Glonson - byle do jesieni
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
Tydzień 15 i 16 i 17/17
Kurcze, to już za 4 dni będzie TEN dzień na który czekałem od wielu miesięcy a dokładnie rzecz biorąc od listopada, kiedy to spotkałem się z Michałem i opowiedziałem mu o swoich marzeniach i planach. Całość przygotowań ruszyła w grudniu, dokładnie 21 grudnia. Od tamtej pory przez 17 tygodni wykuwałem swoją formę pod okiem mojego "osobistego" trenera. Nie będę tu pisał jakiś literackich opisów moich "przygód. Było po prostu dobrze. Komfortowo i dobrze.
Komfortowo dlatego, że ktoś "myślał" za mnie i podawał mi "na tacy" kolejne jednostki. Komfortowo, bo mogłem pytać, ale przede wszystkim dlatego, że dostawałem odpowiedzi na wszystkie moje pytania i wątpliwości, które się rodziły... Luuudzie to niesamowite jakiego miałem farta, że mogłem osobiście pracować pod skrzydłami Michała.
Było też dobrze - tak jak pisałem, a to dlatego, że były dobre efekty tej współpracy. Poprawiłem swoje życiówki na 10-kę i w HM-e i wyleczyłem swoją głowę z różnych niepewności i lęków.
Jeszcze raz na łamach tego forum dziękuję Ci Michał!
Ostatnie dwa tygodnie to stopniowe okrajanie kilometrów i jednostek biegowych. Tak na marginesie, od grudnia nie miałem tak świeżych nóg Tak jak w poprzednim tygodniu robiłem 2 akcenty i dobijałem BS-ami.
Tydzień 15
5.04.2016 - wtorek
założenie: 4x2,5km (tempo 4:50) na przerwach 2 minutowych
realizacja: 4:50 4:51 4:47 --- 4:51 4:52 4:50 --- 4:49 4:49 4:54 --- 4:54 4:51 4:52
Puls:średni: 152, maks: 167
8.04.2016 - piątek
założenie: 16km TM po ok 4:57
realizacja: 16km TM po 4:59
Puls:średni: 158, maks: 166
Tydzień 16
11.04.2016 - wtorek
założenie: 2x4km (tempo 4:50) na przerwach 4 minutowych
realizacja: 4:54 4:48 4:50 4:51 --- 4:52 4:48 4:47 4:47
Puls:średni: 150, maks: 164
13.04.2016 - środa
założenie: 16km TM po ok 4:57 z nieco mocniejszą końcówką
realizacja: 16km TM po 4:58
Puls:średni: 160, maks: 171
Tydzień 17
18.04.2016 - poniedziałek
set przedstartowy 4 x 1,2km P-rogowo po 4:35 (przerwy ok. 2 minuty)
I to tyle... Jeszcze w czwartek zrobię 8 km z paroma przebieżkami i NA WARSZAWĘ!
Kurcze, to już za 4 dni będzie TEN dzień na który czekałem od wielu miesięcy a dokładnie rzecz biorąc od listopada, kiedy to spotkałem się z Michałem i opowiedziałem mu o swoich marzeniach i planach. Całość przygotowań ruszyła w grudniu, dokładnie 21 grudnia. Od tamtej pory przez 17 tygodni wykuwałem swoją formę pod okiem mojego "osobistego" trenera. Nie będę tu pisał jakiś literackich opisów moich "przygód. Było po prostu dobrze. Komfortowo i dobrze.
Komfortowo dlatego, że ktoś "myślał" za mnie i podawał mi "na tacy" kolejne jednostki. Komfortowo, bo mogłem pytać, ale przede wszystkim dlatego, że dostawałem odpowiedzi na wszystkie moje pytania i wątpliwości, które się rodziły... Luuudzie to niesamowite jakiego miałem farta, że mogłem osobiście pracować pod skrzydłami Michała.
Było też dobrze - tak jak pisałem, a to dlatego, że były dobre efekty tej współpracy. Poprawiłem swoje życiówki na 10-kę i w HM-e i wyleczyłem swoją głowę z różnych niepewności i lęków.
Jeszcze raz na łamach tego forum dziękuję Ci Michał!
Ostatnie dwa tygodnie to stopniowe okrajanie kilometrów i jednostek biegowych. Tak na marginesie, od grudnia nie miałem tak świeżych nóg Tak jak w poprzednim tygodniu robiłem 2 akcenty i dobijałem BS-ami.
Tydzień 15
5.04.2016 - wtorek
założenie: 4x2,5km (tempo 4:50) na przerwach 2 minutowych
realizacja: 4:50 4:51 4:47 --- 4:51 4:52 4:50 --- 4:49 4:49 4:54 --- 4:54 4:51 4:52
Puls:średni: 152, maks: 167
8.04.2016 - piątek
założenie: 16km TM po ok 4:57
realizacja: 16km TM po 4:59
Puls:średni: 158, maks: 166
Tydzień 16
11.04.2016 - wtorek
założenie: 2x4km (tempo 4:50) na przerwach 4 minutowych
realizacja: 4:54 4:48 4:50 4:51 --- 4:52 4:48 4:47 4:47
Puls:średni: 150, maks: 164
13.04.2016 - środa
założenie: 16km TM po ok 4:57 z nieco mocniejszą końcówką
realizacja: 16km TM po 4:58
Puls:średni: 160, maks: 171
Tydzień 17
18.04.2016 - poniedziałek
set przedstartowy 4 x 1,2km P-rogowo po 4:35 (przerwy ok. 2 minuty)
I to tyle... Jeszcze w czwartek zrobię 8 km z paroma przebieżkami i NA WARSZAWĘ!
