Nocna ulewa zgodnie z przypuszczeniami uniemożliwiła dziś chłopakom trening na stadionie Kamariny. Przy takiej pogodzie jego podłoże to czerwone błoto. Zamiast tego oni zrobili mocną zabawę biegową, a ją swoje easy running.
Ludzie, których spotykamy dzielą się na tych, którzy unikają kontaktu wzrokowego i powitania i takich, którzy sami zaczepiają i cieszą się mogąc z nami chwilę pogadać. Na porannym bieganiu spotkałam grupkę tych skłonnych do rozmowy. Opowiedzieli mi, że te nocne ulewy, to El Niño. Powiedzieli też, że są tu pogodowe skrajności, bo np. kilkadziesiąt kilometrów stąd, nad Jeziorem Baringo panują teraz prawdziwe upały. Wkrótce się przekonany, wybieramy się tam w niedzielę. Mówili także o plemionach zamieszkujących okolice Jeziora Turkana, których wspomagają organizując i dostarczając im jedzenie i ubrania. Tam deszcz pada raz na trzy lata.
Na dzisiejsze zajęcia z koordynacji umówiliśmy się w centrum Iten, na stadionie piłkarskim na 14:00. Wcześniej chcieliśmy się jeszcze przejść na point view, na którym byłam już sama przed kilkoma dniami. Zapytaliśmy siedzącego tam miejscowego czy faktycznie można stąd zobaczyć najwyższy szczyt Kenii, Mount Kenya. Potwierdził, że tak, ale bardzo wcześnie rano przed wschodem słońca, gdy niebo jest idealnie czyste, a powietrze chłodne. Wdrapaliśmy się na wielkie kamloty i podziwialiśmy widoki. Na skałach wygrzewały się w słońcu jaszczurki, które na nasz widok uciekały w szczeliny. W powietrzu goniły się cztery kruki, jeden z nich miał kawałek mięsa w dziobie. Wracając zaczepił nas mężczyzna, rozpoznał mnie, ja jego nie. Rozmawiał ze mną tu kilka dni wcześniej. Powiedział, że zna imię Agata, bo kiedyś czytał książki Agathy Christie. Wspomniał, że przyjdzie do naszego hotelu na transmisję maratonu w NY, w którym będzie startował Kipsang.
Przyszliśmy na stadion. Na jego skraju leżeli i odpoczywali ludzie. Kobiety i mężczyźni, schludnie ubrani. W taki sposób wykorzystują przerwę w pracy. Na odpoczynek. U nas wzięlibyśmy ich za meneli… Chłopacy mocno sobie dziś dowalili na porannym fartleku i z dotychczasowej ekipy nikt się nie zjawił. Przyszło za to trzech nowych. Jeden z nich, Daniel, kończy właśnie pisać e-booka o kenijskich biegaczach. Opowiedział nam o książce i umówiliśmy się na spotkanie, by o niej porozmawiać. Wymieniliśmy też zbieżne odczucia na temat butów do biegania. Co w nich szkodzi, a co pomaga. Kto wie, może jego książka zwiększy objętość o dodatkowy rozdział na ten temat. Zainteresował się tuningami butów yacoola. Daniel ma 37 lat. Jego życiówka w maratonie to 2:15, uzyskana na zawodach w Niemczech. Daniel mówił nam ciekawe rzeczy na temat plemion kenijskich, wieku biegaczy, który wcale nie musi się zgadzać z tym podawanym oficjalnie przez IAAF. Podobno Kipsang ma 41 lat, a nie 33… zapytamy go o to jak wróci z Ameryki.
Coca-cola jest wszędzie!
Rzeźnia w hotelu? To nie problem
Rozmawialiśmy też o leżących na trawie Kenijczykach. Daniel dziwił się naszemu zdziwieniu i zapytał czy my Europejczycy musimy być zawsze „busy”. Mhm… Coś w tym jest…
W jednym z rozdziałów swojej książki Daniel porusza temat koordynacji. No to nadarzyła się świetna okazja, by sprawdzić co przez to rozumie.
