Miniatura na glowna 21
23 września 2024 Aleksandra Bazułka Lifestyle

Maria Bukowiec: Nie ma mnie w domu około 200 dni w roku


Igrzyska olimpijskie to spełnienie marzeń nie tylko dla sportowców, ale i sztabu medycznego. Maria Bukowiec jako fizjoterapeutka pracuje z polskimi lekkoatletami od czterech lat. Wyjazd do Paryża stał się jej celem jednak dużo wcześniej. Spisany na kartce, stał się motorem napędowym do ciężkiej pracy. Gdy podczas ceremonii ślubowania wybrzmiał hymn, nic dziwnego, że w oczach Marii pojawiły się łzy szczęścia.

O tym, jak wygląda droga fizjoterapeuty prowadząca do pracy z profesjonalnymi zawodnikami, dlaczego w Paryżu wstawała o świcie oraz bez jakiej pamiątki nie chciała wrócić do Polski, Maria opowiedziała w wywiadzie.

Aleksandra Bazułka: Natychmiast zwróciłam uwagę na olimpijski symbol, który masz zawieszony na łańcuszku. Czy jest on dla Ciebie szczególny?

Maria Bukowiec: Dostałam go od męża na urodziny, które przypadają w październiku. Czekał dziewięć miesięcy w pudełku. Wyciągnęłam go dopiero po otrzymaniu oficjalnego powołania olimpijskiego, a założyłam na ślubowanie. W sporcie jest tak, że do czasu aż nie usiądziesz na pokładzie samolotu, nie możesz być niczego pewnym.

A: Dla fizjoterapeuty zajmującego się sportowcami igrzyska olimpijskie w hierarchii są na tym samym miejscu, jak dla zawodnika? Pracowałaś na to nie tylko przez cztery ostatnie lata.

M: Zdecydowanie. Zaczęłam pracować ze sportowcami w 2015 roku i gdy tylko byłam już pewna, że chcę to robić, postanowiłam rozrysować sobie jakąś ścieżkę kariery. Kiedy trenowałam taniec towarzyski, trener kazał mi wypisać na kartce wszystko, co chcę osiągnąć i codziennie rano na to patrzeć, żeby wiedzieć, po co wstaję. Zrobiłam tak samo z fizjoterapią. Wypisałam sobie, że chcę pracować w sporcie, a z czasem zajmować się zawodnikami profesjonalnymi. Na tamtym etapie przeszłam z futbolu amerykańskiego do piłki nożnej. Kolejnym etapem miała być praca z kadrą narodową. Pracowałam wówczas z Olą Gaworską i to ona podesłała mi ogłoszenie Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.

A: Czy Ola o tym wie, że pomogła ci spełnić marzenie?

M: Tak. Napisałam do niej po ślubowaniu, że to poniekąd dzięki niej jestem w tym miejscu. Pamiętam to jak dziś. Nikt nie odzywał się przez trzy tygodnie, aż w końcu zadzwonili. Umówiliśmy się na rozmowę. Gdy tylko zaczęłam pracę jako członek sztabu medycznego kadry, kolejnym moim celem był wyjazd na igrzyska. Po drodze były jeszcze Mistrzostwa Świata w Oregonie w 2022 roku oraz rok później w Budapeszcie.

438093630 8052235348138425 2711926564610486548 n

A: Praca z lekkoatletami bardzo różni się od tej z piłkarzami lub zawodnikami futbolu amerykańskiego, z którymi miałaś styczność?

M: Bardzo. Potężną przepaścią jest przede wszystkim fakt, że rozmawiamy o sporcie drużynowym i indywidualnym. Jest zupełnie inne podejście. Z jednej strony to grupa osób, więc jest ten klimat wzajemnej rywalizacji i nakręcania się. Z drugiej strony w sporcie indywidualnym jest, moim zdaniem, więcej profesjonalizmu. Widać w nim, że każdy pracuje na siebie, więc każdy trening robi na 200%. W drużynie, gdy ktoś ma gorszy dzień, może sobie nieco odpuścić. 

A: W PZLA masz swoje specjalizacje. Można kojarzyć cię między innymi z pracą dla chodziarzy. 

M: Zaczynałam w sprincie przed Mistrzostwami Świata sztafet w Chorzowie. Przygotowania na etapie listopada i grudnia startują od zgrupowań, na których zjawia się nawet 150 sportowców. Przewijają się sportowcy z kadry A i B, zawodnicy klubowi oraz całe zaplecze. Z czasem doktor przydziela nas do konkretnej konkurencji. Obowiązuje zasada, że medaliści oraz finaliści imprez międzynarodowych mają przydzielonego swojego fizjoterapeutę. Tak trafiłam do Dawida Tomali, ale i do całej grupy chodu sportowego oraz grupy wytrzymałościowej. Na wszystkich zgrupowaniach opiekowałam się sportowcami właśnie z tych konkurencji. 

