Biegowe miejsca sezonu 2014, część 2. Because this world is runlimited…
Biegowe miejsca sezonu 2014, część 2. Because this world is runlimited…
1. Colonia Condesa, Mexico City
Pomyśl dowolny przymiotnik, czasownik lub rzeczownik. Już? Gwarantuję ci, że znajdziesz to w Mexico City. Ta jedna z największych aglomeracji świata oferuje przybyszowi dokładnie wszystko, od skrajnej nędzy do luksusu, od upiornego brudu do lśniących wieżowców, od sielankowej zieleni parków po szarość betonowych przeżytków dawnych lat, od niewiarygodnie drogich restauracji, gdzie kelnerzy w pełnym umundurowaniu uginają się w pokłonach nad srebrnymi tacami z langustą, po uliczne stanowiska, gdzie za pięć pesos można pożywić się nieznanego pochodzenia mięsem. Każdy rodzaj muzyki, stylu życia, sportu, pracy, wyznania; każda warstwa społeczna, każda subkultura – spotkasz to w ciągu pierwszej godziny od wyjścia z lotniska. Bo oto w metrze gruba, brudna dziewczyna reklamuje głośno ciasteczka, które trzyma w torbie, obok niski facet z wycelowaną czarną grzywą grzmi nieznośnie ze swego przenośnego magnetofonu, nad głową mając plakat z Matką Boską z Gwadelupy, a ja z torebką prażonych pekanów siedzę sobie, trzymając plecak w objęciach i rozmyślając, dokąd tym razem zaprowadzi mnie moja krzywa ścieżka. Wychylam głowę z podziemnego przejścia, by z barwnej ludzkiej rzeki wpaść prosto w objęcia dudniącego życiem, doraźnością i szczerą prawdziwością skrzyżowania ulic Insurgente i Sonora. W okamgnieniu nabywam wszystkie utensylia, które będą potrzebne mi w nadchodzących bojach w Kanionie Miedzi (o tym tutaj:
//bieganie.pl/?show=1&cat=137&id=6826): słuchawki, które będą działać tydzień; ohydnie tandetną osłonkę do telefonu, paczkę nasion chia i kilka amarantusowych batonów, spirulinę, okulary słoneczne, duży liść aloesu i różowe skarpetki. Wszystko to na jednym rogu. Bo miasto Meksyk nie sprawia żadnej trudności, gdy potrzebujemy wszystkiego i niczego. Tu jest wszystko.
W szalonej miejskiej dżungli z prawdziwą przyjemnością odkrywam biegową (ale nie tylko!) perłę. Colonia Condesa to dzielnica nowego pokolenia biznesmenów, studentów, intelektualistów i wszelkiej maści artystów (hippisowskie rękodzieło znajdziemy raczej na Coyocanie; tu króluje bogatsza hipsterka). Kiedyś, w kolonialnej przeszłości miasta, mieścił się tu hipodrom, dlatego główna ulica – Amsterdam – ma nietypowy urbanistycznie kształt zamkniętego owalu. Ruch samochodowy jest tu niewielki, ulicami kręcą się głównie odrestaurowane garbusy, a chmura smogu która pokrywa całą metropolię jest przefiltrowana przez gęstą zieleń egzotycznej, bujnej roślinności. Powyginane drzewa, kolorowe bugenwille, potężne palmy, trawa pampasowa i krocie niespotykanych w Europie gatunków krzewów odgradzają przyjemny deptak wiodący środkiem owalnej alei. Po obu stronach drogi zaś – okrutnie pociągające bogactwo księgarni i antykwariatów, kafejek, barów, stylowych restauracyjek, sklepów z organiczną żywnością, designerskich galerii, mieszczących się na parterach i tarasach uroczych, nadgryzionych upływem historii budyneczków w stylu art-deco. Wszystko to jakieś prawdziwe, nienahalne i z pewnością nie stworzone pod turystyczny biznes. Nie na darmo Condesa (czyli w tłumaczeniu Hrabina) porównywana jest do Soho i paryskiej dzielnicy Łacińskiej.