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
Cześć.
Zaraz wyruszam do Warszawy. Wszystko dopięte na ostatni guzik (to się jeszcze okaże ) Trwa łądowanie węglami. Mój numer to 5357. Plan maximum to atak na 3:30. Połówka w ok 1:46 - trzeźwa ocena sytuacji i dalej jazda, albo robię ns-a albo walczę o utrzymanie tempa. Jak mawiał klasyk... "chciałbym oddać dwa dobre skoki..."
Pozdrawiam
NA WARSZAWĘ!
Zaraz wyruszam do Warszawy. Wszystko dopięte na ostatni guzik (to się jeszcze okaże ) Trwa łądowanie węglami. Mój numer to 5357. Plan maximum to atak na 3:30. Połówka w ok 1:46 - trzeźwa ocena sytuacji i dalej jazda, albo robię ns-a albo walczę o utrzymanie tempa. Jak mawiał klasyk... "chciałbym oddać dwa dobre skoki..."
Pozdrawiam
NA WARSZAWĘ!
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
ORLEN WARSAW MARATHON 2016
Czas netto: 3:34:20
Przed startem...
Do Warszawy przyjechałem z bratem (też biegł w maratonie) w sobotę po południu. Zostawiliśmy rzeczy w schronisku i od razu ruszyliśmy do biura zawodów. Poszliśmy na nogach. Celowo. Chcieliśmy sprawdzić ile w rzeczywistości dzieli nas od linii startu. Wyszło ok. 2,2 km – do biura ok 2,8km. Trafiliśmy na stosunkowo mały ruch więc szybko odebraliśmy pakiety. Potem runda po expo. Żadnych cudów nie było. Sporo stoisk, ale to nie czas na wnikliwe oglądanie i zakupy. Potem poszliśmy na pasta party. Obawiałem się tłoku a tymczasem w potężnym namiocie napotkaliśmy pustkę. Obsługa prawie że zasypiała przy pojemnikach z makaronem... Za to muzyka, którą było słychać ze sceny naparzała niemiłosiernie (jakaś kapela grała na żywo). Chyba się starzeję, że zaczyna przeszkadzać mi hałas... a może jednak było za głośno? Makaron pyszny. Do tego owoc i izo. Full wypas. Jeszcze nie zjedliśmy a już było posprzątane. Obsługa klasa! Potem powrót na kwaterę. Tym razem droga nam się niemiłosiernie dłużyła i zaczęliśmy się zastanawiać po drodze nad alternatywnym sposobem do stania się na jutrzejszy start. Cały czas myśleliśmy o metrze, ale dość daleko mieliśmy do stacji a tymczasem … pod samym nosem mieliśmy stację do kolejki podmiejskiej i tą właśnie w niedzielę przed ósmą ruszyliśmy na start.
Niedzielny poranek...
Pobudka przed 6-ą. Szybka toaleta, potem śniadanie. Standard. Bułka z miodem i dżemem. Potem szybka kawa dla przyspieszenia przemiany materii. Wszystko poszło książkowo. Ruszamy na start. Mimo, że planowaliśmy jechać w strojach startowych i workach, założyliśmy na siebie też dresy i bluzę. Zimno było okrutnie i wiało... Po dotarciu do depozytu. ZONK!. Nie wzięliśmy numerów na worki. No trudno. Chciałem jeszcze zostawić rzeczy żonie Norberta ale się nie dogadaliśmy... !5 minut do startu odnalazł mnie Norbert. My spakowaliśmy rzeczy do wora i wetknęliśmy je gdzieś w ogrodzenie... Nie było ich jak kończyliśmy maraton, pewnie pomyśleli, że to jakaś bomba czy coś Ruszyliśmy do stref... Tzn. Ja z Norbertem jeszcze w stronę toików by odcedzić kartofle...
Imiona...
Tak teraz jak to wspominam to imiona które najczęściej padały podczas naszej rozmowy gdy czekaliśmy na start nie były imiona naszych synów, nas samych, czy bliskich lecz: Tomek i Michał...czyli Skoor i mihumor... czyli nasi mentorzy. Ot taka ciekawostka.
3, 2, 1, 0, START...
Tym razem moje tętno nie przekroczyło 1-szego zakresu w momencie wystrzału startera Startowaliśmy falami. To dobrze, ale i tak było ciasno, szczególnie na 1-szym kilometrze. Ustawiliśmy się pod koniec naszej strefy. Plan był prosty, czyli.... oddać...
