Od piłkarza do ultramaratończyka – wywiad z Marcinem Rosłoniem
Wraz ze zbliżającym się 13. Maratonem w Poznaniu, a także Maratonem w Tokio, któremu od lat towarzyszy ASICS , marka postanowiła zapytać biegaczy co motywuje ich do ciężkich treningów i udziału w kolejnych maratonach. Marcin Rosłoń – dziennikarz i komentator sportowy, były zawodnik Legii Warszawa, a obecnie maratończyk w krótkim wywiadzie opowiada o swojej przygodzie z bieganiem, treningach i planach na przyszłość.
Czy słyszał Pan, że marka Asics jest od 2007 roku partnerem maratonu w Tokio?
Tokio kusi mnie jako miasto po obejrzeniu dokumentu "Jiro śni o sushi", znakomitej historii o starszym tytułowym Jiro, który w jednej z tokijskich stacji metra prowadzi maleńki sushi bar. To film o pasji, perfekcji, nieustannym treningu, który zaciekawi nie tylko fanów surowej rybki, ale i każdego biegacza. W końcu doskonalenia siebie jest wpisane w bieganie i w nas. Czy ASICS nie potrzebuje czasem na Tokyo 42195 jednego przeciętnego, ale ambitnego biegacza? Zgłaszam się w ciemno.
Kiedy pojawiła się u Pana pasja do biegania?
Biegałem od zawsze, ale tylko za piłką i w jej rytmie. Kiedy skończyłem zawodowe kopanie, musiałem znaleźć ujście dla kumulującej się we mnie niezdrowo energii, kolega z redakcji sportowej Canal+ Tomek Smokowski podrzucił mi pomysł na maraton. On już swój pierwszy zaliczył, więc stwierdziłem, że wszystko jest dla ludzi, nawet dla piłkarzy. Bo piłkarze nienawidzą biegania na treningach, gdy na boisku albo w górach trener zapomina podczas przygotowań o piłkach. To największa kara. Mnie też męczyło z pozoru bezsensowne gonienie w różnych tempach, gdy wydawało mi się, że wszystko można zrobić z piłką przy nodze. To tak zwane piłkarskie ładowanie akumulatorów, które kiedyś było katorgą, teraz odeszło do lamusa, bo zmieniły się metody. Musiałem więc najpierw mentalnie przebrnąć przez tę swoją piłkarską barierę i zrozumieć czym jest bieganie. Dla mnie to wolność. Moja, własna, autonomiczna. W biegu męczę się i wypoczywam w tym samym czasie. Uwielbiam to.
Dużo czasu poświęca Pan na bieganie w ciągu tygodnia? I czy bardzo trening biegacza różni się od treningu piłkarza?
Trenuję 6-7 razy w tygodniu, przynajmniej tak się staram. Czasem gonię w piętkę i wtedy dostosowuję zajęcia do chwili, którą mam. Jedno jest pewne: jeśli ominę trening to jestem zły, wrrr… Lubię poranne zmagania ze sobą, wtedy, gdy żona Kasia, córeczka Marysia i nasze dwie psice śpią. Las mam pod domem, w nim dwie pętle – 5 i 10 km, o świcie w tygodniu są w nim ludzkie pustki, więc zwierzęta mają więcej odwagi, by wskoczyć na trasę. Obok domu jest też spora śmieciowa górka, która powstała podczas budowy mojej betonowej dzielnicy, tam trenuję do biegów górskich. Trening układam sobie sam. To mnie pociąga w bieganiu, że przez wiele lat profesjonalnego uprawiania sportu zespołowego wiedziałem o sobie znacznie mniej niż po kilku raptem sezonach amatorskiego biegania. Jestem sobie trenerem, psychologiem, masażystą, dietetykiem, no i zawodnikiem. W piłkę nie gram w ogóle, futbol burzy moje przygotowania do imprez biegowych, to zupełnie inny ruch, mnóstwo zwrotów, przyspieszeń, nie da się potem tego podciągnąć pod siłę biegową czy inny trening biegowy. Poza tym łatwiej o kontuzje, a ja wychodzę z założenia, że uraz może mi się przytrafić podczas biegania, to wpisuję w część mojego planu, a piłka to kuszenie losu. Nakopałem się od dziecka, wystarczy. Poza tym mówię o niej regularnie komentując mecze w Canal+. Zresztą od wiosny tego roku prowadzę również program biegowy „O co biega?” – wielowątkowy, otwarty na ludzi, dynamiczny, testowy, prawdziwy. Spotykanie biegaczy na różnych imprezach jest kapitalną nauką, że można, tylko trzeba chcieć. W Poznaniu na pewno będziemy z kamerą, słowo biegacza.
Wspomnienie pierwszego maratonu, gdzie się odbył?
