Piątek 24/05/2013
A travers Pully, 10.? km, ok.160m up? , 1:07:41.81, buty Hyperspeed
Zaczęła mnie namawiać koleżanka na wspólnym lunczyku we wtorek. Co prawda wspominała, że rok temu prawie umierała na tym biegu, ale miała ochotę znów się upodlić.

Ja sobie pomyślałam, że to będzie dobra forma zrobienia treningu podbiegowego, a zawody w towarzystwie to fajna zabawa. Niemniej dziś się obudziłam z potwornym bólem brzucha - niech żyją TE dni. Na szczęście przed wyjściem do pracy zaczęła działać tabletka przeciwbólowa. Zapakowałam biegowe ciuszki - bo może jednak pojadę. Po południu w pracy czułam się jakoś pozytywnie naładowana i ostatecznie mąż mnie zachęcił - no pojedź. Więc dzwonię do Pauliny i jedziemy. Tylko nagle poczułam, żem potwornie głodna - szybki przelot przez sklep po jakąś bułę z czekoladą, potem jeszcze banan od Pauliny. Parkujemy nad jeziorem, podchodzimy pod górę do biura zawodów. Brrr, zimno wieje, no chociaż śnieg nie pada - wczoraj jak byliśmy na ściance padał. Szybki zapis, opłata i dostaję numerek oraz pamiątkową torbę na buty. Przebieram się i mamy jeszcze mnóstwo czasu - gadamy więc grzejąc się wewnątrz sali.
Na kwadrans przed startem rozgrzewka, truchtam powoli, brzuch z żołądkiem nie najlepiej. Poranna tabletka przestała działać, nowej nie mam. No nic, zobaczymy. Wystrzał i lecimy, do pokonania mamy 3 okrążenia. Najpierw ostry zakręt, brukowane uliczki w centrum i wpadamy na "single track" przez winnice. Tzn. nie wpadamy, bo korek i ludzie stoją/idą już trochę przed. Truchtamy powoli pomimo zachęcającego spadku. Na dole punkt z wodą (omijam) i zaczyna się podbieg. Najpierw łagodny, potem przejście podziemne pod główną drogą - ze spiralami na każdym końcu, następnie robi sie coraz bardziej stromo aż docieramy pod boiska. Męczę się bardzo, dyszę, uda ciężkie, wyprzedza mnie kilka osób - wydaje mi się, że jestem ostatnia - no tego jeszcze nie przerabiałam, może by tak zejść po pierwszej pętli? Tymczasem najlepsze przed nami. Tam nachylenie ma ponoć 23%. Jestem w stanie uwierzyć, szybko zamiast biec postanawiam iść. Na szczycie znów czas biec, obiegamy boiska, znów trochę podbiegamy, ale nie stromo i wreszcie zakręt i zbieg. Ale nie za długi, potem agrafka i niebawem mostek nad torami - koniec pierwszego okrążenia.
Na drugim w winnicach mogę normalnie biec. Staram się rozluźnić, ale asfalt nieco powybrzuszany, więc miejsce jak znalazł na strasboglebę - pozostaję więc dość skupiona. Tuż za wodopojem zaczynają mnie dublować najszybsi panowie. Ale suną - niesamowite wrażenie. Podbieg boli, wybieg z przejścią podziemnego - uffff, ciężko, pod wiaduktem kolejowym charczę na maxa, ale już widać wspinaczkę obok boisk - oby dobiec tam, potem chwila podchodzenia. Tylko nawet podchodzić nogi nie chcą, stawiane na palcach - trochę lepiej. Ciężko poderwać się znów do biegu, ale podczepiam się do jednej pani i jakoś idzie (dogoniłam kilkoro biegaczy dzięki zbiegowi w winnicach). Ostatni dłuższy podbieg i wyprzedzam jedną kobitkę - głównie po to, żeby zostawić prawą wolną do dublowania. Ale w sumie z powrotem nie dam się już wyprzedzić. Na zbiegu raczej odpoczywam niż bardzo cisnę, ale zaczynam czuć, że do mety już bliżej niż dalej - ulga! Z mostku nad torami większość zbiega już na lewo - do mety, ja muszę na prawo - znów na kieracik.
Kibiców już prawie nie ma, nawet obsługa jakby zaczęła już sprzątać zabezpieczenia. Przed winnicami doganiam kolejną panią, chwilę biegnę tuż za nią, jednak na najstromszym nachyleniu ona hamuje, a ja daję się nieść - no kiedyś trzeba skorzystać z tego fantastycznego zbiegu. Pewnie mniej jednak ona dopadnie na podbiegu, no nic. Doczołganie się do "muru" przy boiskach znów boli, ale sam mur idzie lepiej niż na drugim kółku - to pewnie świadość, że to już ostatni raz. Wyprzedzone panie wciąż za mną. Przede mną dwóch panów biegnących razem. Na końcu górki głowa popycha znów nogi w ruch. Okrążając boiska sukcesywnie zmniejszam dystans do panów, na początku ostatniego długiego podbiegu włącza mi sie fighter i panów zgrabnie mijam. "Nie zostawiaj nas samych, zgubimy się" - krzyczą za mną.

Do końca górki z zaciśnietymi zębami. Przede mną jest kolejna kobitka, ale dość daleko - ona od początku była wyraźnie z przodu. Jej raczej nie dogonię, ale tym razem na zbiegu porządnie cisnę. Jeszcze tylko podbiec na mostek nad torami - ale to już na zapale finiszowym się zrobi. Zfruwam z mostku i tym razem na lewo. Hmm, ciekawe gdzie dokładnie meta, może to ta żółta linia. Sprintem biorę tuż przed nią jakiegoś pana, ale po linii nie zwalniam całkiem, bo dalej jest korzytarz otaśmowany i brama na końcu. Nie sprintuję na maksa, ale wciąż biegnę. Dopiero obsługa spod bramy daje mi znak, żeby zwolnić. Pomiar czasu zatrzymywał się na żółtej linii, tam tylko numery zapisują. Uffff, dałam radę. Teraz pić! Gratulują mi Pauliną i Ralph, idziemy szybko się schować do ciepełka. Potem jeszcze jednego kolegę spotkałam, fajnie było pogadać. Posiedzieliśmy jeszcze w sali aż do dekoracji zwycięzców, coś zjedliśmy i wypiliśmy (ponoć obsługa w kasie od jedzenia była już kompetnie pijana

).
Naprawdę fajny wieczór, choć mój wynik sportowy...Ale trening porządny zrobiłam, to się liczy. Ostatecznie byłam 295 na 310 osób, które wystartowało (31/36 wśród seniorek). Na pierwszej pętli miałam trochę doła, że przy całym tym treningu stać mnie tylko na bycie ostatnią, ale teraz już się czuję ok. Tzn. psychicznie, bo brzuch

.