Dwa dobre skoki...
Chciałem to pobiec dobrze. Mimo, że na początku planu gadaliśmy z Michałem o 3:30 i pod to były robione tempa, to wcale ta cyfra nie zasłaniała mi wszystkiego. Wyleczyłem i uspokoiłem moją głowę po poprzednich biegach... Ten maraton w mojej ocenie starałem się potraktować zadaniowo i realizowałem poszczególne odcinki trochę tak jak na trenie z tym, że nie wiedziałem co będzie po 16km TM – a tyle najwięcej zrobiłem w tym cyklu.
Początek pasywnie, zresztą tłum zadbał o to by było mega pasywnie i wolno. Wyszło 5:31. Potem dwa kolejne kilometry to 5 z ogonkiem. Tu zresztą po raz pierwszy zetknęliśmy się z przeciwnym wiatrem – co uzmysłowiło mi co będzie po połówce. A potem... przyszedł 4-ty km. Od początku coś kłuło mnie w podbrzuszu i narastał dyskomfort. Nie chciało przejść... Nagle olśnienie. Chce mi się lać... Co tu robić... Nagle na 4-tym kaemie słyszę z boku – chce mi się lać- powiedział Norbert. Szybka wizja lokalna. Jest pas zieleni po lewej. Lejemy. Lepiej tam niż na krakowskim przedmieściu.... Kolejna czasowa strata. Nic to. Teraz podbieg. Bardzo ostrożnie i w końcu wejście na właściwe tempo dla 1-szej połówki 4:58 – 5:00. Na 5-tym kilometrze strata do założeń wynosiła ponad minutę. Było 26:25. Przez sekundę przemknęło mi przez myśl, żeby to nadrobić... Nie, nie, żadne nadrobić powiedziała zimna głowa. Rób dalej swoje. I tak robiłem. Po prostu biegłem, pilnowałem tempa. Na każdym punkcie piłem i polewałem głowę. W międzyczasie Norbert powiedział, że nie ma się co martwić stratą, bo oni (On i Tomek) jak biegli półmaraton w Rzeszowie to też zaczęli wolno a na końcu do biegli nawet po 4:15... i tutaj też można odrobić na końcu... Uśmiechnąłem się w duchu, bo jakoś nie wyobrażałem sobie nas zapitalających po 40-tym kilometrze po 4:15. W ogóle nie wybiegałem myslami tak daleko. Przed 20-tym kilometrem zrobiłem mały przegląd. Wszystkie podzespoły ok. Oddechowo spoko. Było naprawdę dobrze. Taki dość lajtowy bieg jak do tej pory. Nie dłuży się. Co 2,5km woda i polewanie. Co 7 km żele. Półmetek osiągnęliśmy w czasie 1:47:22. Miało być ok. 1:45:30 – 1:46. Nie ruszyło mnie to. Ta większa strata to było to co zgubiliśmy na 1-szej piątce.
Pierwszy „skok” zaliczony. Poszło dobrze. Czas na drugi skok...
Po półmetku tempo mam podkręcić do 4:55-4:57 i obserwować co na to moje ciało. Powiedziało OK. Dajesz Wojtek. No to dałem... przez ok. 2-3 kilometry, ale wiatr był bezlitosny. Szybka korekta i postanowienie. Dopóki tak wieje to biegnę tak jak dotychczas 4:58-5:00. Nic szybciej. I tak napieraliśmy, cały czas wyprzedzaliśmy, bo nie było się pod kogoś podczepić. Gdzieś do ok 30 kilometra zjadłem ostatni żel. Woda. I jazda dalej. Norbert coś bąknął, że czuje nogi i łydki i że nie da rady. Jeszcze powalczył ze 2 kaemy i zostałem sam. Robiło się coraz ciężej. Czułem, że coraz bardziej mi się chce pić więc sporo w siebie wlewałem – oprócz wody też zacząłem izo. Trasa przeniosła się na tym etapie w miasto więc wiatr nie był już tak upierdliwy przez cały czas. Wtedy też namierzyłem gdzieś jaką biegaczkę ( na tym etapie biegu i w tym tempie biegną już całkiem rozsądne niewiasty) i powoli się do niej zbliżałem. Zajęło mi to ok 3 kilometry. Na 35-tym podjąłem decyzję, że przyspieszam o ok. 5 sekund. Fajnie to szło. Łykałem sporo biegaczy, oddechowo dobrze. Nogi wiadomo, ale dało się żyć. Pod koniec 37 km nagłe ukłucie (może były jakieś małe objawy wcześniej?) pod prawym żebrem. Nigdy tego nie miałem, tylko o tym czytałem. Nosz k...wa. Co tu robić.?! Szybko usiłowałem sobie przypomnieć co trzeba zrobić. Wiele nie pamiętałem. Zacząłem to uciskać lewą ręką, zgiąłem se w pół jak odwrócona literka L i naprzód. Tempo siadło. Mam to gdzieś.... pomyślałem. Nie zatrzymać się! Do przodu. Jeszcze tylko 5 kilometrów. O dziwo cały czas wyprzedzałem... Przed 40-tym kilometrem ostatni punkt z