Redakcja Bieganie.pl
Ten bieg rozegrałem jak typowy bieg długodystansowy. Biegłem w miarę równo przez cały dystans, a w końcówce przyspieszyłem. Byłem dumny! Brakło mi wprawdzie ok. 500 m do rekordu Polski, który to w 2012 roku na mistrzostwach świata w Chorzowie ustanowił Piotr Sawicki, ale trudno. Łatwiej to było znieść, bo Piotrka lubię i szanuję. Nie raz wspólnie przemierzaliśmy dystanse ultra. Mamy podobne podejście do życia, historii i sportu. Rekord pozostawał w dobrych rękach, a ja, oswoiwszy bestię, zacząłem przygotowywać się do mistrzostw świata. Zacząłem od wyciągnięcia wniosków z przebiegu mistrzostw Polski. Wraz z serwisantami: Czesławem Macherzyńskim i Stanisławem Bludnikiem przeanalizowaliśmy cały bieg. Wniosków z zawodów było ponad trzydzieści. Dotyczyły zarówno wzmocnienia mojego ciała, jak i odżywiania, nawadniania, zmian ubioru, przerw technicznych oraz strategii biegu. A przypomnę – bieg był sukcesem!
II Wzmacnianie ciała
Pierwsze co postanowiłem, to wzmocnić ręce i ramiona. W sumie to nie wiem jak, ale chyba przeglądając YouTuba w poszukiwaniu natchnienia, wpadłem na kettle. Pamiętałem je dobrze, ze szkoły oficerskiej, choć tam funkcjonowała nazwa „referentka”. Na ZMECHu w „nagrodę” trzeba było je targać, aż kręgosłup trzeszczał. Te jednak znacznie się różniły, kolor, kształt, wszystko jakieś bardziej ludzkie. Zakupiłem od razu dwa szestastokilogramowe. I tak zaczęło się moje „kettlowanie”. Machałem nimi praktycznie codziennie, zwykle do czasu, aż palenie w barkach i przedramionach odbierało mi ochotę do ćwiczeń. Później dokupiłem jeszcze jednego – 24 kg.
Drugim moim ćwiczeniem mocno angażującym wiele partii mięśniowych była podpatrzona na treningach (zajęcia w klubie LKS OLYMP BŁONIE prowadzone przez Maćka Żukiewicza) deska – plank. Coś w niej było, co mocno przypominało mi bieg. Mimo palącego bólu, musisz trzymać i nie możesz odpuszczać, patrzysz na stoper i czekasz, aż upłynie założony czas, jak w ultra. To było moje ćwiczenie! Załamujący jedynie był fakt, że jakiś mistrz z Chin wytrzymywał w desce 4 godz. 26 min. Ja zacząłem od 3 min i byłem dumny. Chyba za bardzo.
Lekcja pokory przyszła w święta. Na Boże Narodzenie pojechaliśmy do rodziny. Tam podczas rozmów oczywiście nie omieszkałem zachwalać ćwiczenia, pomagającego niemal na wszystko, a przy okazji mojego cudnego wyniku. Mina mi zrzedła, jak szwagierka, której dopiero co powiedziałem jak to się robi, wytrzymała za pierwszym razem 4 min. Później zacząłem oczywiście podkręcać wynik. Doszedłem do 13 min, ale nabawiłem się kontuzji łokcia, niestety tuż przed mistrzostwami. Musiałem odłożyć kettle i zaprzestać deski. Deska jest w porządku, ale nie na twardym podłożu. Podrażniłem kaletkę maziową łokcia i miałem tam niezłą „bańkę”. Kumple w pracy mówili, że to od roboty. Tak haruję, że aż wyskoczyły mi bańki na łokciach – złośliwcy. Ale ja też lubię czasem zakpić. Po pierwszej punkcji przyszła kolej na drugą i pojechałem/poleciałem do Włoch. Tam gdy już prawie wszystko było wysuszone i obkurczone, uderzyłem w szybę pod prysznicem i na starcie bańka była ze mną.
