wieku to robi to wrażenie. Jednak o przyjemności nie ma mowy, bowiem to wszystko pochłonęła dżungla i biegnie się ścieżkami, którymi chodzą wyłącznie turyści, gdzieś coś gryzie, gdzieś coś swędzi… Większość to bieg wśród ruin, tylko główny kompleks jest zadbany. Wszystko zaczęło się w nocy. Wilgotność 100%, gorąco, temp. ok. 30oC, ciało zachowywało się jak kurczak piekarniku. Dżungla, jadowite węże w tym kobry, tysiące jaszczurek, pająki, które często przebiegały nam drogę oraz skorpiony. W ciemności błyskały tysiące "brylantowych" oczu pająków, w powietrzu fruwało przeróżne robactwo. Słychać było ujadanie psów, piski małp i bliżej nieokreślone głosy dzikiej zwierzyny. Trasę biegu wyznaczono po bezdrożach dzikiej dżungli, korytami wyschniętych kanałów irygacyjnych, po polach ryżowych i okolicznych wioskach, do których często nie prowadziły żadne drogi. Widać było ogromne zdziwienie wśród autochtonów, być może byliśmy "pierwszymi białymi ludźmi”, których widzieli, co bardziej podkreślało oraz potwierdzało egzotyczny charakter biegu. Jeśli chodzi o biegowe wspomnienia, to ten wyjazd nie powalił mnie na kolana, niemniej jednak warto było przeżyć taką trudną przygodę klimatyczną i terenową – stwierdził podróżnik.
Przed wyjazdem do Kambodży Zbigniew Malinowski szacował, że pokona tę trasę w granicach 12-13 godzin. Płasko, niemal równo – tak wyglądał jej profil. Wyobrażenie nie miało jednak nic wspólnego z rzeczywistością. Okazało się, że zwycięzca biegu ledwo złamał granicę 17 godzin. – Nie wiem czy w umiarkowanym klimacie udałoby się nam pokonać tę trasę w 17 godzin. Dotarliśmy w 23:39 zajmując razem 10/11 miejsce open oraz pierwsze w kategorii M60. Praktycznie ciągłe bieganie w piaszczystym terenie, do tego te kanały, które potęgowały uczucie gorąca. Nie dało się. W połowie trasy był główny punkt odżywczy i tam przeczekaliśmy ten największy upał, spędziliśmy na punkcie 3 godziny, spaliśmy. Na pozostałych punktach się nie zatrzymywaliśmy, bo zwyczajnie nie miało to żadnego sensu, lepiej było się przemieszczać, bo ruch powietrza dawał wówczas, choć trochę ochłody. Po 100 kilometrach były już takie różnice między zawodnikami, że szybki bieg nie dawał możliwości awansu, a nam też na tym specjalnie nie zależało. Mój kolega Jacek mimo bardzo wygodnych butów Hokka Hokka stracił aż… 8 paznokci. Krew chlupała i lepiej było iść niż biec, ponieważ lepiej mógł układać stopę. Mnie z kolei odnowiła się stara kontuzja rozcięgna podeszwowego, dokuczał również naderwany mięsień brzucha, który po biegu zoperowałem. Reasumując to było bardzo ciężkie doświadczenie. Bardziej zawody przetrwania niż klasyczny bieg na czas. Warto było tego doświadczyć, ale wracać tam już nie zamiaru. Permanentny strach przed jakimiś ukąszeniami, zwierzętami w tych ciemnościach skutecznie mnie zniechęcił – podsumował kołobrzeżanin.
Po powrocie z tropików ultras-podróżnik poddał się operacji kontuzjowanego mięśnia brzucha, jednak jeszcze w marcu wraca do lekkiego biegania, aby przygotować się do dalszej części sezonu. Plany ma imponujące, ale perłą w koronie będzie już tradycyjnie grecki Spartathlon. – W kwietniu lecę na Majorkę, miał być bieg, ale odwołali i nic nie wskazuje na to, aby się odbył, ale bilety mieliśmy zakupione wcześniej także potrenujemy w górach. W lipcu stumilowy klasyk na Korsyce i koło 10 tys. metrów przewyższenia. Na początku września jest taki 7-etapowy bieg parami na dystansie 250 km w Alpach i jadę tam właśnie z Jackiem Łabudzkim. Startujemy w grupie senior, razem mamy ponad 120 lat i myślę, że możemy być bardzo wysoko. Jeśli ktoś będzie lepszy…, zawsze lepszym kłaniam się w pas. Po takim „obozie” na ostatni dzień września planuję przebiec swój 13. z rzędu Spartathlon. Mam nadzieję, że będzie to szczęśliwa 13-tka. Dostałem już od organizatorów specjalne miejsce, bez procedury weryfikacyjnej. Zobaczymy ile ta seria jeszcze potrwa, będę tam biegać do tzw. pierwszej skuchy – zakończył Malinowski.