Redakcja Bieganie.pl
Malvina Pająk
Jeszcze piętnaście minut temu siedział za mną w samolocie, ubrany w garnitur, pod krawatem, zawzięcie czytając Bussinesweek. Teraz, z bananem na twarzy, w szortach i koszulce, zalicza trzecie okrążenie wokół hali lotniska i nic sobie nie robi z zaskoczonych min służb porządkowych, złośliwych komentarzy wyżelowanych Włochów i wgapionych w niego obserwatorów (w tym – przyznaję – mnie). Robi tych okrążeń pięć, wchodzi na halę, odbiera bagaż z poczekalni, znika w łazience i po dziesięciu minutach, znów w garniturze, znów śmiertelnie poważny, stoi w kolejce do odprawy.
Jedyne, co przychodzi mi wtedy na myśl, to że są ludzie, którzy każdą chwilę swojego życia potrafią wycisnąć, jak cytrynę. I że osobiście znam paru takich „agregatów”. Na przykład Piotrek. Nie ma płuca, chorował na raka, zdobył Elbrus, na metę Lewa Marathon dobiegł jako 51 na 1000 startujących osób. Przed wyprawą na Kilimandżaro, w ramach treningu, dojeżdżał do pracy rowerem – 120 kilometrów dziennie. Mył się nad umywalką i dziękował za wyrozumiałych kolegów w firmie. Olo, przyjaciel jeszcze z czasów liceum, był wyjątkiem wśród większości dzieciaków, które sport traktowały jak zło konieczne i masowo załatwiały sobie zwolnienia z lekcji wuefu. Zaczął biegać, kiedy ukradli mu pieniądze uzbierane na rower. A że nie miał rodziców – sponsorów, pokonywał piętnaście kilometrów, dzielące go od swojej dziewczyny, biegnąc. No i koleżanka, Ewka: mąż pracuje, ona zajmuje się czteroletnimi bliźniakami, a wieczorami pisze bloga. Ewka biega w nocy, kiedy chłopcy śpią, albo z rana, przed szóstą, zanim dzieci się obudzą, a mąż pójdzie do pracy.
Kiedy myślę o takich ludziach, jak moi przyjaciele, jak wspominany już na „Bieganiu” ksiądz Rafał Gniła, który będąc w seminarium miał na tyle silnej woli, żeby 21 kilometrów robić na 100-metrowym odcinku; czy jak nie świecący przykładem, ale zdeterminowany Artur Szpilka, biegający codziennie przez półtora roku w kółko po więziennym spacerniaku, to przypomina mi się bajka o dwóch małych nasionkach, zasadzonych na wiosnę. Jedno bardzo chciało urosnąć i wkrótce zapuściło korzenie głęboko w ziemię i zakwitło. Drugie bało się kiełkować i kwitnąć, bo mogłoby wtedy zostać zerwane przez człowieka. Zdecydowało się poleżeć i zaczekać, co będzie dalej. Pewnego dnia przyszedł kogut. Chwilę podziwiał kwiat, który rozwinął się z pierwszego nasionka, a potem wygrzebał i zjadł jego niewyrośniętego kolegę. Infantylne? Być może mój biegowy laicyzm nie upoważnia mnie do prawienia morałów. Przemówię więc ustami znajomego gazdy, który opowiedział mi taką oto historię. „Był se roz, paniusiu, groborz, ftóry tok kochoł lotoć, ze jok mioł pserwe w robocie, to z chopomi gorzoły nie pił, ino abcug zmienioł i lotoł po smyntornych alejkach, hej!”. Prawdopodobnie to tylko kolejna kontrowersyjna legenda miejska, ale z górolskiego na nose:
nawet z suchej cytryny da się wycisnąć kroplę soku.