I jak? Zaczęliście? Ruszyliście z kanapy wprost na ścieżki biegowe konfrontując się z początkową ścianą bólu? Przypomnieliście sobie, jak to jest biegać świńskim truchtem? Jeśli tak – super, ewoluowanie w pospolitych truchtaczy ze zwykłych kanapowców rozpoczęte! Jeśli nie, to wciąż dobry moment. I tak, co tydzień będę Wam powtarzać, że każdy moment jest dobry.
Niezależnie od tego, czy zaczęliście lub zaczniecie od marszobiegów, kilkukilometrowych biegów, muszę Wam przekazać to, jaką myślą coach Artur rozpoczął mój kolejny biegowy tydzień – „pamiętaj, że w każdym momencie masz prawo się zatrzymać i pospacerować”. I to zapiszcie sobie kurde, przed kolejnym biegiem, na ręku. Dopiero zaczynamy. Uwalniamy swoje biegowe pokłady super energii i wygrzebujemy podstawowe techniczno-biegowe elementy. Nie naciskamy, bo to jeszcze nie ten moment. Na naciskanie jeszcze przyjdzie czas.
Ten tydzień stał pod znakiem szóstki – kilometrów, nie oceny. Jeśli chodzi o ocenę, to najpewniej należałoby mi się mocne cztery. Poniedziałkowy bieg był dla mnie całkiem w porządku, czułam, że już lepiej mi się oddycha i biegnie swobodniejszym krokiem. Przyjemny był z kolei ze względu na to, że odbywał się w trakcie jednego z pierwszych cieplejszych dni, kiedy mocniej świeciło słońce, czuć było, że przyroda budzi się do życia, widać było pierwsze pączki na drzewach i… Biegowych wariatów biegających bez koszulek po lesie. Jeśli wiecie, że to o Was teraz mowa, serdecznie, bez cienia ironii a z troską, polecam artykuł, jak ubrać się na bieganie wiosną. Kończyłam ten bieg generalnie zadowolona, ale pewne myśli jakby pojawiły się same – „Z czego się cieszysz, skoro kiedyś szybciej chodziłaś w pierwszym zakresie, niż teraz, przykładając się, biegasz?”. Oj, zabolało. I prawie zabrało mi cień uśmiechu z tego treningu. Prawie, bo szybko się na tej myśli złapałam i przypomniałam sobie to, o czym pisałam w pierwszej części – że jestem nową, biegającą Martą. To jednak nie był koniec łapania się na swoich własnych, niefajnych myślach.
Środa – kolejne, swobodne 6km. Swobodne. Tak, w założeniu. I owszem, było takie, ale tylko do trzeciego kilometra, kiedy po tym, jak zmieniłam kierunek mojej standardowej trasy, pojawił się przede mną, długi, niepozorny, acz już na początku budzący grozę i do tego zakończony schodami – podbieg. Na jego końcu ciężki oddech, ciężkie nogi, szurające po ziemi, a po wbiegnięciu po schodach ciało krzyczące – „Ej, nie na to się dziś umawialiśmy!”. Długo po tym wyczynie, wciąż biegnąc, musiałam uspokajać oddech. Ale wiecie co? Mimo, że przez tak nijaką górkę prawie wyplułam płuca, nie zraziłam się do niej. To znaczy, podświadomie chciałam jej unikać – zaczęłam planować swoje kolejne pętle i trasy tak, by ją omijać. Mimo to, przy kolejnych treningach, świadomie i tak się decydowałam pobiec w jej kierunku – bo wiedziałam, że z każdym kolejnym razem jak ją pokonam, to tylko łatwiej będzie mi na nią wbiegać. Dlatego, serio, mówię Wam – nie unikajcie podbiegów. Nie bójcie się ich, mimo, że pewnie będziecie się na nich pochylać jak przed królową brytyjską i przy okazji przeklinać mnie, że do tego Was zachęcam. Pamiętajcie, że nie musicie na nich trzymać tempa ze wszelką cenę – jeśli to faktycznie ostry podbieg, duże schody – nie stanie się absolutnie NIC, jeśli po nich po prostu wejdziecie lub pod górę przejdziecie się szybszym marszem. I nie przejmujcie się, że w aplikacji spadnie Wam średnie tempo – liczy się wysiłek, jaki włożycie w ten trening i to, że nawet na tych niewielkich górkach świadomie stawiacie czoła swoim najsłabszym punktom.
