Redakcja Bieganie.pl
fot: Darek Bogumił
Tekst: Janek Goleń (Jang)
Nawigator V
W okolicach Mińska Mazowieckiego rozegrano w ostatni weekend listopada 2010 r. rajd na orientację o nazwie Nawigator V. W poprzednich latach Nawigator rozgrywany był latem, w tym roku wyjątkowo późną jesienią. Zawody te są przedostatnimi w tym roku z cyklu imprez wchodzących w skład Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację. Organizatorem Nawigatora jest Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji w Mińsku Mazowieckim, a współorganizatorami Komenda Hufca ZHP „Mazowsze” oraz Związek Strzelecki „Strzelec”. Szefem zawodów jest pracownik MOSiR-u Tomasz Radomiński.
Można było wziąć udział w trzech konkurencjach. Pierwsza to multidyscyplinarny rajd przygodowy na dystansie 120 km, w którym brały udział dwuosobowe zespoły. Był tu trekking (czyli bieg lub marsz), jazda na rowerze, jazda na rolkach, pływanie kajakiem, pływanie w krytym basenie oraz zadania specjalne, m.in. wspinaczka i strzelanie z łuku. Limit czasu na pokonanie rajdu przygodowego wynosił 36 godzin. Druga konkurencja to maraton pieszy na dystansie 100 km, tutaj limit wynosił 24 godziny, a startować można było indywidualnie. Trzecia konkurencja, w której udział i ja wziąłem, to maraton pieszy na dystansie 50 km, z limitem 12 godzin i także udziałem indywidualnym.
Baza zawodów znajdowała się na mińskim stadionie przy ul. Sportowej. Tam w piątek 26 listopada o godzinie 22.00 nastąpił start do rajdu przygodowego oraz maratonu pieszego na dystansie 100 km. Dwanaście godzin później, czyli w sobotę 27 listopada o 10.00 rano ruszyli uczestnicy pięćdziesiątki. Zanim to się stało, dotarłem do Mińska wraz z Danielem Szczepanikiem i Piotrkiem Gębarowskim (Skarabeuszem). Daniel szykował się na udział w rajdzie przygodowym, ale wykruszył mu się partner i ostatecznie wystartował także w pięćdziesiątce, a przy okazji załapaliśmy się na transport jego samochodem. Do bazy zawodów docierają też inni znajomi: Renata Gawęda i Darek Bydłos.
Skoncentrowałem się na optymalnym doborze ubrania i wyposażenia. Zwłaszcza, że na pięćdziesiątce nie przewidziano możliwości przepaku. Plecak miałem malutki, a sporo było wyposażenia obowiązkowego: latarka, kompas, telefon komórkowy, apteczka, folia NRC, dokument tożsamości. Do tego trzeba było zabrać coś do jedzenia i picia oraz kilka złotych na nieprzewidziane wydatki po drodze. Pakuję mały metalowy termos z ciepłą herbatą, butelkę powerade, kilka batonów i dwie kanapki. W sumie ledwo to wszystko mieści się w plecaku. Camelback w zimowych warunkach dla mnie odpada, bo zasysane przez rurkę picie jest zbyt lodowate.
Temperatura będzie raczej ujemna, więc trzeba się ubrać ciepło, acz swobodnie. Na nogach mam dwie pary cienkich legginsów, jedne na drugich. Na nie wciągam sprawdzone już wielokrotnie kompresyjne podkolanówki, dobrze już zgrane z równie zasłużonymi columbiami. Buciki te mają już chyba ponad tysiąc kilometrów przebiegu, ale trzymają się stosunkowo nieźle, są wygodne i trudno będzie mi się z nimi rozstać. Trochę łatwo przemakają w zimowych warunkach, ale nie był to dla mnie nigdy duży problem. Otulam je jeszcze stuptutami, żeby nic się do środka nie sypało, a i achillesy do pierwszej wody będą miały trochę cieplej. Góra też adekwatna do pogody: pierwsza warstwa to koszulka z wełny merynosa, druga to ciepła obcisła bluza z dziurkami na kciuki w rękawach, trzecia to lekka kurtka, a ostatnia to wręczona mi niedawno przez Justynę koszulka z napisem „Nawigator V” i numerem startowym 70.
Trochę żałuję, że nie ma zwykłego papierowego numeru startowego, bo nie mogę założyć na wierzch mojej żółto-czerwonej koszulki klubowej. Ale akcencik w tych kolorach jakiś jest: czerwona chustka pod szyją z żółtą pacyfą. Na głowie polarowa opaska, całość uzupełniają rękawiczki. Na lewym nadgarstku zapięta busola, na szyi karta startowa na sznurku (chowana pod koszulką z numerem), w garści mapa formatu A3 (więc złożona). Niby drobiazgi, ale ważne żeby to co trzeba było pod ręką, a jednocześnie dobrze byłoby nic nie zgubić.