Jest lipiec; chodniki o poranku wilgotne są po nocnej ulewie, ale już rozgrzane ciepłem środkowoamerykańskiej pura Vida. Ruszam boso, a wraz ze mną ruszają chyba wszyscy, którzy mieszkają w okolicy. Wyższa półka meksykańskiego narodu, odziana w sportowe ciuszki, z rasowymi psami na smyczach, z dziewczynami, kumplami bądź samotnie, pchając dziecięce wózki, dzierżąc kijki nordic, krąży dwukilometrowym Amsterdamem – a ja, czując wyjątkowy przypływ sił witalnych, mijam ich w podskokach, ciesząc się energią krawężników, pięknie pachnącym powietrzem i perspektywą nagrody w postaci świeżej wody kokosowej, wprost z rozłupanej skorupy, którą beztroskie chłopaki sprzedają z nielegalnych wózków za dziesięć pesos. Orzeźwia wspaniale, nawadnia, wypełnia ciało i duszę energią, dobrymi tłuszczami, lekkostrawnymi węglowodanami. Starsi ludzie odpoczywają przy fontannach, gdzieniegdzie ktoś gra w szachy, pan w białym kapeluszu rodem z Buena Vista Social Club przysiadł na ławeczce i kontempluje słońce. Nikt zdaje się nie wiedzieć, że zaledwie kilka kilometrów stąd toczy się smutno pstrokate, przywędzone spalinami życie tych, dla których Meksyk nie jest nagrodą, a trudnym, codziennym obowiązkiem; stacja metra nierzadko domem, a torba plastikowej biżuterii nadzieją na kolację. Dziękuję Opatrzności, zamawiając organiczne smoothie z wyciśniętych na moich oczach owoców sapote i liści nopalu w ulicznej budzie z brezentu, która zasługuje na gwiazdkę Michelina. Lub dwie.
2. Toronto, Kanada
Jesień zastała mnie w tym roku dość niespodziewanie. To zdanie właściwie nie ma w sobie krztyny prawdy. To ja zastałam jesień. Gdy opuszczałam we wrześniu słoneczną, wilgotną i parną Gwatemalę, pożegnałam się z japonkami, sukienkami i kremem z filtrem; w plecaku wylądowały za to dżinsy, wielki sweter z lumpeksu i szyte na miarę przez antiguańskiego szewca skórzane sztyblety (których moje stopy, rozpieszczone wielomiesięczną wolnością, nie pokochały wcale). Zabawne, że promocje linii lotniczych zapewniają nam nie tylko swobodne przemieszczanie się w przestrzeni, ale i dają nam władzę nad porami roku. Zachciewa się lata w grudniu? Proszę bardzo, na Jukatan. Mrozu w sierpniu? Rejkjavik czeka. A mnie we wrześniu zachciało się złotej jesieni. Może zegara biologicznego nie sposób oszukać i gdy kończy się sierpień, organicznie zaczynamy rozglądać się za jarzębiną i kasztanami? Do Polski było jednak za daleko. Padło więc na krainę klonowego liścia, niedźwiedzi grizzly i wielkich jezior.
Kanada jest społeczno-ekonomiczną kolebką dobrodziejstwa i wszystkim żyje się tu dobrze. Toronto nie ma praktycznie slumsów ani dzielnic biedoty, imigranci żyją zgodnie, oferując sobie wzajemnie pyszności etnicznych kuchni (fajerwerki dla japońskiego Guu, izakaya-baru, takiego odpowiednika tapas, tylko po azjatycku), jest praca, jest płaca, jest komunikacja miejska, jest piękne wybrzeże jeziora Ontario. Poza miastem ciągną się niebywale piękne lasy, winnice (sic! Kanada też produkuje wino i wychodzi jej to całkiem wdzięcznie), jezior mniejszych i większych ciągnie się obfitość, wodospady Niagara przyciągają rzesze turystów, małe miasteczka cieszą klimatycznymi domkami jak dla lalek i organicznymi knajpami. Jest prawie idealnie, cywilizacja zbiera jedynie swoje żniwo w postaci koszmarnych korków (na sześciopasmowej autostradzie do miasta tworzą się wielokilometrowe zatory), cen wyssanych z kosmosu (żeby mentalnie przetrwać, będąc rodowitym Poznaniakiem, należy po prostu wyłączyć świadomość i postanowić, że martwimy się od jutra. Gorzej będzie już tylko na Islandii) i faktu, że prawie cała ziemia w Ontario jest prywatna i dzikie kempingowanie może przywabić niespołecznego właściciela posesji ze strzelbą w garści, co przypadło mi w nieprzyjemnym udziale. Wróćmy jednak do stolicy stanu, bo Toronto jest takim miejscem, w którym właściwie od razu zachciewa się żyć, trochę jak w San Francisco.
