Redakcja Bieganie.pl
Dzień powitałem biegnąc. Słońce pojawiło się nad palmami, gdy miałem za sobą dwudziesty kilometr, ale jego widok nie sprawił radości – od początku biegu było gorąco, ale w słonecznych promieniach robiło się cieplej i cieplej. Ostatnie kilometry na ulicach Bridgetown przemierzałem samotnie, a powietrze drgało z gorąca. W palącym słońcu nie były ważne wskazania pulsometru i GPS-u, przestały się liczyć przedstartowe założenia, a cel był jasny – zachować pozycję pionową i mieścić się między krawężnikami.
Pomysł udziału w maratonie na Barbadosie nie był wynikiem długich rozważań. Uczestnikom poznańskiej Maniackiej Dziesiątki (marzec 2008) rozdano książeczki z wykazem biegów na świecie. Gdy tylko wzrok trafił na lakoniczną informację „7 grudnia Barbados”, od razu wiedziałem: jadę.
Los chyba nie podzielał mojego entuzjazmu i pod nogi rzucał kłody pokaźnych rozmiarów. Tym razem kupienie biletów lotniczych z dużym wyprzedzeniem nie było dobrym pomysłem. Linie XL, które miały nas zawieźć na miejsce, raczyły zbankrutować. Znalezienie innego lotu w rozsądnej cenie wymagało dni poszukiwań, a stawki przewoźników zmieniały się jak w kalejdoskopie. Udało się jednak polecieć z Łodzi przez Dublin i Manchester, ale nie był to koniec kłopotów. Barbados nie jest wielką wyspą, ale nawet na niewielkiej wyspie może być trudno znaleźć punkt rejestracji zawodników, zwłaszcza, gdy na stronie internetowej biegu nie ma wskazówek, gdzie prowadzić poszukiwania. Tracąc nadzieję, krążyliśmy po stołecznym Bridgetown, w okolicach planowanego startu nie pojawiał się nikt wyglądający na organizatora, biuro zawodów nie odpowiadało na maile, a podany w necie telefon milczał. I zdarzył się cud. Gdy wróciliśmy do St. Lawrence Gap – miejscowości, w której zamieszkaliśmy, oddalonej od stolicy o dobrych parę kilometrów – okazało się, że biuro zawodów mieści się… dwieście metrów od naszego hoteliku!
Maratońską niedzielę rozpoczęliśmy niemal jeszcze w sobotę. Pobudka o 2.30, o czwartej zabrał nas autobus zbierający biegaczy, a o piątej strzał startera zmusił do biegu zaspanych zawodników. Ruszyło niemal stu maratończyków i 150 półmaratończyków (dotrzymywali nam towarzystwa do dziesiątego kilometra, a gdy zawracali patrzyłem na nich z zazdrością). W stawce zdecydowanie dominowali czarnoskórzy biegacze, oprócz mnie – jedynego Polaka – gośćmi z daleka byli również Brytyjczycy, Amerykanie, Kanadyjczycy, przybysze z Kenii, Irlandii i Niemiec. Pierwsze kilometry przemierzaliśmy w nocnych ciemnościach, ale noc nie oznaczała chłodu – było wyraźnie ciepło, a co gorsza – bardzo wilgotno.
Rozsądek pomógł określić przedstartowe założenia. Żadnego bicia życiówek (warto jeszcze pożyć), ten bieg to tylko miłe zakończenie intensywnego sezonu – szósty maraton 2008 roku – należało więc tylko pobiec „przyzwoicie”. Miałem już w nogach wrześniowy Berlin i listopadowe Ateny, oba biegi w czasie 3.20, a to dopiero drugi sezon moich startów. Należę do kameralnego łódzkiego klubu Szakale Bałut, w którym staramy się łączyć bieganie z ciekawymi wyprawami, a Barbados miał przebić wszystkie nasze dotychczasowe wyjazdy.
Jeszcze przed startem odszukałem Węgra – Gyorgy Galantai. Od 16 kilometra biegliśmy razem, trzymaliśmy równe tempo i radowaliśmy się wyprzedzaniem kolejnych konkurentów. W tak małej stawce większość zawodników w pojedynkę zmagała się z dystansem i upałem, nie mając nawet nikogo bezpośrednio przed sobą. Warto dodać, że mimo iż biegliśmy wzdłuż morza, co chwilę pokonywaliśmy jakiś podbieg, zadania nie ułatwiały też przejeżdżające pojazdy, w tym autobusy zatrzymujące się na przystankach. Współpraca z Gyorgy sprzyjała utrzymaniu tempa i jakoś dawałem sobie radę. Pożegnaliśmy się dopiero na 37 kilometrze, gdy upał stał się nie do zniesienia, a Węgier (biegający jesienią 12 minut szybciej ode mnie) nieco lepiej radził sobie na trasie.
Ostatnie kilometry pamiętam słabo. Zapewne wizyta w saunie pomogłaby odświeżyć pamięć. Starałem się myśleć tylko o tym, że zaledwie kilkanaście metrów dzieli metę od karaibskiej plaży. W uszach dźwięczały słowa, którymi Gyorgy pożegnał mnie ruszając do przodu: „obiecuję, że za pół godziny będziesz w morzu”.
Dobiegłem. Przed metą Iga podała mi polską flagę, dałem radę utrzymać ją nad głową. Oklaski, okrzyki, medal na szyję… Wbiegając na metę kątem oka widziałem czas – 3.28. W tym klimacie nie byłem w stanie zrobić więcej. Dało to dwudziestą lokatę. Wśród mężczyzn triumfował Pamenos Ballantyne (Saint Vincent i Grenadyny) z czasem 2.25, a wśród kobiet zwycięstwo przypadło Brytyjce Amy Chalk (3.02) – wyniki na www.chiptimeresults.com. Później dowiedziałem się, że nie byłem jedynym Polakiem na tej trasie, w 2004 r. maraton na Barbadosie ukończył Grzegorz Kołodko.
Nie był to koniec naszej wyprawy na Karaiby. Po biegu wypoczywałem na plażach Grenadynów, odwiedziliśmy jeszcze St. Lucię i Grenadę. Dzięki wyprawie na egzotyczny maraton mieliśmy okazję pływać z morskimi żółwiami, karmić w dżungli zielone małpy, wspinać się na wulkan La Sufriere na St. Vincent. Warto było.
Maciej Rakowski, Szakale Bałut Łódź