No to mam już to wszystko na sobie, do startu jeszcze chwila, zaczynam się w trochę gotować w ciepłym pomieszczeniu. Wychodzę więc na zewnątrz, robimy z Pawłem Pakułą kilka zdjęć przy nadmuchiwanej bramie startowej, z banerem i balonem Nawigatora w tle. Dochodzi dziesiąta, pod bramą zbiera się niewielki tłumek. Tomek Radomiński nie dotarł na start pięćdziesiątki, miał w tym czasie inne organizacyjne obowiązki.
W zastępstwie krótką odprawę robi jego żona Justyna. Na trasę wyrusza wreszcie 27 osób, w tym dwie dziewczyny, oraz suka Misza towarzysząca Markowi Michalczykowi z Kielc.
Pierwszy etap to scorelauf – trzeba dotrzeć do pięciu punktów zaznaczonych na mapie w skali 1:10 000 (o godle Srebrna) w dowolnej kolejności. Zwarta grupa sunie na południe, wszyscy zgodnie chcą zacząć od punktu 1A. Mijamy ruiny jakiegoś domostwa i zbiegamy w dolinkę płynącej ze wschodu na zachód rzeczki Srebrnej. Dość szybko znajdujemy czerwony lampion, ale jest on na przeciwnym brzegu rzeki o szerokości kilku metrów i, jak się niektórzy wczorajszego wieczora przekonali, głębokości po pas. Można biec na wschód, do odległego o jakieś 300 m mostu drogowego. Można też próbować przejść po zwalonych do wody pniach, ale jest to ryzykowne. Podobno wczoraj wieczorem dwie osoby wpadły podczas takiej próby do wody.
Grupa rozsypuje się, ruszam na wschód i próbuję przejść po pierwszym napotkanym pojedynczym pniu. Jest omszony, śnieg nabity między łodyżki zamienił się w skorupę lodu. Nie ma szans, wywrotka murowana, biegnę dalej pod prąd Srebrnej. Zwalonych pni jest więcej. Widzę przed sobą Skarabeusza, który przeprawia się na drugą stronę po skupisku kilku pni. Ten prowizoryczny mostek wdaje się bezpieczny. Idę w jego ślady i po kilku sekundach jestem na drugim brzegu, po czym zasuwamy z biegiem rzeki do lampionu. Ale jazda, już kilka minut po starcie emocji nie brakuje! Przy odbijaniu przymocowanym do lampionu perforatorem na karcie startowej obecności na punkcie, prawie wpadam do wody na stromym brzegu. Tracę z oczu Skarabeusza, który rusza z biegiem rzeki w kierunku punktu kontrolnego 1B. Ja wybrałem inną kolejność i biegnę przez zalesione wydmy na południowy wschód, w kierunku PK 1C.
Drzewa są już pozbawione liści, więc widoczność niezła, pod nogami cieniutka warstewka śniegu. Pozostali uczestnicy biegu zniknęli między drzewami, widać większość z nich zdecydowała podobnie jak Skarabeusz. Docieram do łuku asfaltowej drogi, trochę nadkładając trasy, ale będzie dzięki temu nawigacyjnie łatwiejsze wyjście na punkt. I rzeczywiście, bez problemu znajduję go na szczycie wydmy. Widzę też dwóch innych zawodników w żółtych koszulkach, którzy zrobili to niemal jednocześnie ze mną. Zasuwam teraz tak jak oni na południe, ku PK 1E. Zbiegam z wydmy do granicy lasu, którą biegnie gruntowa droga. Za nią widać podmokłe pola. Trzeba przez nie przebiec i dotrzeć do zagajnika, w którym przy charakterystycznym drzewie, jak wynika z opisu punktów kontrolnych, znajduje się lampion. Szukam go w grupie drzew, nie znajduję. Dostrzegam zaznaczoną na mapie linię energetyczną, punkt powinien być jakieś 200 m za nią. I jest, drzewo obok rzeczywiście pokręcone. Odbijam układ dziurek na karcie kontrolnej i wracam na północ.
Znowu nie biegnę najkrótszą trasą, ale łatwiejszą nawigacyjnie. Docieram do jeziorka w wydmowym zagłębieniu. Na północ od niego przebiega ścieżka, która powinna mnie wyprowadzić w okolice PK 1D. No i znajduję go dość szybko, przestrzeliłem co prawda trochę, ale czerwony lampion widać w zaroślach za mną, w dodatku kręcą się koło niego ubrani na żółto inni zawodnicy. Granicą lasu zasuwam dalej na zachód, a przy zabudowaniach odbijam skosem w głąb lasu na północny zachód. I zgodnie z opisem bez kłopotu znajduję lampion PK 1B na skraju małej polanki. To ostatni punkt scorelaufu, pora ruszyć na zasadniczą trasę.