Oto wzdłuż potoku Taylor Creek ciągnie się wielokilometrowy park. Park? Ba! Las prawdziwy, gęsty, chwilami dziki, poprzecinany jakimiś zachwaszczonymi łąkami. Gdyby nie szeroka, wygodna i utwardzona ścieżka, można by łatwo zapomnieć, że jesteśmy w centrum wielomilionowej stolicy zachodniego świata. I choć nie ma jarzębiny (szukałam), to dla biegaczy jest to istny raj. Biegłam rzecz jasna na boso, korzystając z ostatnich słonecznych dni, skupiając na sobie wielce zdumione spojrzenia. Bo o ile Toronto mówi wszystkimi językami świata i mieni wszystkimi kolorami skóry, a moda pozwala na dosłownie wszelką ekstrawagancję i nikogo nic nie dziwi – barefoot running jest najwyraźniej nadal czymś zaskakującym (ciekawe, kiedy ten trend dotrze i do parku Coxwell Ravine). Tego samego poranka rano wybrałam się na sesję hot-yogi, zatem mięśnie miałam mile rozluźnione. Obiecałam sobie, że kiedyś w Toronto ugryzę maraton, bo to wdzięczne miasto jest tego warte. Podobnie jak warte jest odgniecenia sobie pośladków na ostrym kole, na którym pedałowałam jak szalona ulicami przyjaznego mieszkańcom i rowerzystom, łatwego do zrozumienia, choć tak ogromnego miasta.
Gdy wracałam z biegowego treningu, na chodniku znalazłam żółty ołówek. Mam go nadal w plecaku i to nim naskrobałam pierwsze zdanie swojej książki na okładce kulinarnego magazynu (wydanie książki, jak znam siebie, nastąpi około 2026 roku). Szczęście mi przynosi i przynosić będzie, dopóki go zapewne gdzieś nie zgubię.
3. Islandia
Rejkjavik Marathon zaliczany jest często do najciekawszych biegów świata. Pech chciał, że odbywał się w sierpniu, czyli przed moim przybyciem i masa maratońska przebiegła mi przed nosem. Oczywiście nie zamierzałam z tego powodu rezygnować z biegania na Islandii i tę piękną wyspę podeptać w miarę możliwości pieczołowicie. Od wielu miesięcy nie biegałam w bluzie i długich spodniach, była więc to swoista i miła odmiana, wybiec tak sobie o świcie na długi deptak ciągnący się wzdłuż surowego, płaskiego wybrzeża, z jednej strony kończącego się w malowniczym rybackim porcie, z drugiej – nieskończonego, znikającego w jakimś fjordzie lub gardzieli wieloryba.