wodą. Dopadłem do stolików i tu na moment przeszedłem w marsz. Wyprostowałem się, przeciągnąłem, dwa kubki na siebie i w siebie i dalej biegiem. NA 40 wbiegamy na most. Zbieg, ostro w prawo i wokół stadionu. Wiedziałem, że gdzieś tam jest tabliczka z napisem 41. Myślałem, że tam nie dobiegnę. Wlekło się niemiłosiernie. W końcu jest 41-szy kilometr. Zbieram się do kupy i dalej. A tu jeszcze podbieg przy obieganiu stadionu. I dalej. Są ludzie. Słychać gorący doping. Staram się wyprostować by odebrać część tych braw, bo przecież są też dla mnie. Widzę już w oddali bramę mety i jestem tam w końcu i ja. 3:34:22. Nieźle – pomyślałem. Udało się. Przegoniłem demony. Pierwsze uczucie to ulga. I duma – taka cicha – wewnętrzna. Naprawdę byłem zadowolony i wzruszony. W oczach stanęły mi łzy.... Medal – celebrowałem tą chwilę chyba ze 2-3 sekundy. Popatrzyłem w oczy wolontariuszce i pięknie podziękowałem. Chłonąłem chwilę. Potem folia, woda i świadomość, że wykonałem” ...kawał dobrej nikomu niepotrzebnej roboty...”. Poczułem chłód, zimno. Nie miałem żadnych rzeczy na przebranie więc dowlokłem się do szatni, tam uzupełniłem płyny, zagrzałem się nieco i poszedłem na stację. Marzyłem tylko o ciepłych i suchych ciuchach. Pół godziny później moje kolejne marzenie się spełniło.
Epilog...
Norbert z którym biegłem większość dystansu, zaliczył mimo kłopotów mięśniowych piękny debiut w czasie 3:38:07. Gratki i dzięki za wspólny bieg.
Michał – dziękuję Ci jeszcze raz za opiekę!
Czas netto: 3:34:20
Przed startem...
Do Warszawy przyjechałem z bratem (też biegł w maratonie) w sobotę po południu. Zostawiliśmy rzeczy w schronisku i od razu ruszyliśmy do biura zawodów. Poszliśmy na nogach. Celowo. Chcieliśmy sprawdzić ile w rzeczywistości dzieli nas od linii startu. Wyszło ok. 2,2 km – do biura ok 2,8km. Trafiliśmy na stosunkowo mały ruch więc szybko odebraliśmy pakiety. Potem runda po expo. Żadnych cudów nie było. Sporo stoisk, ale to nie czas na wnikliwe oglądanie i zakupy. Potem poszliśmy na pasta party. Obawiałem się tłoku a tymczasem w potężnym namiocie napotkaliśmy pustkę. Obsługa prawie że zasypiała przy pojemnikach z makaronem... Za to muzyka, którą było słychać ze sceny naparzała niemiłosiernie (jakaś kapela grała na żywo). Chyba się starzeję, że zaczyna przeszkadzać mi hałas... a może jednak było za głośno? Makaron pyszny. Do tego owoc i izo. Full wypas. Jeszcze nie zjedliśmy a już było posprzątane. Obsługa klasa! Potem powrót na kwaterę. Tym razem droga nam się niemiłosiernie dłużyła i zaczęliśmy się zastanawiać po drodze nad alternatywnym sposobem do stania się na jutrzejszy start. Cały czas myśleliśmy o metrze, ale dość daleko mieliśmy do stacji a tymczasem … pod samym nosem mieliśmy stację do kolejki podmiejskiej i tą właśnie w niedzielę przed ósmą ruszyliśmy na start.
Niedzielny poranek...
Pobudka przed 6-ą. Szybka toaleta, potem śniadanie. Standard. Bułka z miodem i dżemem. Potem szybka kawa dla przyspieszenia przemiany materii. Wszystko poszło książkowo. Ruszamy na start. Mimo, że planowaliśmy jechać w strojach startowych i workach, założyliśmy na siebie też dresy i bluzę. Zimno było okrutnie i wiało... Po dotarciu do depozytu. ZONK!. Nie wzięliśmy numerów na worki. No trudno. Chciałem jeszcze zostawić rzeczy żonie Norberta ale się nie dogadaliśmy... !5 minut do startu odnalazł mnie Norbert. My spakowaliśmy rzeczy do wora i wetknęliśmy je gdzieś w ogrodzenie... Nie było ich jak kończyliśmy maraton, pewnie pomyśleli, że to jakaś bomba czy coś Ruszyliśmy do stref... Tzn. Ja z Norbertem jeszcze w stronę toików by odcedzić kartofle...
Imiona...
Tak teraz jak to wspominam to imiona które najczęściej padały podczas naszej rozmowy gdy czekaliśmy na start nie były imiona naszych synów, nas samych, czy bliskich lecz: Tomek i Michał...czyli Skoor i mihumor... czyli nasi mentorzy. Ot taka ciekawostka.