Odwracam mapę, trzeba się szybko przestawić. Zamiast pełnej szczegółów żółtawej mapy do biegów na orientację w skali 1:10 000 jest teraz brązowo-zielona topograficzna mapa w skali 1:50 000. Pięciokrotna różnica skali. Odległości między punktami z setek metrów zamieniają się w odcinki 3-5 kilometrowe. Wygląda na to, że moja kolejność zaliczania punktów w scorelaufie była całkiem sensowna. Bo teraz jestem niedaleko linii kolejowej, która prowadzi z Mińska na południe w kierunku PK 2. Most kolejowy wydaje się też dobrym sposobem pokonania rzeki Mieni. Biegnę na południowy zachód i w towarzystwie nieznanego mi zawodnika docieram do poprowadzonych na wysokim nasypie torów. Liczyłem na jakąś dróżkę wzdłuż kolei, ale nic takiego nie ma. Wspinamy się więc na nasyp i zasuwamy torowiskiem na południe.
Coś mnie tknęło, żeby się obejrzeć. Widzę kilkaset metrów za nami dwa światełka doganiającego nas pociągu. Mówię kompanowi, że trzeba jednak zbiec z nasypu. Zbiegamy, odczekujemy truchtając, aż minie nas towarowy skład, po czym znowu zasuwamy po podkładach na południe. Mienia na mapie wyglądała na sporą rzekę, w rzeczywistości okazuje się niewiele szersza od Srebrnej. Przedostajemy się mostem kolejowym na drugą stronę. Z lewej dobiega do torów trzeci biegacz, który razem z moim dotychczasowym towarzyszem ucieka do przodu. Ja biegnę jakieś sto metrów za nimi. Dotarli do mostka kolei nad ciekiem, schodzą na dół. Doganiam ich, też schodzę do ukrytego pod mostkiem PK 2, który jest szóstym punktem kontrolnym na trasie.
Teraz trzeba zmierzać na wschód, do PK 3, ale na drodze mamy podmokłości. Biegniemy więc we trzech jeszcze pół kilometra po torach na południe, docieramy do gruntowej drogi i zasuwamy nią wśród pól na wschód. Dwukrotnie przecinamy asfaltową drogę i zagłębiamy się pod linią energetyczną w las. Jeden z towarzyszy życzy nam powodzenia, po czym odłącza się i odbiega w prawo. Ja z drugim biegnę podmokłą leśną drogą dalej na wschód. Mój kompan, barczysty i brodaty, to Paweł Szymczak z Poznania. Przypominam go sobie ze spotkania w Ergo, poświęconego skarpetom kompresyjnym, on też mnie kojarzy. Paweł dobrze i pewnie nawiguje, biegnie w równym tempie bez względu na trudności terenowe. Ledwo dotrzymuję mu tempa na podmokłych kawałkach, ale na twardszych odcinkach doganiam go.
Zgadzają się dwa zakręty leśnej drogi, po czym przecinamy asfaltową szosę niedaleko wsi Mikanów. Ze dwieście metrów na przełaj przez pole do gruntowej drogi, którą drałujemy na południowy wschód. Droga wchodzi w las i już jesteśmy w pobliżu PK 3, którego opis brzmi „szczyt górki”. I rzeczywiście, znajdujemy go na szczycie wydmy. Zatrzymujemy się i naradzamy, bo droga do kolejnego punktu nie jest oczywista. Postanawiamy trzymać się wyraźnych dróg, choć oznacza to po raz kolejny nie najkrótszą trasę. Znajdujemy dość szeroki trakt leśny z Mikanowa do Strug Krzywickich. Docieramy do małej wioski Julianów, w której nie wszystko zgadza się z mapą. Ale zapytany przez Pawła o drogę człowiek upewnia nas, że idziemy dobrze.
Przecinamy potok i docieramy do leśnego skrzyżowania koło Strug Krzywickich, na którym skręcamy na południe, ku Krzywicy. Tam po kilkuset metrach asfaltu prowadzącego na wschód odbijamy za kapliczką w prawo w gruntową drogę na południe. Droga zamienia się w miedzę pomiędzy użytkami rolnymi, a ta wyprowadza nas niemal prosto na PK 4. W poszukiwaniach przydaje się opis punktu kontrolnego: „charakterystyczne zwalone drzewo”. Lampion znajduje się pod takowym na brzegu potoku Sienniczka. Trafiliśmy tu bez problemu, ale jak dowiedziałem się po biegu, Renata z Darkiem mieli sporo kłopotu z jego znalezieniem. Nawet dzwonili do mnie, licząc na jakieś wskazówki, ale biegnąc nie odbierałem telefonu zagrzebanego na dnie plecaka.
Z pobliskich zarośli, z innej strony niż my przyszliśmy, wypada kolejny zawodnik. Z pewnym zdziwieniem rozpoznaję w nim Pawła Pakułę, jednego z faworytów dzisiejszego wyścigu. „Witamy mistrza!” – rzucam. Paweł szybko odbija punkt na karcie startowej i przeskakuje na drugą stronę wąskiego potoku, wywracając się przy tym. Na szczęście upadek nie miał żadnych poważniejszych konsekwencji. Widzę, że podobnie jak w Biegu Siedmiu Dolin mamy z Pawłem na nogach dokładnie takie same buty: żółto-czarne Columbia Ravenous Trail o numerze 48. Też przeskakujemy Sienniczkę, biegniemy granicą pola i lasu na południowy wschód. Paweł Pakuła zatrzymał się mniej więcej na minutę i został z tyłu. Paweł Szymczak i ja przecinamy szosę Siennica-Cegłów i na przełaj przez pola biegniemy w kierunku Zglechowa.