Islandia jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażacie, tylko jeszcze dwa razy bardziej. Jeśli myślicie, że jest pusta i wyludniona, to przygotujcie się na możliwość niespotkania żywej duszy przez cały boży dzień. Jeśli sądzicie, że wsie i miasteczka są małe, macie racje – bywa, że składają się z trzech domów. Jeśli macie wizję wulkanów, owiec i wszechobecnych wodospadów – zgoda, są, trzykrotnie więcej. Jeśli przeciętny Islandczyk jawi wam się jako wysoki, brodaty rybak z surową twarzą i w kurtce parce koloru navy blue lub blondwłosa niewiasta z warkoczami rodem z skandynawskich sag – znakomicie, właśnie takich ich spotkacie, w dodatku odzianych w grube swetry z owczej wełny, z lśniącymi oczami, doskonałymi cerami (to pewnie te ryby w diecie) i ze znakomitym wyczuciem smaku i stylu; mieszkańcy Rejkjaviku, nie tylko młodzi, wyglądają po prostu wspaniale, a gdy jeszcze posadzić ich w drewnianym wnętrzu kawiarni nad kubkiem gloggu, można patrzeć na nich w nieskończoność. Pozbawieni są jakiejkolwiek niedoskonałości, a do tego cechuje ich niezwykła narodowa siła osobowości, która pozwoliła państwu podnieść się z kryzysu w dwa lata. W Rejkjaviku, pominąwszy koszmarne ceny, można żyć szczęśliwie.
Ale Islandia to nie tylko sielankowe krajobrazy z włochatymi kucykami i tęczą nad wodospadem. Jest tu całe mnóstwo miejsc, gdzie straszno i groźnie, i właśnie tam najfajniej jest biegać – emocji zapewniamy sobie mnogość, bo nigdy nie wiadomo, zza którego głazu buchnie siarkowym smrodem para, gdzie potkniemy się o grudę lawy, a gdzie elfy zaproszą nad do magicznego kręgu z którego, jak można się spodziewać, nie ma już ucieczki. Tak, Islandia ma w sobie niespotykaną magię. A także niespotykane nigdzie indziej wielkie pola lawy, wyciekłej z wciąż czynnych lub dawno umarłych wulkanów. Spędziwszy paskudnie zimną noc w beznadziejnym supermarketowym namiociku, który ledwo przetrwał – jak i my – nocne opady śniegu, ruszyłam przez bezdroża należące zapewne do trolli lub jednorożców, by rozgrzać trochę sczeźnięte mrozem mięśnie. O ile Islandczyka uświadczyć niełatwo, o tyle owiec i kuców spotkałam dziesiątki, gdy czujnie i ze spokojem przyglądały się skaczącej po kamieniach blondynce w pożyczonym dresie. Jeśli komuś odpowiadają długie dysnanse po asfalcie, Islandia będzie rajem, bo ruch samochodowy poza sezonem jest wręcz minimalny nawet na głównej krajowej „jedynce”. Warto jednak zboczyć z ubitych tras i ruszyć w dzikość. Wielki Dimmuborgir, na przykład, ciągnie się kilometrami i jest gigantycznym obszarem jaskiń, formacji magmowych i księżycowych kraterów, a wszystko jak przystało na Zamek Ciemności (bo tak się tę nazwę tłumaczy) – czarne, upiorne i przerażające. Podobno to gdzieś tutaj mieszczą się bramy piekieł, mawiają Islandczycy; inni zaś utrzymują że szatan, gdy go archaniołowie z raju wykopali, właśnie tu wylądował z hukiem. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby nasz Hyunday Mini został wchłonięty gdzieś przez te piekielne moce, nie zdziwiliby się zapewne i mieszkańcy okolicznych wiosek, którzy w interwencję sił pozaziemskich wierzą ufnie i w pełni świadomości kpin, jaką budzą w obywatelach reszty „cywilizowanej” Europy. Islandia jest najbezpieczniejszym krajem starego kontynentu. Może pradawne bóstwa wciąż tu urzędują i trzymają pieczę? Skłonnam w to uwierzyć.
