Przemek super, widzę że wracasz do formy

Piotrek_Anin Twoja przerwa biegowa też teraz procentuje w kolejne żywiówki. Tak trzymaj.
Kazig pisze:gdzie oni są? no chyba się nie pogubili?

To o nas? No co ty Kazig, pogubili się? nie żartuj. Trasę znałam na pamięć (może z raz wyjęłam opis i dwa razy patrzyłam na mapę). To zresztą jedna z Twoich wskazówek - nauczyć się trudnych nawigacyjnie odcinków na pamięć. Szliśmy jak po sznurku. Nigdzie się nie zastanawialiśmy gdzie skręcić i który szlak wybrać. Fragmenty bez znakowanego szlaku pokonywaliśmy wg śladu gps. To tylko dlatego, że szkoda było czasu na inne metody, a zresztą tutaj urządzenia nie były aż tak niezbędne, bo trasa była dziecinnie łatwa, ale zmęczenie pod koniec mogło wpłynąć na jakiś błąd (dużo odchodzących bocznych dróg, ścieżek i jak nie wiadomo ile się przeszło, to trudno było zdecydować, w którą skręcić aby wybrać tę właściwą) i wtedy nadłożenie km murowane. Dzięki temu trasę pokonaliśmy w całości tak jak było na rozpisce, żadnego kluczenia, szukania itp.
Początek był super. Rozgwieżdzone niebo, błyskające latarki w ciemnym lesie. Potem głosy pojedynczych ptaków (myśleliśmy, że ptaki to o świcie śpiewają tylko wiosną) i wschód słońca we mgłach - bajka. Potem już magia trochę ustąpiła trudom posuwania się na przód na kołkowatych nogach.
Nie było lekko, ale tylko od ostatniej mety (to taka dziwna impreza, że były trzy mety: na 50, 75 i 100 km) zaczęło mi się okrutnie dłużyć, no i trasa po piachach dawała sie we znaki zbolałym nogom. Ale szliśmy, co tam ból i znużenie. Ostatni fragment jakoś się zmobilizowaliśmy, ale meandry czarnego szlaku wkurzyły mnie maksymalnie (to dobre na popołudniowy spacerek ale nie na końcówkę 105 km marszu). Wreszcie po 17 h dotarliśmyi weszliśmy do czystego i nowoczesnego budynku dyrekcji KPN gdzie miła pani serwowała herbatę z rumem i ciasteczka. Siedziało tam kilkunastu połamańców mających problemy z poruszaniem się. Na nas poczekał Pit, po którego przyjechał tata. Zabraliśmy się wspólnie na W-wy. Wczoraj wieczorem już nie mieliśmy ochoty na nic poza prysznicem i położeniem się spać. Ale warto było.
Na kolejną setkę inaczej rozłożymy siły (piersza 50-tka w towarzystwie Jeffersona i Pita to był trochę za duży hardcore) żeby zobaczyć jak to jest. Dziś nie odpowiemy sobie na pytanie, co by było gdybyśmy zaczęli wolniej. Odcinki truchtu były OK. Ale marsz w wykonaniu Jeffa (nawet Pit narzekał, że za szybko jak na niego, a kto zna Pita ten wie jak on potrafi chodzić) to było coś w rodzaju chodu sportowego. Jeff co prawda po 50 km zrezygnował, a my zostaliśmy z "bagażem" pośpiesznego, ale to już był nasz problem, z którym jednak poradziliśmy sobie. Nie powiem, było momentami ciężko (w tym jakieś energetyczne "odloty"), ale to było wspaniałe ćwiczenie na wytwałość.
Dziękujemy wszystkim trzymającym za nas kciuki. Specjalne podzięowanie dla henley'a za pożyczenie czołówki. Rewelacyjna. Darek był bardzo zadowolony, wszystko widział, a ja przy okazji też. Dzięki dobremu oświetleniu mieliśmy dużą przewagę sprzętową i mogliśmy szybciej iść i biec w nocnej części.