Zaorane pole skute mrozem jest bardzo nieprzyjemne dla stóp. Na szczęście po kilkuset metrach docieramy do polnej drogi, która prowadzi na zachodnie peryferie Zglechowa i niemal nakłada się na linię łączącą PK 4 i PK 5. Paweł biegnie za nami, ale dotarłszy do szosy, skręca w nią w lewo. Po kolejnych dwustu metrach skręca w prawo w polną drogę, którą biegniemy. Nadkłada trochę drogi, ale dzięki temu omija twarde jak kamień bruzdy. I do tego jest szybki, zbliża się do nas. Kiedy wpadamy na asfalt i skręcamy w lewo w kierunku zabudowań Zglechowa, widzimy, że tym razem Paweł robi skrót przez pole, a po chwili wyprzedza nas na asfalcie. Ma chłopak parę w nogach, nie mamy z nim szans.
Jakieś pół kilometra biegniemy za Pawłem asfaltem przez zabudowania Zglechowa. On nagle odbija w prawo, jak na mój gust trochę za wcześnie. Działa instynkt stadny, zasuwamy za nim. Przecinamy dolinkę potoku, Paweł Szymczak zostaje z tyłu gdzieś za mną, coś je, tracę go z oczu. Ja ścigam uciekiniera drogą przez otwarte pola na południe. Zagalopował się trochę za daleko, dotarł do narożnika lasu i dość późno odbił na wschód. Ja zrobiłem to trochę wcześniej, ale znowu mam pod nogami twarde jak kamień zmrożone bruzdy. Widzę przed sobą paliki elektrycznego pastucha przed połacią trawy, nie dostrzegam łączącego je drutu. I wpadam na niego z impetem, uderzenie mojego uda w drut wyrzuca najbliższy palik na kilka metrów do góry. Na szczęście drut nie był podłączony do prądu, nie urwał się też. Pospiesznie wtykam palik na miejsce, z którego wyskoczył i zapinam na nim drut, zacierając ślady kolizji.
Biegnę równolegle do Pawła na wschód, w kierunku przysiółka Świętochy. Rywal defintywnie znika mi z oczu, przekraczając szosę Żaków-Nowy Zglechów. Ja docieram do niej ze dwie minuty po nim, po czym zasuwam między gospodarstwami dalej na wschód, do lasu, w którym krył się PK 5. Tym razem opis brzmi następująco: „ujście rowu ze zbiornika wodnego”. Czyli im więcej wody, tym cieplej. Penetruję podmokły las przez kilka minut, wreszcie widzę czerwony lampion. Na punkcie robię sobie przystanek, wyjmuję z plecaka kanapkę i termos. Herbata okazuje się jeszcze całkiem ciepła, jest wspaniała. Na punkt dociera w tym czasie Paweł Szymczak, częstuję go herbatą. On szybko rusza dalej, mi około minuty zajmuje spakowanie się.
Tutaj rozdzielają się trasy biegów na 100 i na 50 km. Pół doby temu setkowicze szli (a niektórzy biegli) stąd po ciemku dalej na południowy wschód ku przysiółkowi Dzielnik, za którym był PK 7. Potem trasa setki prowadziła daleko na wschód. Trochę żałuję, że nie zdecydowałem się na dłuższy bieg, bo poprowadzono go przez tereny, do których mam pewien sentyment. Trzy lata temu pracownicy redakcji PPWK, wydawnictwa w którym pracowałem, zorganizowali niezapomniany rajd rowerowy. Kilkanaście osób dojechało pociągiem z Warszawy do Cegłowa (tam zapamiętałem jesiony otaczające kościół), po czym ruszyło na południe rowerami w kierunku Jeruzala. W tej miejscowości, której filmowa nazwa brzmiała Wilkowyje, nakręcono serial „Ranczo”. Oglądaliśmy oczywiście słynny sklep, przed którym wysiadywali amatorzy wina patykiem pisanego, oraz zabytkowy drewniany kościół. Potem jechaliśmy na południowy zachód i dotarliśmy w okolice Garwolina, gdzie wieczorem było fajne ognisko z gitarą. A mniej więcej rok później redakcję kartograficzną PPWK rozpędzono na cztery wiatry, straciliśmy pracę i praktycznie skończyła się firma o 80-letniej tradycji. Ten rajd był chyba ostatnim jaśniejszym epizodem w jej dziejach. Ech, szkoda gadać…
Po drodze mijaliśmy na rowerach kościół w Kuflewie, w którym kilka miesięcy później byłem na ślubie Ewy z zespołu Werchowyna. Od kilku lat do dziś chodzę prawie co poniedziałek na warsztaty ukraińskiego śpiewu białego, prowadzone w Warszawie na Nowogrodzkiej przez Ewę. Wtedy w Kuflewie po raz pierwszy, i jak na razie ostatni, miałem okazję razem z Werchowyną po ślubie przed kościołem zaśpiewać na głosy „Zoriuszkę”, piękną pieśń weselną kozaków syberyjskich. Ewa sama ją sobie na ślub zażyczyła, a miejscowi podobno długo opowiadali, że czegoś takiego to w tych stronach jeszcze nie było. Dziś okolice Cegłowa, Kuflewa i Jeruzala były teatrem działań amatorów dalekich rajdów na orientację.