III Ekipa
Chcesz wygrać i przyjeżdżasz na zawody sam? – zapytał mnie Czesiek Macherzyński w 2010 roku, jak przyjechałem na swój pierwszy bieg 24h. Czy ja chciałem? Przyjeżdżając, nie miałem pojęcia jak ten bieg ugryźć. Nie mieścił mi się w głowie. Po prostu chciałem spróbować czegoś nowego, czegoś trudniejszego niż do tej pory przebiegnięte biegi (maraton, Rzeźnik, 100 km). Moja strategia była prosta: pierwsze 100 km ogień, a później będzie co będzie. I tak poszło, na 100 km wystarczyło mocy, a dalej odcięło mi żołądek. Już samo spoglądanie na jedzenie wzbudzało we mnie torsje. Położyłem się spać w swoim samochodzie, z którego, przed wyjazdem do Katowic, wyrzuciłem siedzenia i gdzie uwiłem sobie ciepłe gniazdko. Spałem… 8 godz.
Wyszedłem nad ranem, byłem głodny jak lew, najadłem się i pobiegłem. W sumie zrobiłem 155 km i przebojem wszedłem w ten bieg. Pierwsza 100 zrobiła wrażenie na wszystkich, gazety pisały później „pokusa snu zgubiła prowadzącego”. Bieg okazał się mimo wszystko sukcesem, pierwsze koty za płoty i poznałem sporo ludzi ze światka ultra. Czesiek serwisował wtedy Marka Gulbierza, chyba najbardziej przemilczanego rekordzistę Polski (48h – 363,820 km trasa, 11-13.07.2003). I od tej pory się znamy. Co bieg 24h, najczęściej organizowany przez innego rekordzistę Polski, Augusta Jakubika (48h – 370 km hala), spotykamy się i wymieniamy doświadczenia. A przełom, jak pisałem wcześniej, nastąpił w 2014 roku.
Czesiek serwisował mnie wtedy razem z moim szwagrem Stanisławem. Uzupełniali się idealnie, całe 24h myśleli, kombinowali co tu robić, bym dał radę. I tak np. na jednym z kółek, na agrafce, pomyślałem sobie, że przydałaby mi się już czapka i jak dobiegałem do namiotu serwisowego byłem mocno zdziwiony, bo nie zdążyłem tego wypowiedzieć, a Czesiek już stał z czapką w ręce. Uśmiechnąłem się w duchu, taka telepatia bardzo mi odpowiadała. Do rekordu brakło niewiele, ale zdobyte tam przez nich i przeze mnie doświadczenie miało wkrótce zaowocować.
Podczas świąt Bożego Narodzenia do teamu doszedł mój drugi szwagier – Robert. Ten nasłuchawszy się historii z mistrzostw Polski zapałał chęcią pomocy na mistrzostwach świata. Stanowił za chwilę mocne ogniwo w zespole. To jego patencik żywieniowy okazał się strzałem w dziesiątkę, strzałem, z którego niebawem korzystały też inne drużyny narodowe np. brytyjska. A chodziło o zwinięty w rulonik plasterek salami i żółtego sera popijany gorzką herbatą. Ten patent przełamywał słodki smak po batonach, żelach, izotonikach i wafelkach. Ile można jeść słodkiego? Zwykły wydawałoby się posiłek był zbawienny. Dzięki temu, że żona Roberta, zaoferowała się zostać z naszymi dziećmi, moja Kasia, też mogła jechać.
Na wyjazd specjalnie kupiła porządny aparat fotograficzny, aby robić dobrej jakości zdjęcia, bo do tej pory z tym było krucho. Chciałem też, by robiła zdjęcia innym ekipom. Można się później sporo dowiedzieć o wyposażeniu, sylwetkach biegaczy, technice biegu itp. Á propos sylwetek, bardzo mnie ucieszyło, że np. mistrz Brazylii – rekord 280 km, to kawał chłopa, najbardziej znany Japończyk – Hara 285 km, też nie wyglądał na chuderlaka. Jego dosłownie końskie uda niosły go w nienormalnym tempie ok. 4:30 min/km prawie do 20 godziny. Później coś wysiadło – tym razem. To były żywe dowody na słuszność mojej teorii, wzmocnienia całościowego organizmu bez totalnego zbijania wagi.
Ostatnim piątym członkiem mojego zespołu był Mateusz Chajęcki (FIZMED). Pod jego czujnym fizjoterapeutycznym okiem byłem przez ostatnie trzy miesiące. W każdy wtorek Mateusz rozbijał moje spięte mięśnie upominając przy okazji bym nie pompował bardziej barków. Co kettle pompowały, Mateusz rozmasowywał i niwelował wszystkie bolączki. Co ciekawe, najwięcej nieprawidłowości znajdował w plecach. Nogi mimo sporego kilometrażu były w porządku. Jeszcze przed wyjazdem do Włoch, team zadbał o kupno odpowiednich strojów, o ozdoby naszego namiotu, zaplanował i opłacił sobie pobyt (dwóch członków opłacił PZLA), wynajął samochód. Wszystko było przemyślane i zaplanowane.