A: To bardzo dużo pracy!

M: Od 800m w górę, więc zdecydowanie trochę tego jest. Zawsze jestem tą, która wstaje skoro świt na chód i maraton. Towarzyszę sportowcom od bardzo wczesnych godzin porannych, jadę z nimi na zawody i bywa tak, że przed 11:00 jestem w hotelu i nadrabiam śniadanie. 

A: Twoja praca jest bardzo angażująca czasowo. Właściwie pod tym względem niewiele różni się od pracy sportowca. Dodatkowo łączysz ją z przyjmowaniem pacjentów w swoim gabinecie.

M: Wedle moich obliczeń nie ma mnie w domu około 200 dni w roku. Trzeba mieć wyrozumiałego męża i pacjentów. Z mężem dobrze wiedzieliśmy, że celem są igrzyska. Najcięższe były początki, gdy przyzwyczajaliśmy się do tego trybu życia. Oczywiście nie obyło się bez małych, a ja miałam kilka momentów, w których zastanawiałam się nad tym, żeby to wszystko zostawić i wrócić do tradycyjnego trybu życia. Szybko jednak głowa wracała do normy i powtarzałam sobie, że jest cel, więc trzeba go zrealizować. Wiedziałam przecież, że chcemy być ze sobą całe życie, więc te cztery lata, gdy mniej bywam w domu, nic nie zmienią. Jeszcze zdążymy się sobą zarówno znudzić, jak i nacieszyć. 

Maria Bukowiec z nominacja olimpijska

A: Jak wyglądał cały ten okres od otrzymania wiadomości o tym, że jedziesz na igrzyska, aż do zameldowania się w wiosce olimpijskiej?

M: Dowiedzieliśmy się w okolicach 15 lipca. Wcześniej znaliśmy jedynie szeroki skład fizjoterapeutów, ale wiedzieliśmy, że nie wszyscy będą mogli pojechać do Paryża. Na całe szczęście finalnie okazało się, że każdy z nas otrzymał swoją szansę. Wszyscy zapracowali sobie na to tak samo ciężko i uważam, że wszystkim się należało.

O tym, że jadę na pewno, zostałam poinformowana podczas zgrupowania w Sankt Moritz. Prosto ze Szwajcarii polecieliśmy do Warszawy, gdzie odebraliśmy sprzęt. Następnego dnia mieliśmy ślubowanie w siedzibie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Dopiero na ślubowaniu, gdy zobaczyłam tych wszystkich sportowców, dotarło do mnie, że spełniłam swoje marzenie. Razem z nami ślubowanie mieli siatkarze, wioślarze i zapaśnicy. Gdy usłyszałam hymn, łezka zakręciła mi się w oku. 

Za kilka dni mieliśmy zaplanowany wylot. Warto dodać, że podróżowanie samolotem jako fizjoterapeuta nie jest takie łatwe. Dwie swoje walizki, stół i dodatkowo dwie olbrzymie lodówki z kamizelkami chłodzącymi. Gdy tylko dolecieliśmy do Paryża, na lotnisku przywitali nas bardzo sympatyczni wolontariusze, którzy zresztą byli tacy przez całe igrzyska. Zalaminowali nasze akredytacje i stamtąd udaliśmy się już do wioski. 

A: Jakie wrażenie zrobiła na Tobie wioska?

M: Widziałam już wcześniej nagrania, ale nie wyobrażałam sobie, że wioska jest aż tak duża. Nasz budynek był dobrze przygotowany na przyjazd ekip. W pokoju faktycznie znajdowały się kartonowe łóżka, ale były bardzo wygodne. Wbrew temu, co zdarzyło się czytać, można było dostawiać do nich moduły, więc nawet przy wyższych osobach, nie powinno być kłopotów z wygodnym snem. Nie skakałam po nich, choć byli i tacy. 

A: Z kim miałaś okazję pracować w czasie igrzysk?