Koniec wspomnień, wracamy do pięćdziesiątki. Ruszam z PK 5 tak jak Paweł na północ, po kilku minutach jestem na asfalcie we wsi Siodło. Napotykam nieznanego zawodnika, który pyta mnie o drogę do PK 5. Pokazuję mu las na południu i biegnę śladem Pawła asfaltem na wschód. Po niecałych dwóch kilometrach skręcamy na północ, Paweł jest coraz bliżej. Kiedy po kolejnych 300 m skręca znów w prawo w polną drogę, prawie go dopadam. I wtedy na wirażu fikam kozła na zamarzniętej kałuży. Nic się poważnego nie stało, wyflejałem się tylko. Ale Paweł znowu trochę odskoczył. Doganiam go w końcu na polnej drodze prowadzącej wśród pól i zagajników na wschód. Docieramy w okolice PK 6. Opis punktu brzmi: „skrzyżowanie drogi gruntowej ze strumieniem”. No i mokro było na punkcie okrutnie, ale znaleźliśmy go szybko.
Droga do kolejnego punktu teoretycznie była łatwa, bo fioletowa linia na mapie, łącząca punkty kontrolne, praktycznie nakładała się na wiodącą na północny wschód polną drogę, prowadzącą do PK 15. Ale po drodze było niedawno chyba powstałe wyrobisko piasku, na którym nieświadomie zboczyliśmy na wschód. W pewnym momencie patrzę na busolę i mówię Pawłowi, że azymut się nie zgadza. Ale błąd został dość szybko skorygowany, przecięliśmy szosę we wsi Piaseczno i leśną drogą dotarliśmy do PK 15. Właśnie kiedy naprawialiśmy błąd w nawigacji, słyszałem w plecaku dzwonek mojej komórki – dzwoniła Renata, ale w biegu nawet nie próbowałem odbierać.
PK 15 znajdował się tradycyjnie w bardzo mokrym miejscu o nazwie Skwarne Bagna. Widać było tam liczne ślady działalności bobrów: tamy oraz obgryzione, zwalone pnie. Tuż przed punktem napotkaliśmy Janka Bolanowskiego z Łodzi, uczestnika setki. Wpadł wcześniej do jakiejś wody, zmoczył mapę i część z niej zgubił. Nie bardzo więc mógł samodzielnie poruszać się dalej i postanowił do nas dołączyć.
Dalsza trasa wcale nie była oczywista. Trzeba było przemieścić się na zachód o jakieś 5 km do terenu, na którym Tomek rozstawił 5 punktów drugiego scorelaufu. Mieliśmy do pokonania mokry las pocięty siatką prostopadłych leśnych przecinek i traktów, o przebiegu skręconym o 45 stopni w stosunku do kierunku, w jakim mieliśmy się przemieszczać. Więc trasa naszego marszobiegu (z przewagą biegu) przypominała kształtem schody. Janek dzielnie dotrzymywał nam kroku, mimo przemoczenia, zarwanej nocy i ponad 80 km w nogach. W lesie przed sobą zobaczyłem przeskakującą przez mokry trakt sarnę, widziałem ją przez mniej niż sekundę, biegnący obok Janek jej nie zauważył.
Niektóre odcinki leśnych dróg były bardzo mokre, przemieszczanie się nimi wiązało się z zanurzeniem po kostki, a miejscami po łydki. Było już po południu, poranny mróz ustąpił miejsca dodatniej temperaturze, nogami mieliliśmy mieszaninę lodu, wody i błota. Moje columbie oczywiście dawno przemokły, a za sprawą lodowatej wody miałem wrażenie, że drętwieje mi wszystko w stopach. Często decydowaliśmy się na przedzieranie równolegle do drogi lasem, mimo licznych zarośli i czepiających się spodni jeżynowych, kolczastych pnączy. Kratownica leśnych duktów pozbawiona była znaczących miejsc, więc nie byliśmy pewni, gdzie dokładnie jesteśmy. Natrafiliśmy wreszcie na szerszą drogę o kilku charakterystycznych zakrętach.