Zrobiliśmy im skróconą wersję treningu, pokazując po kilka ćwiczeń w staniu, marszu i truchcie. Daniel wypadł najgorzej. Zero koordynacji i wyczucia ruchu. Sam stwierdził, że jest zaskoczony tym jaki jest sztywny.
Nie wiem czy nie wyrządzamy tym chłopakom krzywdy, uświadamiając im te braki… Znacie to uczucie, jak się dowiadujecie, że wcale nie robocie czegoś super, mimo że byliście przekonani, że tak właśnie jest? Daniel na ostatnim długim wybieganiu z ekipą Wilsona zrobił 35 km w tempie po około 3:15-3:20 na km. Podejrzewam, że nie myślał, że ma jakieś niedociągnięcia poza jeszcze mocniejszym treningiem. Teraz wie i pytanie co z tym zrobi. To nazywa się „świadoma niekompetencja”. Czas pokaże.
Daniel to przyjaciel Meshacka Chirchira, kenijskiego korespondenta bieganie.pl
W chwili, gdy kończyliśmy trening na stadion wkroczyło stado krów. Świetnie się sprawdzają w roli ekologicznych kosiarek do trawy 😉
Po treningu wstąpiliśmy na rynek po owoce. Obiecałam też jednej ze sprzedawczyń, u której kupowałam ostatnio mango, że przyniosę po drobiazgu jej dzieciom. One dostały drobiazgi, my kupiliśmy kolejne owoce. Są tu naprawdę tanie. Za ważące około pół kilograma mango płacimy 1,20 zł, za awokado 40 groszy. Wczoraj odkryłam też coś na wzór naszych pączków. Tyle, że są bardziej zbite, kwadratowe, bez nadzienia i mniej słodkie. Zdziwiona tym brakiem nadmiernej słodkości pytałam dziś o to sprzedawcę. Jak się okazuje 10 łyżeczek cukru do herbaty używają głównie sportowcy. Reszta jest bardziej racjonalna. W każdym razie od wczoraj pączusie stanowią nasz poobiedni deser. A że jeden kosztuje 20 groszy, to ich sobie nie szczędzimy 😉
Yacool spalił się wczoraj potwornie na słońcu. Dziś łaził w długich spodniach i bluzie. Wtapiał się w tłum Kenioli, którym tu wciąż zimno i którzy chodzą w swetrach i kurtkach. Wielu z nich nosi też wełniane czapki. Zwłaszcza rano.
Do hotelu wróciliśmy na motorku. Przestaje mnie już stresować jazda pod prąd…
Obsługa hotelu zaczyna chyba do nas przywykać. W recepcji dziewczyny cieszą się, gdy codziennie przychodzę zgrać zdjęcia z aparatu. Zawsze stoją mi nad głową i chcą, bym im relacjonowała to co dziś robiliśmy. Nasze wyprane ciuchy wiszą na linkach pomiędzy ich hotelowymi obrusami. Uznali nas za swoich do tego stopnia, że przestali nam sprzątać w pokoju. Mamy niezły bałagan…
Yacool się spełnia jako ojciec założyciel. Do tej pory plemię Kalenji tworzyło siedem rodzin. Od wizyty yacoola w Iten przybyła im ósma. Ryftowo Rytmowa Rodzina.
Środa, 28 października
Yacool znalazł chyba sposób na zaklęcie deszczu… dokarmia resztkami ugali rainy birdsy na naszym parapecie. Dziś w nocy faktycznie nie padało! Ale za to doszedł kolejny czynnik, który mnie budzi, poza muzą z tancbudy, głośnym sprzątaniem korytarzy, śmiechami i porannymi rozmowami pod naszymi drzwiami, zapachami z kuchni, teraz jeszcze to… walenie dziobem o szybę głodnych ptaszysk… ech.
Dziś zdecydowanie za późno wyszliśmy na trening. O ósmej była już niezła gara. Mimo to dobrze nam się biegało, godzina pękła.