3, 2, 1, 0, START...
Tym razem moje tętno nie przekroczyło 1-szego zakresu w momencie wystrzału startera Startowaliśmy falami. To dobrze, ale i tak było ciasno, szczególnie na 1-szym kilometrze. Ustawiliśmy się pod koniec naszej strefy. Plan był prosty, czyli.... oddać...
Dwa dobre skoki...
Chciałem to pobiec dobrze. Mimo, że na początku planu gadaliśmy z Michałem o 3:30 i pod to były robione tempa, to wcale ta cyfra nie zasłaniała mi wszystkiego. Wyleczyłem i uspokoiłem moją głowę po poprzednich biegach... Ten maraton w mojej ocenie starałem się potraktować zadaniowo i realizowałem poszczególne odcinki trochę tak jak na trenie z tym, że nie wiedziałem co będzie po 16km TM – a tyle najwięcej zrobiłem w tym cyklu.
Początek pasywnie, zresztą tłum zadbał o to by było mega pasywnie i wolno. Wyszło 5:31. Potem dwa kolejne kilometry to 5 z ogonkiem. Tu zresztą po raz pierwszy zetknęliśmy się z przeciwnym wiatrem – co uzmysłowiło mi co będzie po połówce. A potem... przyszedł 4-ty km. Od początku coś kłuło mnie w podbrzuszu i narastał dyskomfort. Nie chciało przejść... Nagle olśnienie. Chce mi się lać... Co tu robić... Nagle na 4-tym kaemie słyszę z boku – chce mi się lać- powiedział Norbert. Szybka wizja lokalna. Jest pas zieleni po lewej. Lejemy. Lepiej tam niż na krakowskim przedmieściu.... Kolejna czasowa strata. Nic to. Teraz podbieg. Bardzo ostrożnie i w końcu wejście na właściwe tempo dla 1-szej połówki 4:58 – 5:00. Na 5-tym kilometrze strata do założeń wynosiła ponad minutę. Było 26:25. Przez sekundę przemknęło mi przez myśl, żeby to nadrobić... Nie, nie, żadne nadrobić powiedziała zimna głowa. Rób dalej swoje. I tak robiłem. Po prostu biegłem, pilnowałem tempa. Na każdym punkcie piłem i polewałem głowę. W międzyczasie Norbert powiedział, że nie ma się co martwić stratą, bo oni (On i Tomek) jak biegli półmaraton w Rzeszowie to też zaczęli wolno a na końcu do biegli nawet po 4:15... i tutaj też można odrobić na końcu... Uśmiechnąłem się w duchu, bo jakoś nie wyobrażałem sobie nas zapitalających po 40-tym kilometrze po 4:15. W ogóle nie wybiegałem myslami tak daleko. Przed 20-tym kilometrem zrobiłem mały przegląd. Wszystkie podzespoły ok. Oddechowo spoko. Było naprawdę dobrze. Taki dość lajtowy bieg jak do tej pory. Nie dłuży się. Co 2,5km woda i polewanie. Co 7 km żele. Półmetek osiągnęliśmy w czasie 1:47:22. Miało być ok. 1:45:30 – 1:46. Nie ruszyło mnie to. Ta większa strata to było to co zgubiliśmy na 1-szej piątce.
Pierwszy „skok” zaliczony. Poszło dobrze. Czas na drugi skok...
Po półmetku tempo mam podkręcić do 4:55-4:57 i obserwować co na to moje ciało. Powiedziało OK. Dajesz Wojtek. No to dałem... przez ok. 2-3 kilometry, ale wiatr był bezlitosny. Szybka korekta i postanowienie. Dopóki tak wieje to biegnę tak jak dotychczas 4:58-5:00. Nic szybciej. I tak napieraliśmy, cały czas wyprzedzaliśmy, bo nie było się pod kogoś podczepić. Gdzieś do ok 30 kilometra zjadłem ostatni żel. Woda. I jazda dalej. Norbert coś bąknął, że czuje nogi i łydki i że nie da rady. Jeszcze powalczył ze 2 kaemy i zostałem sam. Robiło się coraz ciężej. Czułem, że coraz bardziej mi się chce pić więc sporo w siebie wlewałem – oprócz wody też zacząłem izo. Trasa przeniosła się na tym etapie w miasto więc wiatr nie był już tak upierdliwy przez cały czas. Wtedy też namierzyłem gdzieś jaką biegaczkę ( na tym etapie biegu i w tym tempie biegną już całkiem rozsądne niewiasty) i powoli się do niej zbliżałem. Zajęło mi to ok 3 kilometry. Na 35-tym podjąłem decyzję, że przyspieszam o ok. 5 sekund. Fajnie to szło. Łykałem sporo biegaczy, oddechowo