Zdecydowanie lepiej się poczułem, wiedząc gdzie jestem. Wyrwałem biegiem do przodu, Paweł został trochę w tyle, Janek napotkawszy po drodze innych maszerujących setkowiczów zwolnił do ich tempa. Zasuwam na północny zachód szeroką leśną drogą, wiodącą do stacji kolejowej Mienia. Przed stacją docieram do charakterystycznego zakrętu drogi pod kątem kilkunastu stopni w prawo. Tu trzeba odbić w lewo w ledwo widoczną w zaroślach przecinkę, która powinna mnie zaprowadzić prosto do pierwszego punktu scorelaufu, czyli opisanego jako „ambona myśliwska” PK 16B. Dogania mnie Paweł Szymczak, biegniemy teraz razem. Trzeba się przestawić na mapę do biegów na orientację w skali 1:15 000, o godle Letnisko. Na niej dominują ciemnozielone plamy trudnoprzebieżnego, gęstego lasu. Znajdujemy ambonę, odbijamy na kartach startowych perforatorem obecność, ruszamy dalej. Po kilkuset metrach zorientowałem się, że zamiast w kratce 16B odbiłem punkt w kratce 16. Dekoncentracja wynikająca ze zmęczenia, cholera. Postanowiłem zawrócić i odbić punkt we właściwej kratce karty startowej, Paweł uciekł mi w tym czasie do przodu.
Niby kolejność zaliczania punktów scorelaufu jest dowolna, ale trasa narzuca się sama. Trzeba teraz dotrzeć do PK 16, jest przy tym trochę kluczenia leśnymi ścieżkami. Z zadowoleniem widzę znów w przedzie żółtą koszulkę Pawła, doganiam go u stóp wysokiej wydmy, na której szczycie znajdujemy lampion. Ruszamy do kolejnego PK 16C, ale każdy inną drogą. Ja wybrałem ścieżkę wiodącą wierzchem długiej wydmy, Paweł zbiegł na północ i zdecydował się na drogę przez zabudowania Wólki Wiciejowskiej. Obaj przemieszczamy się na północny zachód. Docieram do samotnego zabudowania, jakieś 200 m na zachód od niego, na brzegu leśnego jeziora, powinien być punkt kontrolny, opisany jako „ujście rowu ze zbiornika wodnego”. Przeskakuję kałuże, dostrzegam niemal jednocześnie lampion i doganiającego mnie Pawła. Rozstać się nam widać ciężko.
Obiegamy jeziorko, biegniemy teraz leśną drogą. Na rozstaju Paweł patrzy na busolę, wybieramy lewy wariant. W okolicach kolejnego jeziorka znajduje się PK 16A. Trzeba przebrnąć przez takie błocko, że niezdecydowany zatrzymuję się. A Paweł bez wahania wskakuje w breję, więc idę w jego ślady. Kluczymy wśród kałuż i gałęzi, znajdujemy lampion w samym środku podmokłości, wracamy do błocka. Za nim droga prowadzi na południe, a potem na zachód. Został ostatni punkt scorelaufu, który odgrodzony jest od nas rozległą podmokłością. Nie ma jej jak obejść, trzeba przebrnąć. Droga na zachód też okazuje się mokra, więc proponuję Pawłowi zejście z niej w głąb gęstego lasu i przedarcie się na południe. Paweł zgadza się, tym bardziej że w lesie widać na śniegu ciemne ślady ścieżek wydeptanych przez naszych poprzedników.
Jest już po piętnastej, zapada zmierzch. Dobrze byłoby mieć przed zmrokiem bagno za sobą. Wypadamy na drogę prowadzącą dokładnie w stronę PK 16D. Coraz więcej wody, którą znów staramy się obiegać przez las schodząc z drogi. I w końcu mamy 16D. Tu postanawiam się zatrzymać i wypić resztki letniej już herbaty z termosu i zjeść baton. Paweł dzięki temu ucieka. Pakuję chwilę manatki i suchszym już nieco lasem przemieszczam się na zachód. Docieram do szerokiej drogi Krzywica-Barcząca i biegnę nią na północ. Zgodnie z przewidywaniami docieram do zabudowań wschodniego skraju długiej wsi Chmielew i znowu widzę przed sobą szerokie bary w żółtej koszulce. Obaj skręcamy w asfaltową drogę, którą biegniemy dość szybko przez Chmielew na zachód. Ciemno już całkiem, zapalamy czołówki, gratulując sobie, że udało się przed zmrokiem wyjść z bagna. Częstuję Pawła napojem powerade, sam też trochę wypijam. Patrzę na zegarek, jest 16:10, od ponad sześciu godzin jesteśmy w trasie.
Paweł chce dotrzeć do głównej szosy Mińsk-Siennica, żeby przez most drogowy przedostać się na północny brzeg Mieni. Ale do ostatniego punktu kontrolnego prowadzi też krótsza droga przez Mariankę, gdzie również był most na Mieni, tyle że ledwo widoczny w świetle czołówek na mapie. Trochę przypadkowo na niego wpadamy. W Mariance skręcamy w szosę w lewo, a pół kilometra dalej w jedną z polnych dróg wiodących między zabudowaniami na północ. Przechodzący człowiek mówił, że tam są „góry”. Istotnie, przedzieramy się przez zadrzewione wydmy i dzięki opisowi „północno-wschodni róg lasu” bez większego kłopotu odbijamy PK 17. Mamy komplet punktów, trzeba dostać się teraz na miński stadion. Zakładamy, że przed nami jest tylko Paweł Pakuła, więc jest szansa na pudło. Nie wiedzieliśmy o tym, że równie szybki na trasie był Wojtek Wanat – nigdzie na trasie go nie widzieliśmy. Paweł ma dodatkowy powód, żeby szybko znaleźć się na mecie – chce jeszcze dziś wracać pociągiem do Poznania, a to oznacza konieczność odjazdu z dworca w Mińsku przed osiemnastą.