Na śniadanie zamawiamy stały zestaw: świeżo wyciśnięty sok z mango, sałatkę owocową, naleśniki, tosty i herbatę. Jackowi zasmakowała z mlekiem i dużą ilością cukru, ja do mleka się nie przekonałam.
Rzuciliśmy w eter hasło popołudniowego treningu na Kamariny. Odpisał tylko Rueben, ale z nimi nigdy nie wiadomo, może przyjść pięciu, albo żaden. Po drodze kupiliśmy wodę do picia. Przed sklepem suszyła się rozłożona na słońcu kukurydza. Dzieciaki znowu nas zaczepiały pytając czy mamy słodycze. Na Jacka: nie, chłopak krzyknął: go to buy!
Po drodze mijaliśmy starsze dzieci, które skończyły lekcje. Motto nad drzwiami szkoły mówi: Edukacja i dyscyplina prowadzi do sukcesu.
Przyszliśmy na stadion. Zastaliśmy na nim jedynie stado łapczywie żrących trawę owiec. Kilka z nich próbowało swoich sił biegając wokół po pierwszym torze. Uśmiechnęliśmy się do siebie, że pewnie chłopakom się nie chciało przyjść.
Ale po chwili się zjawili. Reuben, Meshack i nowy chłopak Mathew. Yacool naskrobał do woreczka czerwonej ziemi z pierwszego toru, na którym trenują mistrzowie. Ziemię chce wystawić w Polsce na aukcji, zaczynamy zbierać fundusze na kolejny przyjazd do Iten. Dziś ja zajęłam się mniej radzącymi sobie w ćwiczeniach, a yacool wziął w obroty Ruebena, który najlepiej łapie koordynacyjne układy.
Gdy już kończyliśmy trening na stadion zleciały się dzieciaki. Miały lekcję w-fu. Biegały dookoła, przeskakiwały przez ustawione z boku przeszkody, grały w piłkę. Część przystanęła przy nas i przyglądała się temu co robimy. Yacool pokazał chłopakom skakankę, ale kiepsko im szło. Podobno Wilson świetnie skacze, sprawdzimy jak wróci z NY. Niektóre z dzieci chciały spróbować, jeden chłopiec, może ośmioletni naśladował yacoola chodzącego na rękach. Świetnie mu szło! Mathew skarżył się na ból w plecach. Jacek go trochę ponastawiał. Rueben podłapał pulsing, który mu ostatnio zrobiłam i zaczął pulsować leżącego na trawie kolegę.
Jak zwykle do hotelu pogonił nas nadciągający, popołudniowy deszcz. Niebo zrobiło się ciemnoszare i zaczęło mocno wiać. Dobrze już znamy tutejsze ulewy i nie mieliśmy ochoty na kolejną. W drodze powrotnej Reuben dostał wiadomość, będzie pacemakerem listopadowego maratonu w Walencji, poprowadzi bieg między innymi Geoffrey’owi Ronoh.
Z czarnych chmur jednak nie spadł deszcz… wygląda na to, że yacoolowe zaklinanie rain birdsów działa… tyle, że ptaki karmi moim ugali, bo swoje zjada…
Czwartek, 29 października
Wszystko pięknie poza jednym, tu się nie da spać! Biznes Kipsanga nie kręci się z hotelu, a z dyskoteki, która odbywa się tu każdej nocy. Pojęcie ciszy nocnej jest tu zupełnie nieznane. Dziś obudziło mnie o 3 nad ranem drżenie szyb w oknach, spowodowane basami. Postanowiłam więc, że dziś idę szukać stoperów do uszu, bo chcę się w końcu wyspać.
Rano poszliśmy pobiegać. Potruchtaliśmy na stadion Kamariny. Zaklęcia yacoola działają, nie padało w nocy, więc na tracku gromadzili się biegacze, by wykonać speed work. My zrobiliśmy sobie zabawę biegową, a potem przyglądaliśmy się innym. Z kilkorgiem pogadaliśmy. Wielu ma kontuzje, a mimo to utykając biegają.