dobrze. Nogi wiadomo, ale dało się żyć. Pod koniec 37 km nagłe ukłucie (może były jakieś małe objawy wcześniej?) pod prawym żebrem. Nigdy tego nie miałem, tylko o tym czytałem. Nosz k...wa. Co tu robić.?! Szybko usiłowałem sobie przypomnieć co trzeba zrobić. Wiele nie pamiętałem. Zacząłem to uciskać lewą ręką, zgiąłem se w pół jak odwrócona literka L i naprzód. Tempo siadło. Mam to gdzieś.... pomyślałem. Nie zatrzymać się! Do przodu. Jeszcze tylko 5 kilometrów. O dziwo cały czas wyprzedzałem... Przed 40-tym kilometrem ostatni punkt z wodą. Dopadłem do stolików i tu na moment przeszedłem w marsz. Wyprostowałem się, przeciągnąłem, dwa kubki na siebie i w siebie i dalej biegiem. NA 40 wbiegamy na most. Zbieg, ostro w prawo i wokół stadionu. Wiedziałem, że gdzieś tam jest tabliczka z napisem 41. Myślałem, że tam nie dobiegnę. Wlekło się niemiłosiernie. W końcu jest 41-szy kilometr. Zbieram się do kupy i dalej. A tu jeszcze podbieg przy obieganiu stadionu. I dalej. Są ludzie. Słychać gorący doping. Staram się wyprostować by odebrać część tych braw, bo przecież są też dla mnie. Widzę już w oddali bramę mety i jestem tam w końcu i ja. 3:34:22. Nieźle – pomyślałem. Udało się. Przegoniłem demony. Pierwsze uczucie to ulga. I duma – taka cicha – wewnętrzna. Naprawdę byłem zadowolony i wzruszony. W oczach stanęły mi łzy.... Medal – celebrowałem tą chwilę chyba ze 2-3 sekundy. Popatrzyłem w oczy wolontariuszce i pięknie podziękowałem. Chłonąłem chwilę. Potem folia, woda i świadomość, że wykonałem” ...kawał dobrej nikomu niepotrzebnej roboty...”. Poczułem chłód, zimno. Nie miałem żadnych rzeczy na przebranie więc dowlokłem się do szatni, tam uzupełniłem płyny, zagrzałem się nieco i poszedłem na stację. Marzyłem tylko o ciepłych i suchych ciuchach. Pół godziny później moje kolejne marzenie się spełniło.
Epilog...
Norbert z którym biegłem większość dystansu, zaliczył mimo kłopotów mięśniowych piękny debiut w czasie 3:38:07. Gratki i dzięki za wspólny bieg.
Michał – dziękuję Ci jeszcze raz za opiekę!
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
Po - maratońskie perypetie...[/b]
Jako, że 3 tygodnie temu biegłem Orlen Maraton to postanowiłem w okresie po maratońskim wykorzystać efekt osławionej superkompensacji. Ale zanim to uczyniłem to walczyłem z moją nogą lewą nogą i kolanem? By nieco ją wykurować. Po maratonie ogólnie było bardzodobrze. Lekkie dolegliwości bólowe w udach i łydkach, ale było nieźle. Nigdy tak dobrze nie czułem się po matronie. Ale za wyjątkiem jednej części mojego ciała.... a mianowicie lewego kolana. Jego okolice , nieco ponad i na zewnątrz uda bolały okropnie, uniemożliwiając prawie chodzenie. O bieganiu nawet nie myślałem. Po kąpieli w solance nagle puściło... A przy pierwszej próbie powrotu do biegania wróciło, jako ból który pojawiał się (po ok 2-3km) z 5 cm nad lewym kolanem w stronę uda. Potem w trakcie biegu ból przechodził jakby do kolana dając uczucie bólu od wewnątrz i od tej pory podczas biegu kolano(okolice) bolały już do końca, a po kąpieli puszczało. Przeglądnąłem szybko net i wyszło, że to może być itbs, znalazłem ćwiczenia na stronie Bartka Olszewskiego i zacząłem się „leczyć” Stopniowo się poprawiło więc postanowiłem wystartować (w zeszłą sobotę) w 10-ce w Skawinie.
XIV Bieg Skawiński
Czas netto 44:09
1 4:24
2 4:28
3 4:31
4 4:27
5 4:30
6 4:23
7 4:28
8 4:25
9 4:16
10 4:10
11 3:07
Warunki nie były oszałamiające. Dość ciepło i wietrznie. Mój udział w biegu głównym poprzedzony został debiutem mojego 3 letniego synka w biegu na 100m. Był prze szczęśliwy. Dostał swój 1-szy medal. Brawo synku!