M: Byli to głównie lekkoatleci. Pracy było bardzo dużo. To szczyt sezonu, więc również kulminacja wszystkich przeciążeń. Dużo osób pyta, dlaczego „nie poszło”. Z medycznego punktu widzenia? Okres przygotowawczy pomiędzy igrzyskami był skrócony o rok. Nie było okresu, w którym zawodnicy mogli odpocząć. Zaraz po Tokio odbyły się Mistrzostwa Świata w Oregonie, a rok później rywalizacja przeniosła się do Budapesztu. Co roku zatem imprezy docelowe, więc nie było czasu na zwolnienie. Niestety nawarstwiło się bardzo dużo kontuzji i przeciążeń. Na szczęście w trakcie samych igrzysk nie przydarzyło się nic, co musieliśmy dodatkowo diagnozować. 

A: Który moment w trakcie igrzysk był dla ciebie najbardziej wzruszający? Wiem, że byłaś na stadionie w trakcie startu Natalii Kaczmarek.

M: Zdecydowanie był to moment, w którym Natalia sięgnęła po brąz. Siedziałam w rzędzie przed trenerem, fizjoterapeutą i narzeczonym Natalii – Konradem Bukowieckim. Doktor nie mógł już wytrzymać napięcia. Emocje były ogromne. Wszyscy dobrze zdawali sobie sprawę z tego, że to ostatnia szansa na medal w lekkiej atletyce. Kadrowicze siedzieli wokół nas i kibicowali. Gdy tylko Natalia przekroczyła linię mety, odwróciłam się, aby zobaczyć reakcje. Widok wzruszonego Konrada był dla mnie niesamowity. Widząc progres Natalii przez ostatnie cztery lata, tak szczerze czułam, że ten medal zwyczajnie jej się należy. To przy tym wszystkim, co dzieje się wokół niej bardzo sympatyczna i przede wszystkim „normalna” dziewczyna. 

A: Było coś, co twoim okiem nie wyszło w waszej pracy na igrzyskach?

M: To zawsze duży stres pracować na tak dużych imprezach sportowych. Jako sztab czujemy olbrzymią odpowiedzialność. Byliśmy z zawodnikami przed startami, w trakcie, a po starcie czekaliśmy na nich, aby wrócić z nimi do wioski i mieć pewność, że są bezpieczni. Chodziliśmy również razem ze sportowcami na kontrole antydopingowe. Ja zawsze chcę, aby zawodnik czuł się zaopiekowany i ważny. Nie chcę, żeby ktoś był zepchnięty na drugi plan, bo jest trochę słabszy, nie jest nadzieją medalową. Dlatego nie było łatwo wszystko to pogodzić. W sztabie fizjoterapeutów lubimy się i dobrze się ze sobą dogadujemy. To również wpływa na dobrą komunikację, która ma olbrzymie znaczenie. Zawsze możemy na siebie liczyć. Bardzo dobrze nam poszło.

Była jedna taka stresująca sytuacja tuż przed maratonem. To już sam koniec igrzysk. Maraton był bardzo trudny logistycznie, bo rozgrywał się na jednej pętli. Potrzebowaliśmy zatem aż ośmiu osób, aby obstawić punkty żywieniowe. Okazało się, że ja i trener Jacek Wosiek nie wystarczymy. W tamtym okresie już większość wyjechała. Zostało 11 osób. Wszyscy wstaliśmy przed czwartą i obstawiliśmy punkty. To pokazuje, że jak trzeba, są wszyscy. Doktorzy, psycholodzy, trenerzy i fizjoterapeuci. 

A: Ominęła cię deszczowa ceremonia otwarcia, ale byłaś na zamknięciu. Zdradzisz, co było w tajemniczych złotych butelkach?

M: To woda w ekskluzywnym opakowaniu. W tym momencie było już totalne rozluźnienie. Tuż przed nami tańczyła słynna tancerka breakdance z Australii [Rachael Gunn – przyp. red.]. Stadion wypełniony po brzegi kibicami, który oglądałam z perspektywy płyty stadionu, był czymś niesamowitym.

A: Teraz czas na twoje roztrenowanie?

M: Był taki plan. Potrzebowałam porządnie się wyspać. Odpoczywałam dwa dni, a po nich wróciłam już do swoich pacjentów. Nie było czasu na urlop. Wakacje dopiero w październiku. Od maja byłam w domu łącznie przez tydzień. Teraz wreszcie rozpakowałam kosmetyczkę i nie muszę w niej niczego szukać. Wracam do pacjentów, którym jestem wdzięczna za to, że na mnie czekali. A w listopadzie kolejny sezon.

Bądź na bieżąco
Powiadom o
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Avatar photo
Aleksandra Bazułka

Biegaczka górska HOKA Garmin Team, romansująca z biegami asfaltowymi. Z zawodu dziennikarka i specjalistka od komunikacji. Przed biegiem progowym zwykle pozwala sobie na czipsy.