Po śniadaniu poszliśmy pochodzić po mieście, kupić owoce i zatyczki do uszu. Po drodze dzieciaki podskakiwały do drzewa, na którym rosły jakieś owoce. Nie mogły dosięgnąć gałęzi, by je zerwać. Pomogłam im. Kupiliśmy czerwone banany i pączusie. Chcieliśmy dojść do marketu, który prowadzą Hindusi, ale po drodze rzucił mi się w oczy salon kosmetyczny. Siedziały w nim dziewczyny i plotły sobie włosy. Weszłam zapytać czy zrobią mi warkoczyki. Trochę marudziły, że moje włosy są za miękkie, ale w końcu zgodziły się spróbować. Wybrałam sobie kolory, czarny i czerwony, ustaliłyśmy też cenę i czas operacyjny. Yacool poddał się i wrócił do hotelu. Posadziły mnie na plastikowym krześle i zaczęły zaplatać, we dwie, by było szybciej. Jedna z fryzjerek miała ze sobą około rocznego synka. Gdy zaczął się nudzić i marudzić zawiązała go sobie w chuście na plecach. Gdy mały zasnął po chwili, przełożyła go na podłogę, na której wcześniej rozłożyła karton i koc. Mimo, że było ciepło, mały był ubrany w wysokie za kostkę buciki, ciepłą kurtkę i czapkę. Dziewczyna położyła go na grubym kocu, przykryła chustą i dodatkowym kocem! Dla nich tu faktycznie jest teraz zima… Do salonu, który był jednocześnie sklepem z ciuchami i kosmetykami co chwila zaglądał ktoś znajomy. Wszyscy byli ciekawi co wyjdzie z tego zabiegu. Po prawie 3 godzinach cała moja głowa była w warkoczykach. Myślę, że mam ich przynajmniej że sto! Trochę ważą i mocno ciągnęło w trakcie robienia. Kosztowało mnie to 35 zł. W te wakacje zrobilam sobie w Polsce jednego warkoczyka, za 8 zł. Jutro zobaczę czy da się z tym biegać.
Wracając do hotelu wszyscy mi się przyglądali. Do widoku mzungu już przywykli, ale mzungu w warkoczykach to chyba nowość. Kelnerki w hotelu były zachwycone. Wszystkie chcą być moimi przyjaciółkami na FB. Nawet ochroniarz, który sprawdza każdego mężczyznę przed wejściem na teren hotelu. Co wieczór ma kupę roboty, bo do tancbudy ściągają tłumy. Jedna z dziewczyn w recepcji ucieszona zapowiedziała mi, że jutro w hotelu będzie party. Ja na to, że przecież party to tu jest co noc, do 4 rano! No ale jutrzejsze party będzie większe, bo to piątek, i będzie trwało od 6 wieczór do 6 rano… Oprócz stoperów kupię chyba jeszcze tabletki nasenne…
Piątek, 30 października
Yacoolowe zaklinanie deszczu przestało działać. Lało całą noc i do godzin popołudniowych niebo było zachmurzone. Wczoraj kilku osobom z obsługi poskarżyliśmy się na hałasy z dyskoteki i miałam wrażenie, że tym razem grali ciszej.
Powoli przyzwyczajam się do warkoczyków i życia z nimi. Nikt mnie nie uprzedził, że one całkiem sporo ważą. I śpi się w nich też średnio wygodnie. W biegu są o tyle dobre, że nic mi na twarz nie opada.
A propos, biegu dziś zrobiliśmy dwa treningi biegowe. To mój debiut, zawsze biegałam maksymalnie raz dziennie. Rano pobiegliśmy znaną nam trasą, która po ulewach nie jest tak bardzo grząska jak inne drogi. Po godzinie wróciliśmy na śniadanie. Gdy jedliśmy naleśniki do restauracji przyszedł nasz znajomy, ten który pisze książkę. Wczoraj pytaliśmy go czy nie zna kogoś kto by nam mógł pożyczyć motor do przejażdżki po okolicy. Miał popytać wśród swoich znajomych. Pogoda od rana była kiepska, więc napisaliśmy mu SMS-a, że dziś temat nieaktualny. Mimo to przyprowadził kumpla z motorem. Skoro już przyszli, to yacool przetestował sprzęt. Ustaliliśmy też cenę za jednodniowy najem, zbiliśmy o połowę w stosunku do tego co chciał, stanęło na 10 USD na dzień i paliwie na nasz koszt. Jak jutro pogoda dopisze, to wybierzemy się na przejażdżkę. W zestawie z motorem dostaniemy też dwa kaski.