Mój bieg poprzedziła standardowa rozgrzewka plus niestandardowa wizyta w krzakach gdyż nie było tojków w okolicy. Potem na start. Założenie na bieg to pobiec poniżej marcowej życiówki czyli 44:41. Do 8 km lekko poniżej życiówki czyli po 4:28 lub na styk a potem ogień (jeśli byłoby z czego). Początek nieco za szybko.. ale czułem się dobrze i stwierdziłem, że lepiej tak niż za wolno. Tym bardziej, że było ciasno i nie obyło się bez lekkich przepychanek i skakanie na lewo i prawo. Od 2-go km osiągnąłem właściwe przelotowe tempo i starałem się je na zimno kontrolować, bo noga co rusz próbowała zapodawać szybciej. Gdzieś na 3-cim km dobiegł do mnie gość, zapytał po ile lecę. Powiedziałem mu co i jak więc zakomunikował, że będzie się mnie trzymał. I tak lecieliśmy. Na 5-tym km punkt z wodą. Jeden kubek w siebie, dwa na siebie i dalej nawrotka i z powrotem. Wiatr jakby mocniej smagnął moją twarz, ale spoko. Stawka się przerzedziła. Powoli łykałem kolejnych biegaczy. Gdzieś ok. 7 km podjąłem decyzję, że od 8-mego km podkręcam tempo. Czułem się nieźle. Miałem wszystko pod kontrolą. Końcówka 8-mego km lekko w dół i tu podkręciłem tempo nadrabiając to co oddałem chwilę wcześniej na podbiegu. Od 9 km wiatr jakby mocniejszy, a może ja tak szybko biegłem, ale spoko. Minąłem tabliczkę z napisem 9 i cały czas napierałem. Na mierzyłem z przodu kilka osób i je goniłem. Dopadłem tą mini grupkę podczas wbiegu do parku. Tu było już ciężko, ale łyknąłem te 3 osoby i dalej po parku. Jakoś nie mogłem się zebrać na sprint na samej końcówce i łyknął mnie gość którego nieco wcześniej wyprzedziłem, ale spoko. Ja swoje. Mocno do końca i już... Meta. Jest życiówka – tylko jaka. Oparłem ręce na udach i jak podniosłem głowę zobaczyłem na tablicy wynik 44:09. Super - pomyślałem. Poczłapałem do przodu a tu Michał (mihumor). Powiedział, że przyjechał z Lidką przed samym startem. Ona się zapisała a on robił za zająca (biegł bez numeru). Spisali się na medal Lidka 1-sze miejsce w kategorii. Brawo!
A moja noga po biegu czuła się wyjątkowo dobrze więc pomyślałem, że może by warto machnąc jeszcze jakąś dyszkę i popracować nad jeszcze lepszą życiówką, skoro tak dobrze idzie i pomyślałem o 3 Krakowskim Biegu Nocnym...
3 Krakowski Bieg Nocny
Zapisy do tego biegu zakończyły się już dawno, ale widziałem na liście, że mimo limitu 3 tys. osób jest jeszcze parę wolnych miejsc (ok 150). Ruszyłem do biura w czwartek – zaraz po otwarciu. A tu ZONK. Usłyszałem, że nie ma szans zapisać się na bieg. Jak to k...wa pomyślałem. Są miejsca a nie zapisują. Nic takiego nie było w regulaminie. W podobnej sytuacji byli Ci którzy się zapisali ale nie opłacili. I ZERO! Kogoś kto by ten stan rzeczy mógł wytłumaczyć albo podjąć jakąś decyzję, a kolejka do informacji rosła w zastraszającym tempie. W końcu pojawiła się jakaś pańcia która na s zbyła po paru sekundach i totalnie olała w ogóle nie słuchając co mamy do powiedzenia.
Już miałem zrezygnować gdy nagle mignął mi taki napis (motto) za plecami orgów... „Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj.” Winston Churchill. Otóż to! Tak zrobiłem... nudziłem, prosiłem, groziłem, przekonywałem i w końcu.... dostałem upragniony numer i możliwość startu na nocną 10-kę!
Założenie na ten bieg było takie by spróbować bardziej płasko tempowo - czyli szybciej od startu i utrzymać do końca. Zobaczymy co z tego wyjdzie – pomyślałem.
Nigdy nie biegłem w tak trudnych warunkach! LAło i wiało,że hej! Najgorszy był odcinek między 8 a 9 km. To był jeden wielki "rów z wodą" He,he. Dobrze, że nie pokiereszowałem nóg... W ogóle całość biegu była jakaś nierealna. Pięknie rozświetlony krakowski rynek, dopingujący ludzie. Mocny deszcz od startu, który momentami jeszcze się wzmagał. Porywisty wiatrrrr.... Na bulwarach i wokół błoń (tam koło Juvenii) ciemno jak w d.... Kosmos!? Długo będę pamiętał tą scenerię i okoliczności.
A jak poszedł sam bieg. Ano, dobrze poszedł! Od startu starałem się trzymać tempo po ok 4:24. Przy wbieganiu na planty nieco siadło ale tam było pod górkę i wąsko... Na rynku OK. Potem lekko z górki ale nie przyspieszałem tylko w miarę możliwości utrzymywałem tempo, nawet na lekkim zapasie, ale miałem w pamięci to, że gps może nieco oszukiwać. Potem za Wawelem w dół, ostatnie chwile łapania powietrza i nawrotka i pod wiatr, deszcze w oczy, kałuże po całej szerokości bulwarów. Punkt z wodą. Wziąłem kubek i łyknąłem. Nie wiem po co?! Ale to nic. Za moment wziąłem następny i polałem nim głowę?! He he he.... Tu napierdziela deszczem i wiatrem a ja się schładzam. KOSMOS! Też tak macie???