VI Przed startem
Pamiętam jak w Holandii w 2013 roku pracownicy wykonujący kontrolę antydopingową kiwali głowami, gdy dowiedzieli się, że kadra Polski przyjechała na mistrzostwa świata busikiem dzień przed zawodami. Nie dowierzali, że tak można. Dlatego do Włoch, mając to w pamięci oraz swoje obawy przed zbytnim zmęczeniem podróżą, postanowiłem polecieć samolotem. Na moim miejscu w busie pojechał jeden z moich serwisantów, Mateusz Chajęcki.
Miałem lekką tremę, bo był to mój pierwszy lot z lądowaniem. Do tej pory leciałem 7 razy, ale z wysiadką na ok. 600-800 m nad ziemią. Leciałem razem z Andrzejem Radzikowskim. W Turynie byliśmy w czwartek, chcieliśmy mieć chwilę na odpoczynek i aklimatyzację. W piątek dołączyła reszta kadry, poza Patrycją Bereznowską i Dorotą Szeszko, które to spały w innych hotelach. Serwisanci mieszkali, też w innych, co uważam, nie było dobre. Warto bowiem być razem, jest o wiele łatwiej. Człowiek psychicznie czuje się spokojniejszy, gdy ma swoich pod ręką. Zaważyły na tym trochę finanse, a trochę względy organizacyjne. W piątek odbyła się uroczysta prezentacja drużyn. Szliśmy dumnie, radośnie i z pewnością siebie. Byłem przekonany, że jesteśmy faworytami. Wiedziałem, że będą medale, dla mnie to było pewne. Dobrze się idzie po płycie stadionu mając takie przeczucie. Wynikało ono z doświadczenia.
W styczniu 2003r. wróciłem do biegania po przerwie, w której ożeniłem się i wybudowałem z ogromną pomocą rodziny dom. Nadmiar wolnego czasu trzeba było jakoś zagospodarować. Po całym roku biegania, w którym zrobiłem pięć maratonów i dwa półmaratony, wziąłem udział w biegu przełajowym o puchar Szefa BOR.
Biuro jest firmą, w której służy wielu utytułowanych zawodników. Konkurencja była duża. Przed startem miałem obawy, czy wygram? Wygrałem! Po biegu przyszła mi taka myśl, która też pojawiła się przed Turynem – a kto ma wygrać? Kto więcej trenował ode mnie? Odpowiadając na nie, wychodziło mi, że nikt. Tylko, że… to były przypuszczenia, bo przecież nie miałem zielonego pojęcia co robili inni; inni, ja nawet nie wiedziałem jak trenował mój kumpel z klubu. Wszystko było tajemnicą. Ale zakładałem, że ja przepracowałem najwięcej!
Tuż przed startem miałem sporego pietra. Temat mistrzostw mocno nagłośniłem, poszły spore inwestycje w stroje, sprzęt, wyjazd, zaangażowałem tyle osób i co? Jak nie pójdzie – będzie wstyd. Musiało być dobrze!
V Bieg.
I ruszyło. Punktualnie o 10.00, rzecz w sumie u Włochów niespotykana, rozpoczęły się Mistrzostwa. Stanąłem trochę za daleko, ciężko było się przebić do przodu, biegłem wolniutko, a czołówka pognała. Po dłuższej chwili biegłem już spokojnym, równym tempem, pilnując by nie przedobrzyć. Plan był ściśle określony. Miałem trzymać się „zielonego”.
Kolorem żółtym zaznaczyłem sobie możliwe wahnięcia tempa, czerwonym – szaleństwo i nędzę, tempo nie do przyjęcia. Co ciekawe, jak wrzuciłem ten plan na fejsa, Florian Reus (Mistrz Świata) za chwilkę to polubił. Przypadek?
Mijały kolejne kółka. Biegłem równo, serwis pilnował wszystkiego, stawali na głowie, bym leciał w jak największym komforcie. Biegłem razem z Andrzejem. Gadaliśmy, śmialiśmy się, radocha. Po chyba 8-10 godzinach zobaczyliśmy młodego Rosjanina, który wcześniej leciał jak burza, wynędzniałego, skulonego, przechylonego mocno w prawą stronę. Biegł na samej ambicji, widać było, że cierpi. Wcześniej dumnie chodził w koszulce z „sierpem i młotem” z napisem CCCP. A ja z dumą w swojej „Cud nad Wisłą”.