Znowu dylemat, którędy wracać. Pierwszy odruch to przedarcie się na północ i po linii kolejowej łatwe dotarcie do Mińska. Ale po doświadczeniach z początku rajdu, czyli konieczności biegu po torowisku bardzo ruchliwej kolei, rezygnujemy. I chyba to był błąd, bo po biegu od Pawła Pakuły dowiedzieliśmy się, że on wybrał kolej, której tym razem towarzyszyła bardzo wygodna równoległa droga. My decydujemy się na bieg bezdrożami na zachód ku wspomnianej już szosie z Mińska do Siennicy. Trafiamy na jakiś piaszczysty trakt, który wyprowadza nas przez pola na północ ku Anielinie Dużej, peryferyjnej dzielnicy Mińska. Pod koniec są chaszcze, przedzieramy się przez nie, pod chaszczami ukryty jest potok, wpadamy w wodę po kolana. A po drugiej stronie czeka na nas wysokie ogrodzenie. Przeskakiwać, czy może lepiej obejść? Obchodzimy, trochę lawirujemy, wreszcie jesteśmy na asfalcie, którym zasuwamy na zachód.
Przekraczamy szosę i pytamy przechodniów, jak dotrzeć na stadion. Proponują dotarcie do kolei, a potem poruszanie się na zachód wzdłuż torów. Ale to okrężna droga, wybieramy przedzieranie się od razu na zachód przez las. Zmęczenie daje o sobie znać, bliskość mety i ciemności też przeszkadzają w zimnej kalkulacji. Paweł mówi, że musieliśmy przesunąć się za daleko na zachód i minąć stadion. Tracę go z oczu na leśnej ścieżce, robi się pagórkowato, zbiegam do dolinki Srebrnej. Wołam Pawła, nie ma odzewu. Pomyślałem, że mógł zawrócić i sam to zrobiłem. Docieram do szosy i biegnę nią na północny wschód, w kierunku torów. I okrężną drogą, ale już bez kłopotów nawigacyjnych przez miasto dobiegam do mety. Coraz intensywniej pada śnieg, tuż przed stadionem słyszę jadącego na rowerze i dopingującego mi Piotrka Szrajnera.
Wchodzę do budynku, oddaję kartę startową, mam czas 7:11. Paweł Szymczak już tam jest, miał czas 7:02. Pobiegł jednak lasem na zachód i jego wariant był przynajmniej o kilometr krótszy od mojego. I dowiaduję się, że jednak byłem czwarty, pudło było o krok, no może kilka kroków. Wygrał Paweł Pakuła przed Wojtkiem Wanatem. Paweł Szymczak szybko się zbiera nie czekając na zakończenie, ktoś podwozi go na dworzec. Na mecie jest też zwycięzca setki, Maciek Więcek. Żadna niespodzianka – niedawno Maciek wygrał też setkę na Harpaganie w nieco ponad 10 godzin, ustanawiając rekord czasowy tego rajdu.
Możemy częstować się kawą, herbatą, ciastkami, sokami, piwem, bigosem i kiełbaskami z grilla. Full wypas. Na podłodze leżą pokotem na karimatach uczestnicy rajdu przygodowego i setki, odsypiający zarwaną noc i ogromny wysiłek. Widzę wśród nich Piotrka Karolczaka, zwycięzcę Maratonu Gór Stołowych, i Piotrka Szrajnera. Stanowili zespół, który dziś w rajdzie przygodowym zajął drugie miejsce, przegrywając ze zwycięzcami zaledwie o minutę. Za oknem robi się straszna śnieżna zawierucha. Z ogniska nici, przywieziona przeze mnie dziś gitara nie da głosu, bo na sali ludzie śpią.
Ogarniam się jakoś i idziemy z Pawłem Pakułą, żeby skorzystać z basenu i sauny. Taką możliwość mieli wszyscy uczestnicy Nawigatora, ale skorzystało z niej tylko kilku stosunkowo mało umęczonych. Na miejski basen trzeba było iść ze dwa kilometry przez centrum miasta, w tumanach śniegu. Ale dotarliśmy, powiedzieliśmy, że jesteśmy z Nawigatora i bez kłopotu wpuszczono nas na basen, a potem do sauny. Próbowałem pływać, ale łapały mnie skurcze w nogach, więc ograniczyłem się do hydromasażu w ciepłym brodziku i biczów wodnych. Za to sauna była wspaniała, zwłaszcza sucha o temperaturze około 85 stopni. Wygrzałem maksymalnie zziębnięte członki, wylałem w przerwach na siebie kilka kubłów lodowatej wody i poczułem się jak nowo narodzony.