Reszta dnia miała upłynąć na lenistwie, ale obfitowała w kilka spotkań. Najpierw z chłopakiem, który zainteresował się naszym biegowym projektem, który chcielibyśmy zrealizować w Iten. To tutejszy początkujący menedżer. Do spotkań z nami podchodzi bardzo poważnie, zawsze jest punktualny, z reguły to my się spóźniamy, dziś przyszedł nawet z notesem i zapisywał ustalenia.
Po spotkaniu z nim poszliśmy na drugi trening, trochę krótszy, tym razem 45 minut. Nogi dostają mocno w kość na tych pagórkach.
Podczas obiadu przyszedł do nas znowu Daniel, chłopak od książki. Prosił o kilka konsultacji.
Jakiś czas temu Meshack wspomniał, że wybiera się na masaż. Po dzisiejszych treningach zapragnęłam wypróbować kenijski masaż. Poprosiłam więc Meshacka, by mnie umówił ze swoim masażystą. Zaproponował swoje usługi za 5 USD. Zgodziłam się, choć wiele sobie po tym masażu nie obiecywałam. A tymczasem… był to najlepszy masaż jaki miałam! Meshack rozmasował dokładnie każdą partię mięśni nóg, pleców, stopy, na końcu poskręcał mnie w kręgosłupie. Mocno strzelało. Wszystko trwało prawie półtorej godziny za cenę 20 zł. Yacool też się skusił, teraz leży i się chichra, bo go Meshack łaskocze po brzuchu 😉
Muszę kupić oliwkę, bo z pewnością poproszę go o kolejne masaże. Obiecałam mu też, że polecę go kolejnym uczestnikom obozu bieganie.pl. Fantastyczny relaks. Zapytałam go czy kończył jakieś szkoły, odparł, że tylko podstawówkę. Rodziców nie było stać na jego szkołę. A masaż? Robi to naturalnie. Za czas dziś nam poświęcony będzie w stanie opłacić miesięczny czynsz najmu swojego mieszkania. W rewanżu yacool robi mu właśnie pulsing. Chyba zasnął…
Dziś zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią personelu w tancbudzie jest mega impreza. Po południu przyjechała dostawa piwa, cały pickup. Wszystko na dzisiejszą noc. Jest nawet wodzirej, który nadaje przez mikrofon. Masakra totalna!
Do tej pory dokarmialiśmy na wąskim parapecie wróble. Chyba się rozniosła wieść po ptasiej okolicy, że można u nas zjeść, bo nasze okno zaczęły obserwować gołębie… Mają specyficzną czerwoną obwódkę wokół oczu. Może to barwy odstraszające… Nam też się powoli robią takie czerwone obwódki… od niewyspania.
Sobota, 31 października
Kolejna nieprzespana noc za nami. Wczoraj było apogeum nocnego hałasu. Tego się nie da opisać. Rano obudziliśmy się zmęczeni i zniechęceni. Zwłaszcza, że i pogoda się zepsuła. Szaro i ponuro jak u nas w listopadzie i do tego chłodno. Odwołaliśmy gościa od motoru, to miała być w końcu przyjemność, a nie mordęga. Nie chciało nam się nawet wstawać z łóżka. No ale w końcu nie po to przyleciałam do Afryki, by siedzieć w hotelu. Zmobilizowałam się i poszłam pobiegać. Dziś ciężko mi szło, może to przez zmęczenie, może przez dużą wilgotność powietrza, a może po prostu gorszy dzień. Ale jak wróciłam zmęczona do hotelu, to humor mi się nieco poprawił. Po śniadaniu nadal nic nie wskazywało na to, że się wypogodzi. Na szczęście na deszcz też się nie zanosiło. Od dłuższego czasu miałam ochotę powłóczyć się po lesie, w którym kiedyś robiliśmy trening z chłopakami. Podobno żyją w nim małpy.