W duchu zależało mi ogromnie, by być przed nim. Jego widok, pogięta sylwetka, nie powiem, ucieszyły mnie. Rzuciłem wtedy do Andrzeja tekst (słynę z żartów) :
– Jak „Ruski” padnie, to pomagamy, czy biegniemy po nim?
Na to on:
– Ukraińcy mu pomogą!
Nie spodziewaliśmy się, że ktoś nas słucha, co więcej, rozumie, a tu z tyłu, doszedł głos jakiegoś biegacza:
– Pomożemy!
Byłem już ostrożniejszy w swoich żarcikach.
Biegło mi się dobrze, spokojnie, równo. Rękami i tułowiem ciągnąłem do przodu. Nogi starałem się oszczędzać. I tak, zbieg na stadion leciałem na piętach, specjalnie, by jak najmniej obciążać mięśnie. Pracowały buty. Adidasy (Supernova Boost), polecone przez Patryka Sołtysa, sprawdzały się znakomicie. Moje najlepsze buty do ultra. Wszystko grało. Nawet „akcenty toaletowe” nie pojawiały się zbyt często. Zresztą organizator dla 500 zawodników przygotował zaledwie 10 toi-toików. Strach było tam wejść. Serwis sprzątający przyjechał tylko raz. Kryzysy pojawiały się i znikały. Radziłem sobie z nimi swoimi sposobami. Tradycyjnie, jak zawsze, powtarzałem imiona: żony, dzieci, każdy miał swoje kółko. Przypominałem sobie sceny z życia, te radosne i te mrożące krew w żyłach, zatrzymujące serce – np. upadek Mai ze schodów; przy trójce maluchów takich sytuacji jest mnóstwo. Na szczęście wszystkie zakończone szczęśliwie. Zrezygnowałem ze słuchania muzyki. Chciałem mieć większy kontakt z zawodnikami i serwisem. Za to licząc na palcach odmawiałem różaniec. To bardzo pomaga. Jest to metoda stosowana przez wielu ultrasów. Można prosić, dziękować… w skupieniu zapomnieć się, uciec myślami od bólu, biegu, całego szumu zawodów i świata, ale nie można zapomnieć o dostarczaniu energii i płynów. Maszyna jaką jesteśmy, nasze ciało, musi mieć paliwo. Inaczej mózg wyłączy nam zasilanie. To spotkało wielu w Turynie, nawet naszą Agatę Matejczuk. Nie odczuwała prawdopodobnie przez jakiś czas potrzeby jedzenia i wszystko, co dostawała od serwisantów chowała po kieszeniach. Nie trwało to zapewne zbyt długo.
[przypis redakcji: filmowa relacja z Mistrzostw Świata i Biegu Pawła: Z biegu-odc.4]
Nagle zauważyłem poruszenie w naszym namiocie. Chłopaki latali jak oparzeni. Po biegu dowiedziałem się, że Agata wylądowała w namiocie medycznym – „umieralni”. Nawodnili ją, podnieśli cukier i ruszyła dalej z kopyta. Zawzięta sztuka. Brytyjki, podobno były niepocieszone. Nasze dziewczyny dały czadu! Nie spodziewałem się tego, przyznam, że nawet nie zastanawiałem się nad tym. Liczyłem tylko szanse męskiej drużyny. A ta, w tym roku była bardzo mocna.
Irek Czapiga – dowiedziałem się przed biegiem, wcześniej nie miałem z nim kontaktu, że trenował starannie i mocno. Kręcił dużo kilometrów. Zresztą on biega zawsze porządnie, można było w ciemno stawiać, że nabiega więcej niż 230 km.
Tomek Kuliński – nie zasypiał gruszek w popiele. Co nie dane mu było zrobić w tygodniu, ze względu na nawał pracy, tłukł w weekendy. Robił 2 razy 50km, sześć razy 20 km. Całość publikował w sieci. Dodatkowo ciągle poszukiwał, zmieniał, testował nowe sposoby oddychania, jedzenia. Byliśmy stale na kablu. Niestety noc przed zawodami coś go dopadło. Rano wyglądał jak wrak, odwodniony, blady, ledwo trzymał się na nogach. Śniadanie wmusił w siebie na stadionie tuż przed startem. Na szczęście w biegu wydobrzał. Z godziny na godzinę biegł coraz lepiej. Walczył i wygrywał!