Wracamy z Pawłem do bazy rajdu, żywo dyskutując. Dowiedziałem się, że Paweł od niedawna pracuje w Muzeum Wojska Polskiego, jest pasjonatem historii i wojskowości. Do mety w międzyczasie docierają moi towarzysze podróży, Daniel i Skarabeusz, a potem bez kompletu punktów Renata i Darek. Wszystkich zmrok dopadł na leśnych bagnach drugiego scorelaufu i mieli przez to zdecydowanie trudniej niż my. Ceremonia zakończeniowa odwleka się. Dyskutujemy więc przy stolikach uzupełniając płyny, porównujemy warianty przejścia, snujemy plany na kolejne rajdy. Namawiam Marka Michalczyka, żeby wybrał się wiosną ze swoją suką na jakąś imprezę dogtrekkingową. Lech Latecki, który dotarł do mety pięćdziesiątki niedługo po mnie, być może wybierze się w czerwcu w zespole ze mną na Bieg Rzeźnika. Piotrek Karolczak opowiada o wyścigu na kaukaski szczyt Elbrus w ekstremalnych warunkach pogodowych, którego był uczestnikiem. Dyskutujemy też na modny ostatnio temat: czy biegnąc długodystansowo lepiej lądować na pięcie, czy na śródstopiu?
O 22.00 kończy się 24-godzinny limit czasu dla uczestników setki i 12-godzinny dla pięćdziesiątkowiczów. Minutę wcześniej otwierają się drzwi i do sali wkracza ośnieżona para: Anna Trykozko i Leszek Herman-Iżycki. Oboje mają komplet punktów, Anna jest jedyną z pięciu kobiet startujących w setce, której to się udało. Zbierają liczne gratulacje. Około 23.00 odbywa się wreszcie ceremonia zakończeniowa, zwycięzcy (o ile się jeszcze nie rozjechali) otrzymują nagrody z rąk dwóch ślicznych blondynek. Jedna z nich to Ola Radomińska, córka Justyny i Tomka, a druga to Maja, córka pomagającej Justynie w biurze zawodów Ani Podlaskiej. Na chwilę wręczanie nagród przerywa wejście kończącej właśnie mordęgę najlepszej pary mixów w rajdzie przygodowym. Kiedy odjeżdżaliśmy przed północą, rajd przygodowy jeszcze trwał – 36-godzinny limit upływał w niedzielę o 10.00 rano.
Nawigator okazał się znakomicie zorganizowaną imprezą o fajnym klimacie. Ze względu na warunki był nie lada wyzwaniem. Należą się gorące podziękowania jego wszystkim organizatorom. Tomek Radomiński znakomicie skomponował i zredagował mapę, pełna profeska. Ja jestem bardzo zadowolony ze swojego wyniku, zdecydowanie lepszego niż w podobnym pod względem dystansu i stopnia trudności rajdzie Dymno sprzed paru miesięcy. Tam byłem piąty i biegłem ponad osiem godzin.
Trzeba teraz wymienić najlepszych w Nawigatorze V:
Rajd przygodowy, 120 km, kategoria mix (wzięło udział 7 zespołów):
1. Sabina Giełzak i Krzysztof Muszyński, Funxesports, 25:31
2. Natalia Sadowska i Tomasz Mikulski, Hayabusa, 27:09
3. Katarzyna Polak i Hubert Puka, Sherpas Raidteam, 30:03
Rajd przygodowy, 120 km, kategoria mm (wzięło udział 10 zespołów):
1. Paweł Janiak i Marcin Zdziebło, Entre.pl Team, 19:18
2. Piotr Karolczak i Piotr Szrajner, Entre.pl Team/IM 2010, 19:19
3. Andrzej Brandt i Marek Woźniczka, Nonstop Adventure, 24:13
Maraton pieszy, 100 km, kobiety (wzięło udział 5 pań):
1. Anna Trykozko, 23:59
2. Kamila Truszkowska, zaliczone 23 punkty kontrolne
3. Małgorzata Czeczott, Uniwersytecki Klub Alpinistyczny, zaliczone 22 punkty kontrolne
Maraton pieszy, 100 km, mężczyźni (wzięło udział 43 panów):
1. Maciej Więcek, Inov-8, 13:10
2. Marcin Krasuski, Team 360, 13:55
3. Michał Jędroszkowiak, Inov-8, 14:11
Maraton pieszy, 50 km, kobiety (wzięły udział 2 panie):
1. Renata Gawęda, Entre.pl Team/IM2010, zaliczone 13 punktów kontrolnych
2. Katarzyna Pociej, zaliczone 11 punktów kontrolnych
Maraton pieszy, 50 km, mężczyźni (wzięło udział 25 panów):
1. Paweł Pakuła, Columbia Sherpas RT, 6:15
2. Wojciech Wanat, Byledobiec Anin, 6:36
3. Paweł Szymczak, KB Maniac Poznań, 7:02
Pełne wyniki, mapy z którymi biegliśmy oraz linki do galerii zdjęć i innych relacji uczestników znajdziecie na stronie internetowej organizatora: www.nawigator.net.pl