Spakowałam do plecaka kurtkę deszczową na wszelki wypadek, aparat i telefon i poszłam się przejść. Dochodząc do centrum zdziwił mnie duży ruch, zapomniałam, że dziś sobota i znowu wszyscy gromadzili się na rynku. Zupełnie nie kontroluję tu upływającego czasu, nie mam pojęcia jaki jest dzień tygodnia. Skończyły nam się owoce, ale by ich nie dźwigać postanowiłam zrobić zakupy w drodze powrotnej. Wiedziałam, że do lasu muszę skręcić w prawo z drogi asfaltowej, na wysokości domu Reubena. Oczywiście, gdy tam się znalazłam to wszystkie te drogi wydawały mi się takie same. Zapytałam mijane dzieci, którędy dojdę do lasu. Kazały mi nadal iść prosto, po czym szły za mną. Trwało to dość długo i zaczynałam wątpić czy czasem sobie ze mnie nie drwią, bo chichrały się cały czas za moimi plecami. Kilka razy więc ich spytałam czy na pewno dobrze idziemy, potakiwały głowami, że tak. Jak się potem okazało pokazały mi inne wejście do lasu, jakieś 2 km dalej niż to, którędy szliśmy kilka dni wcześniej z chłopakami. Dzieci pokazały mi gdzie mam skręcić, zapytały czy trafię z powrotem do Iten. Chciałam zrobić sobie z nimi zdjęcie, ale na widok aparatu uciekły.
Skręciłam z głównej drogi i po przejściu około kilometra zaczął się las. Spotkałam dwóch chłopaków, którzy przez las szli do swoich domów. Zaproponowali, że mogą mnie oprowadzić po lesie. Szliśmy rozmawiając o ich życiu i moim w Polsce. Powiedziałam im, że chcę zobaczyć małpy. Potwierdzili, że jest tu ich dużo. I faktycznie po chwili małpy zaczęły skakać między drzewami na naszej drodze. Były całkiem spore biało czarne, bardzo szybkie. Nie mogłam zdążyć, by im pstryknąć fotę. Chłopaki biegały po lesie, ja za nimi polując z aparatem na małpy. Umieli udawać ich odgłosy i faktycznie to działało, bo wtedy małpy zaczynały się przemieszczać. Chodziliśmy tak po lesie półtorej godziny. Chłopcy pokazali mi też pszczeli ul, kawałek drewna ułożony na drzewie. Szli przede mną torując mi drogę przez zarośla. Potem zaprowadzili mnie na „punkt widokowy”, na który sami często przychodzą posiedzieć i porozmyślać. By tam dojść szliśmy przez pola, poprzedzielane zasiekami z drutu kolczastego i gałęzi. Dochodząc do skraju uskoku poślizgnęłam się na błocie i zjechałam kilka metrów na tyłku.
Na kamieniu wylegiwał się góralek, po chwili uciekł. Chłopaki opowiadały mi o polowaniach na antylopy. Chodzą na nie w grupie 10 osobowej, z psami, raz w miesiącu i podobno udaje im się zawsze jakąś upolować. Potem doprowadzili mnie na drogę poza lasem, wskazali kierunek do Iten i się pożegnaliśmy. Wszyscy ci, których spotykam mają sylwetki zawodowych biegaczy.
