Zaległa relacja:
Do Nowego Tomyśla przyjechałem tuż przed 9:00 i potruchtałem sobie z dworca do biura zawodów. Miałem być wcześniej, ale na kolei jak zwykle lekkie zamieszanie, więc pociąg opóźniony. Byłem strasznie zaspany i truchcik dobrze mi zrobił.
Na miejscu odebrałem bez problemu pakiet, przebrałem się, zostawiłem rzeczy w depozycie i poszedłem aktywnie spędzić 20 minut, które zostały do startu. Tradycyjnie pokręciłem kończynami wte i wewte, zrobiłem kilka przebieżek, trochę się wyciszyłem i postarałem się skoncentrować, bo myśli uporczywie ulatywały mi z głowy w dziwnych kierunkach.
Na starcie stanąłem blisko czoła stawki, więc nie musiałem się zbytnio przepychać. Pierwszy kilometr na dużym luzie w 3:40. Zaczęło się szukanie idealnego dla mnie tempa. Zazwyczaj tak robię, że staram się wpaść w dobry rytm i sprawdzam tylko na stoperze jaka to będzie danego dnia prędkość. Jak mijałem drugi znacznik i na zegarku zobaczyłem 7:40, to od razu wiedziałem, że dzisiaj nici z życiówki. Wyluzowałem się i spróbowałem lekko przyspieszyć. Kontrolowałem oddech, starałem się biec swoim tempem bez oglądania się na kogokolwiek. Na szczęście prawie nie wiało i nie trzeba było kombinować.
Jak się biegnie w tempie na życiówkę, to łatwo o motywację. Kolejne kilometry pokonuję wtedy skupiony, żeby nie zaburzyć dobrze działającego mechanizmu i za każdym razem uśmiecham się radośnie gdy kontroluję czas. Jeśli całkowicie zrezygnuje się z walki o wynik, to też biegnie się lekko, bo i po co się spinać. Najtrudniej mi zawsze wykrzesać z siebie maksimum w takich biegach jak ten wczorajszy. Niby do życiówki daleko, ale przecież te 39 z hakiem to danego dnia moje maksimum. Trzeba się pilnować i ciągle biec na granicy wysiłku maksymalnego, chociaż wiedziałem, że szału nie będzie
Dyskomfort dziewięciu i pół kilometra odbiłem sobie na finiszu robiąc mocną przebieżkę i awansując o 3-4 miejsca. Potem najmilsza część imprezy, czyli placek piwko i spotkanie ze znajomymi.
Wnioski:
Z samego biegu jestem zadowolony, bo na więcej wczoraj nie było mnie stać. Miałem w pamięci jeszcze 5000m sprzed dwóch tygodni i agonię na ostatnich 3 kilometrach. Tym razem nie doprowadziłem się do takiego stanu. Pobiegłem w miarę poprawnie i chociaż trochę zwalniałem w drugiej połowie dystansu, to przynajmniej nie umarłem. Jeśli sięgnąłbym do najgłębszych pokładów swoich sił, to może te 20 sekund bym urwał, ale na pewno nie więcej.
Teraz czas na analizę treningu. 18:55 na piątkę i 39:17 na dychę pokazują, że jestem w dużo słabszej formie niż na początku sezonu. Przejrzałem dzienniczek treningowy, żeby wszystko ułożyć sobie w głowie. Do ostatniego startu w sezonie "letnim" mam dziesięć tygodni. Teraz zrobię sobie jeden luźniejszy, żeby odpocząć i zacząć cykl z nową ochotą. Potem 6 mocniejszych i 3 lżejsze przed zawodami. Generalnie widzę dwie drogi.
Pierwsza: Dalej próbuję wplatać do treningu interwały. Ostatnio już w miarę mi wychodziły. Do tego tempo run lub ciągłe w innej formie. Czyli w skrócie, to co robiłem latem po powrocie z wakacji.
Druga: Powrót do tego, co pozwoliło mi złamać 38' w kwietniu. Spokojne wybiegania, dużo pracy nad szybkością na repsach i biegi ciągłe. Tym razem chcę ich robić trochę więcej niż wiosną (co nie jest takie trudne, bo jakoś dużo ich nie latałem). Tu łatwiej będzie wpleść starty na bieżni (mam nadzieję, że kilka razy uda się pobiec).
Na razie skłaniam się do tego drugiego wyjścia, ale mam tydzień na zastanowienie.