Jeśli chodzi o piątkowy trening – po nim, w środku lasu, wyśmiewałam się na głos, sama z siebie. Gdybyście czytali kiedyś wypociny sportowego dziennikarzyny z zaleceniami, że aby zacząć biegać, musisz wyposażyć się w dobry sprzęt, zakupić najdroższe (czyt. ‘najsprawniejsze, podające ci wraz z muzyką rytm kroku do ucha’) słuchawki biegowe, takie najlepiej bezprzewodowe, co by ci się kabel koło nosa nie kręcił oraz pobrać aplikację biegową w wersji Premium – od razu mówię, to BULLS*IT! Nie! To nie jest Ci potrzebne! Co więcej, może okazać się zawodzące… Podczas biegu, na drugim kilometrze, rozładowały mi się ów słuchawki. I już nie mogłam biec dalej do świeżego, piątkowego hitu i nucić pod nosem „It’s Friday again”… Co więcej, na czwartym kilometrze moja biegowa aplikacja po prostu się wyłączyła i nie zapisała tego, co zdążyłam przebiec. A widziałam po drodze, że biegłam szybciej niż ostatnio i już nie mogłam się doczekać, by zapisać trenerowi w dzienniczku jakie to było tempo! Jako, że nie mam jeszcze zegarka sportowego, nie miałam na czym oprzeć dowodów. Ale… Co z tego? Jeśli rozładują się Wam słuchawki – wsłuchajcie się w rytm i swój oddech. Nawali aplikacja i nie będziecie mogli pochwalić się przed znajomymi super treningiem – pamiętajcie, że koniec końców robicie to wszystko dla siebie, a prędzej czy później, będziecie mieć okazję, by udowodnić, że faktycznie, treningowo, idziecie tylko do przodu. Ja taką okazję miałam właśnie podczas dzisiejszego treningu – czasy pokazały, że nie kłamałam.
Patrząc na ten obraz nasz, pospolitych truchtaczy, to całe bieganie można porównań do takiego środowego podbiegu. Jeszcze zanim zaczniesz, już na początku straszy, przeraża i ostrzega, że jak się za nie weźmiesz, to na bank się zmęczysz. Z drugiej strony wiesz, że z każdym kolejnym będzie ci tylko łatwiej. Jeśli nie nastawisz się na dyskomfort, nie dojdziesz do momentu, w którym będziesz biegał z komfortem. Te pierwsze biegowe uczucia nie są przyjemne, wiem co piszę. Są naprawdę dalekie od raju. Pamiętaj o tym. Nie od razu będziesz podziwiał każdy, pierwszy wiosenny listek na drzewku i promyczki słońca. Na początku, biegając, jedyne, o czym będziesz myślał, to żeby, kurde, cholera, w końcu, skończyć. Te wszystkie negatywne myśli będą wystrzeliwały jak z karabinu. Jeśli wyjdziesz, zaczniesz biec i w jakimkolwiek momencie pomyślisz, że biegnie ci się za ciężko i to nie tak miało wyglądać – zwolnij i nie przywiązuj się do tej myśli. Serio. Kiedy będziesz biegł i zaczniesz czuć, że takie myśli zaczynają Cię atakować, złap się na tym – „O, pomyślałem!”. I odepchnij je od siebie jak najdalej, bo one nie są twoje, tego początkującego, aspirującego biegacza, którym się stajesz, tylko tego kanapowca, którym przed chwilą jeszcze byłeś. Jesteś w stanie przebiec więcej, to tylko potwornie ciężkie uczucie przepoczwarzania się z kanapowca w pospolitego truchtacza. Na wszelkie, prawdziwe przyjemności trzeba będzie trochę poczekać.
To jak, przekonałam? Warto zacząć. Polecam zaczynanie. Chociażby od jutra. Jeśli jednak spędzasz święta z rodziną – naciesz się tym czasem i nie mów im, że nie zjesz z nimi poniedziałkowego śniadania, bo nagle, po roku, idziesz pobiegasz. Lepiej przejdź się z nimi jutro na spacer i doceń to, kogo masz wokół siebie. A jeśli jednak tak jak ja w tym roku nie spędzasz świąt z rodziną – wyjdź może na lekki trucht i po prostu zacznij. Po tym pierwszym treningu koniecznie dodaj zdjęcie na Instagram i oznacz je hasztagiem #MojeBiegowePoczatki, a gwarantuję, że ekipa bieganie.pl przyjdzie i sprawdzi, co tam u Ciebie!
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.