Po chwili miałam nowe towarzystwo, mężczyzny, który niósł na ramionach wycięte z lasu drzewa. Zaczepił mnie typowym powitaniem: hi, how are you? Po czym się rozgadał. Po kilku minutach dotarliśmy do jego domu, zaprosił mnie ma herbatę. Byłam ciekawa jak mieszka, chciałam też poznać jego żonę i piątkę dzieci. Miał na imię Kipet, 41 lat i spory kawałek ziemi. Byłam pod wrażeniem tego w jaki sposób zagospodarował każdy jej skrawek. Na większości uprawia niczym winogrona owoce, które nazywał passion, nie wiem jaki jest polski ich odpowiednik, zrobiłam im zdjęcie. Mają kwaskowy smak, wnętrze podobne do owocu granatu. Pod nimi rosną już małe sadzonki kolejnych roślin, między nimi była posadzona fasola i kapusta. Ostrożnie szłam za nim, by niczego nie podeptać. W ogródku rosły drzewka pomarańczy. Miał też miejsce, w którym posadził iglaki, służą mu na opał i do budowania. Wyraźnie był dumny ze swojego lasu. Potem usiedliśmy na polanie i razem z jego sąsiadką, która przyszła na łąkę po swoje owce rozmawialiśmy o podobieństwach między Kenią, a Polską, byli ciekawi systemu edukacji, rodzaju wykonywanych przez nas prac, sposobu życia. Kipet zapytał czy, gdyby dał mi teraz motykę, to czy bym umiała pielić ziemię. Przytaknęłam, że jak chce to mogę mu pomóc. Śmiał się zdziwiony. Przyznał, że jestem inna, bo dla nich biały człowiek to taki, który nie umie fizycznie pracować i jedynie przyjeżdża tu do hoteli. Jakiś czas temu spotkał Niemca, ale ten nie dał się mu zaprosić do domu. Przyszedł po nas jego syn mówiąc, że mama woła na herbatę. Wreszcie miałam okazję z bliska zobaczyć prawdziwą murzyńską lepiankę. Weszłam do środka, żona Kipeta zanosiła się od śmiechu, gdy robiłam zdjęcia. Lepianka służy im za kuchnię, wewnątrz było chłodno i mocno nadymione.
Mieszkają w trzy pokojowym drewnianym domku. Wchodzi się wprost do salonu, na lewo była ich sypialnia, a na prawo pokój piątki ich dzieci, w wieku od roku do 13 lat. Na stole czekała zaparzona w termosie herbata z mlekiem. Kobieta przyniosła nam miskę ugotowanej kukurydzy z fasolą, z ich ogródka. Przyniosła na jednym talerzu i zapytała czy tak może być, czy zjemy wspólnie, czy ma dać drugi talerz. Widząc moje zakłopotanie szybko wyciągnęła drugi talerz. Ona z nami nie jadła, wyszła z domu. Kipet miał na kolanach najmłodszego syna, którego karmił tą fasolą. Oprócz pracy na swojej farmie ma także auto, które służy mu za taxi. Wzięłam do niego kontakt, może wynajmiemy jego auto z nim jako kierowcą.
W salonie stał drewniany niewysoki kredens, ława, dwie kanapy i dwa fotele. Na jednym z nich siedziała kura… u nas by siedział kot.
W drodze do Iten towarzyszyła mi jego żona i najstarsza córka. Ta z kolei była ciekawa ile mam dzieci, czemu tylko jedno i dlaczego nie chcę mieć męża. Po drodze minął nas w czarnym Subaru Zane Robertson, podobno trenuje w tym lesie.
Widziałam dziś też młyn, w którym mielili kukurydzę na mąkę, która potem służy głównie do wyrobu ugali.
Ludzie zaczynają mnie tu rozpoznawać. Zaczepiło mnie dwóch chłopaków, którzy pamiętali, że na porannym treningu ich pozdrowiłam. Na rynku mam swoją ulubioną panią, od której zawsze kupuję mango. Zaczynamy tu się czuć jak u siebie.
Dzisiejszy trip zajął mi 6 godzin. Wróciłam zmęczona i głodna. Mieliśmy ochotę na kurczaka z frytkami. Ale przeszła nam, gdy zobaczyliśmy leżące na podłodze w kącie hotelowej kuchni żywe koguty. Sanepid byłby w szoku. Zamówiliśmy więc wołowinę. Ale skończyła się nasza naiwna wiara, że mięso pochodzi ze sklepu. Z drugiej jednak strony jemy tu wesołe, podwórkowe zwierzęta. A nie jak u nas ze smutnych, przemysłowych hodowli.