Pierwszy maraton przebiegłem w Warszawie w 2008 roku. 30. Maraton Warszawski na 30 urodziny, to miało sens. Sensu nie miały moje założenia na 3 godziny 15 minut po kiepskich przygotowaniach. Ale za głupotę i brawurę się płaci. Ja płaciłem frycowe między 22 a 28 kilometrem. Nie zatrzymałem się wprawdzie, nie maszerowałem, ale poruszałem się świńskim truchtem. Na końcu tej udręki spotkałem byłego boksera Krzysztofa Kosedowskiego, który na siłę wlał we mnie ze swojego bidonu 5 haustów wody z glukozą. Zadziałało. Do mety mijałem wielu biegaczy, ale czas 3h 40min był daleki od ideału. Za metą powiedziałem: „nigdy więcej”, ale rankiem, gdy na prostych, sztywnych nogach poszedłem parzyć kawę na gębie miałem uśmiech i wiedziałem, że bieganie będzie moją nową pasją. Choć przez następny rok do września 2009 jeszcze byłem w biegowo – piłkarskiej rozterce, to potem postawiłem tylko na latanie bez piłki.
Największy sukces biegowy?
Czekam aż nasycę się bieganiem w wielu imprezach i podporządkuję kilka miesięcy tylko pod maraton uliczny. Na razie pochłaniają mnie góry, więc jak wbiegam na ulice to czegoś mi zawsze brakuje do złamania magiczne maratońskiej „trójki”. Ale wiem, że to kwestia czasu, nie pali się. Moja życiówka to 3h 02 min 49sek z Krakowa w 2010 roku. Wiosną tego roku pokonałem półmaraton w 1h 20min 10 sek, mam za sobą kilka górskich maratonów, kaliską setkę i 120-kilometrowy zeszłoroczny bieg wokół masywu Mont Blanc po Alpach. To zupełnie inne doznania i przeżycia. Często znajomi sugerują, że maraton to dla mnie pestka skoro biegam ultramaratony. Ja im wtedy tłumaczę, że w kwestii dystansu na pewno tak, ale w maratonie wszystko rozbija się o czas i strategię. Dwa tygodnie temu nie wyszedł mi najbardziej prestiżowy bieg górski w Europie, czyli UTMB na 168 km. Po pierwsze zimowa pogoda zmusiła organizatorów do skrócenia trasy do „stówki”, a na 31 kilometrze wysiadło mi zapalone od kwartału ścięgno Achillesa. Za dużo, kazało mi wyhamować, więc wracam do płaskich tras. Ale mam plan ćwiczeń chorego ścięgna, biegam, smaruję, masuję, rozciągam, dbam i planuję złamać 3 godziny w tym roku. Może wyrobię się na Poznań? Zimą od dechy do dechy zamierzam wykonać plan Greifa, wtajemniczeni wiedzą o co biega. Bezpośrednie przygotowanie startowe rozpisane na 8 tygodni przed startem, spory kilometraż, ale wielka moc ciała i hart ducha. Tym większy po zimie. Nie wszystkim służy, ja lubię.
Czy każdy maraton to takie same emocje czy inne?
Zawsze są inne wrażenia, bo i oczekiwania się zmieniają. Wokół inna okolica, inni ludzie, w nogach coraz więcej kilometrów, w głowie więcej przemyśleń. Nie zawsze trafnych, stąd i samopoczucie różne. Do tego wykonany lepiej lub gorzej trening, nasza strategia, waga startowa, atmosfera w życiu rodzinnym i pracy, wszystko wpływa na nas na starcie i w trakcie biegu. Ja w maratonie i w bieganiu doceniam głównie to, że przegrywam i wygrywam ze sobą, a nie z tysiącami biegaczy za mną czy przede mną. Sam jestem dla siebie motywacją, jako człowiek i jako biegacz. Dlatego odrzuciłem w słowniku biegowym słowa: „mogłem”, „chciałem”, „gdybym” i zostawiłem tylko: „zrobiłem”. Skoro nie zrobiłem to nie mogłem. W następnym starcie muszę się poprawić. Łatwiej żyć, miraże i kitowanie samego siebie to biegowa autodestrukcja.
Jaki jest Pana wymarzony projekt biegowy – czyli „biegowe” plany na przyszłość?
Mam serdecznego kumpla Piotra Sawickiego, wicemistrza Polski w biegu 24-godzinnym, on wciągnął mnie w ultramaratony. Ja wiem, że w bieganiu poleciałem na skróty. Miałem podbudowę z piłki, mam wrodzoną wydolność, byłem piłkarskim „dieselem” (więcej, wydajniej, ale wolniej, słabe przyspieszenie do setki 😉 ). W 2010 roku zaliczyłem 4 maratony uliczne, Bieg Rzeźnika przez Bieszczady na dystansie 80 km, Maraton Gór Stołowych, kaliską setkę i drobne biegi po drodze. W sumie po półroczu codziennego, mocnego biegania. Podobnie jest teraz, nasycam się równocześnie bieganiem po górach i ulicach, lecz ostatnio za to zapłaciłem kontuzją Achillesa. Wciągnęło mnie. Głównie odkrywanie i przesuwanie granic w swojej głowie, płucach i mięśniach. Wszystko rozgrywa się w głowie.