4. Jezioro Michigan, USA
I znów wybrałam sobie biegowe miejsce wedle losowi tylko znanych kryteriów. Podróż przez północne stany była męcząca, długa i nie oferowała widoków dużo ciekawszych niż przyautostradowe enklawy fastfoodu, bilboardy lokalnych kaznodziejów różnych postchrześcijańskich wyznań i żółknące już pola kukurydzy. Tymczasem znowu warto było zboczyć z głównego szlaku, bo oto na południowym brzegu jeziora Michigan, jedynego z Pięciu Wielkich Jezior, którego Stany Zjednoczone zazdrośnie nie dzielą z Kanadą ani kilometrem, ciągną się ukształtowane przez bezwzględne wietrzyska holocenu piaszczyste wydmy. Wydmy, przypominające do złudzenia naszą rodzimą Łebę, tylko czystsze i wolne od turystycznego zgiełku. Samo jezioro jest, mówiąc pokrótce, ogromne. Po horyzont lśniąca na biało woda, gdzieś daleko na wybrzeżu zarys drapaczy chmur z Chicago, poza tym przestrzeń, przestrzeń niezmierzona. Podobno na Michigan podczas sztormu tworzą się nawet 7-metrowe fale, plaże zaś, piaszczyste i płaskie, przywodzą na myśl raczej okolice oceanu niż centrum przemysłowej Ameryki.
Stany to Stany, więc za przyjemności trzeba zapłacić. Wjazd na teren parku stanowego kosztuje kilka dolarów, ale w ramach tej opłaty udaje nam się później przekonać strażniczkę do naszego prawa do darmowego prysznica na lokalnym campingu, wychodzimy więc na zero. Okropnie wymiętoleni całonocną podróżą kryjemy się pod karłowatą sosną na szczycie najwyższej wydmy w okolicy i tam rozbijamy całodniowy obóz, zbierając siły do wieczornego wybiegania. W biegowych brzuchach ląduje porcja zdrowych węglowodanów w postaci dyni piżmowej i daktyli. Zapadając w słodki południowy sen rozmyślam półprzytomnie o znaczeniu snu i wypoczynku w treningu. Oj, to prawda, ten aspekt regeneracji organizmu uporczywie zaniedbuję. Śpię za mało, prawdopodobnie jak połowa Polaków, bo kiedy w ciągu dnia czasu brakuje, a wieczorem siły, to zrywam się do biegu o szóstej rano, zamiast wykorzystać dodatkową godzinę na sen. Ilu z nas tak właśnie sobie poczyna? Badacze ze Stanford (czego jeszcze nie odkryto w Stanford?) dowiedli, że sportowcy śpiący dłużej odnoszą wymiernie i statystycznie istotnie wyższe wyniki, niż ci, którzy po nocach oglądają seriale, piją piwo po knajpach albo czytają filozofów greckich (wariacja autorki). Podobno biegacz – maratończyk, sypiając mniej niż osiem godzin na dobę, ryzykuje nie tylko marnymi czasówkami, ale i zdrowiem. Osiem godzin! Kto ma taki luksus, by jedną trzecią doby przesypiać? Mnie, nawet gdy rozsądek nakazuje inaczej, imperatyw aktywności wyrzuca z łóżka po pięciu godzinach regeneracji, bo jeszcze tyle trzeba przebiec, zobaczyć, zjeść, przeczytać… Podobnie jak teraz, gdy północnoamerykańskie wrześniowe słońce nie daje mi spokoju i zrzuca z kocyka po krótkiej drzemce. Szybki transfer w biegowe gatki i na wydmy, ile sił w podekscytowanych kończynach.
Bieganie na boso na półpionowych, grząskich pagórkach niewiele ma wspólnego z regularnym treningiem, ale daje dużo zabawy. Potu co niemiara, bo taki jeden podbieg pod wydmę to jak wciągnięcie „rosomaka” pod kopiec Kościuszki. Na szczycie każdej czeka nagroda w postaci oszałamiającego widoku na cudne jezioro, w dodatku w feeri barw zachodzącego słońca. W dół można się nawet stoczyć, uważając tylko, by nie wylądować w gęstych krzakach, gdzie czają się już armie nienasyconych komarów. Dobrze jest czasem pobawić się tym bieganiem, zluzować napięcie, jeśli trzeba – położyć w piachu, wytarzać w nim, oblepić ciało namacalnością dobrej matki ziemi, po której depczemy; dobrze zanurzyć rozgrzane ramiona w kojącej słodkiej wodzie Michigan, dobrze ruszyć potem w dalszą drogę, ku niewiadomemu. Byle tylko biec, dalej, dalej i dalej.