Andrzej Radzikowski – był bardzo mocny! Stał za nim ogromny sukces – Mistrz Polski w biegu 24h 2013, III miejsce w Spartathlonie 2014, rekord Polski w biegu 12h, jest co wymieniać. Jednakże jak przygotowywał się, trenował, nie wiadomo. To były jego tajemnice.
Piąłem się powoli w górę. Zawodnicy, którzy zaczęli mocno, sukcesywnie odpadali, zwalniali, przechodzili do marszu albo jak faworyt, Japończyk – Hara, rezygnowali. Ten dał mi jednak niezłą lekcję. Jak zobaczyłem jego bieg, od razu skazałem się na miejsce za nim. Tak nie można. Wszystko przecież jest możliwe!
Po ok. 21 godzinach trafiło mnie totalnie. Wcześniej próbowałem ratować się coca-colą, miałem ją w sobie może z 200 m. Całą zwymiotowałem. Marzenie zrobienia rekordu Polski oddalało się. Tak w ogóle, to w końcówce biegu, byłem jakiś zafiksowany na rekord. Tyle prób spaliło na panewce, że myślałem tylko o nim, a nie o medalowym miejscu. Biegłem po to, by było ponad 260 km, a przecież trzeba było gonić pierwszego. Tak miałem w bańce ułożone, błąd, duży błąd. Wracając do 21 godziny. Czułem, że jest źle, bardzo źle, musiałem coś zmienić, i to szybko, tempo leciało na łeb, chodzeniem nic bym nie wskórał.
Doczłapałem się do naszego namiotu. Poprosiłem serwis o zmianę butów na Nike Vomero 9 i wypiłem stojącą na stoliku kawkę z mlekiem. Po około trzech minutach serwisanci pomogli mi wstać i ruszyłem. Na początku biegłem na sztywnych nogach. Czułem jednak sporą różnicę. Było dobrze. Rękami wymuszałem coraz szybsze tempo. Zagrało. Serwis informował mnie o postępach, wyprzedzałem kolejnych zawodników, i myślałem tylko o rekordzie Polski. Nie zdawałem sobie sprawy, że tyły mnie gonią; mówił mi to Czesiek, ale do mózgu nie dotarło. Przed wbiegnięciem na stadion – 130 kółko, wyprzedziłem Floriana. Szedł gadając z przyjacielem. Miałem zamiar przebiec koło niego na paluszkach, niezauważony, ale on poznał mnie i od razu ruszyli. Biegli za mną głośno rozmawiając, oczywiście po niemiecku. Dziwnie się czułem. Ja uciekałem, oni gonili. Wiedziałem, że biorą mnie na pomiar. Wbiegając na stadion, na matę pomiarową można sprawdzić na telebimie, ile zawodnik ma przebiegniętych kółek. Biegnąc na stadion zastanawiałem się co będzie, jak okaże się, że mamy tyle samo. Ostatnie osiem minut miałoby rozstrzygnąć bieg 24h? Chciałem tego i zarazem nie chciałem.
Telebim wskazał, ze Florian ma przewagę kółka. Do rzezi nie doszło. Mistrz świata wziął swoją flagę na drzewcu i rozpoczął ostatnie okrążenie. Ja pognałem, wiadomo rekord miał być większy. Ostatnie minutki biegłem już z flagą, byłem umęczony i szczęśliwy. Tyle pracy, tyle treningów, godziny poza domem, ćwiczenia na hali, kettlowanie, fizjoterapia – to wszystko zaowocowało!
Dostałem też pióro i mikrofon, co chcę wykorzystać do promocji biegów 24h i podniesienia poziomu w Polsce. Czwartego bowiem nikt nie pyta, nie zaprasza, choć i oni mają coś ciekawego do powiedzenia. Niektórzy mówią, że jesteśmy (dyscyplina) niemedialni. Ja uważam, że jest to coś co szokuje, otwiera oczy, pokazuje granice, uczy pokory, uczy życia. Tu trzeba grać z zasadami, być mocnym fizycznie i psychicznie, przezwyciężać cierpienie, słabości, ciągle walczyć i biec naprzód. W świecie chipsów i papki medialnej, bez zasad i wartości, to jest niemedialne. Traktowani jesteśmy trochę jak „ciekawi wariaci”. Ale… „nic to Baśka!” Jakby nie było, będzie dobrze! Róbmy swoje, stawajmy się lepsi, zmieniajmy świat wokół siebie, wystarczy.