Lecimy dalej. Ciemno, ślisko i w końcu wybiegamy z bulwarów. Po ulicy, po torach i w stronę błoni. Cały czas kontroluję tempo. Po dobiegu do błoni musimy się jeszcze wrócić w kierunku miasta (tu było dość ciężko mentalnie, bo inni już biegli w przeciwnym kierunku) i nawrotka (tu najgorzej fizycznie bo centralnie pod wiatr i …. deszcz. Czyżbym już mówił, że padało... . Okolice 8-9km to cała sterta kałuż i egipskie ciemności. W końcu tabliczka z napisem 9km (chyba taka była) i postanowienie, że wykrzesam (w takim deszczu?) resztki energii i przyspieszę. Z daleka zamajaczyła brama i człap, człap, chlup, chlup, plask, plask.... Jestem na mecie. Łapię za zegarek. Łapię oddech i po chwili wiem, że połamałem 44 minuty. W końcowym rozrachunku wyszło 43:39. Brawo JA! Szybko folia na plecy. Dobrze, że była. I do auta. Ależ byłem szczęśliwy! A czułem się jak we śnie. Aż chciało się żyć!
Czas netto: 43:39. Nowe PB (już 3-cie w tym roku na tym dystansie)
1 4:22
2 4:30
3 4:19
4 4:20
5 4:23
6 4:22
7 4:23
8 4:24
9 4:22
10 4:13
11 3:51
Jako, że 3 tygodnie temu biegłem Orlen Maraton to postanowiłem w okresie po maratońskim wykorzystać efekt osławionej superkompensacji. Ale zanim to uczyniłem to walczyłem z moją nogą lewą nogą i kolanem? By nieco ją wykurować. Po maratonie ogólnie było bardzodobrze. Lekkie dolegliwości bólowe w udach i łydkach, ale było nieźle. Nigdy tak dobrze nie czułem się po matronie. Ale za wyjątkiem jednej części mojego ciała.... a mianowicie lewego kolana. Jego okolice , nieco ponad i na zewnątrz uda bolały okropnie, uniemożliwiając prawie chodzenie. O bieganiu nawet nie myślałem. Po kąpieli w solance nagle puściło... A przy pierwszej próbie powrotu do biegania wróciło, jako ból który pojawiał się (po ok 2-3km) z 5 cm nad lewym kolanem w stronę uda. Potem w trakcie biegu ból przechodził jakby do kolana dając uczucie bólu od wewnątrz i od tej pory podczas biegu kolano(okolice) bolały już do końca, a po kąpieli puszczało. Przeglądnąłem szybko net i wyszło, że to może być itbs, znalazłem ćwiczenia na stronie Bartka Olszewskiego i zacząłem się „leczyć” Stopniowo się poprawiło więc postanowiłem wystartować (w zeszłą sobotę) w 10-ce w Skawinie.
XIV Bieg Skawiński
Czas netto 44:09
1 4:24
2 4:28
3 4:31
4 4:27
5 4:30
6 4:23
7 4:28
8 4:25
9 4:16
10 4:10
11 3:07
Warunki nie były oszałamiające. Dość ciepło i wietrznie. Mój udział w biegu głównym poprzedzony został debiutem mojego 3 letniego synka w biegu na 100m. Był prze szczęśliwy. Dostał swój 1-szy medal. Brawo synku!
Mój bieg poprzedziła standardowa rozgrzewka plus niestandardowa wizyta w krzakach gdyż nie było tojków w okolicy. Potem na start. Założenie na bieg to pobiec poniżej marcowej życiówki czyli 44:41. Do 8 km lekko poniżej życiówki czyli po 4:28 lub na styk a potem ogień (jeśli byłoby z czego). Początek nieco za szybko.. ale czułem się dobrze i stwierdziłem, że lepiej tak niż za wolno. Tym bardziej, że było ciasno i nie obyło się bez lekkich przepychanek i skakanie na lewo i prawo. Od 2-go km osiągnąłem właściwe przelotowe tempo i starałem się je na zimno kontrolować, bo noga co rusz próbowała zapodawać szybciej. Gdzieś na 3-cim km dobiegł do mnie gość, zapytał po ile lecę. Powiedziałem mu co i jak więc zakomunikował, że będzie się mnie trzymał. I tak lecieliśmy. Na 5-tym km punkt z wodą. Jeden kubek w siebie, dwa na siebie i dalej nawrotka i z powrotem. Wiatr jakby mocniej smagnął moją twarz, ale spoko. Stawka się przerzedziła. Powoli łykałem kolejnych biegaczy. Gdzieś ok. 7 km podjąłem decyzję, że od 8-mego km podkręcam tempo. Czułem się nieźle. Miałem wszystko pod kontrolą. Końcówka 8-mego km lekko w dół i tu podkręciłem tempo nadrabiając to co oddałem chwilę wcześniej na podbiegu. Od 9 km wiatr jakby mocniejszy, a może ja tak szybko biegłem, ale spoko. Minąłem tabliczkę z napisem 9 i cały czas napierałem. Na mierzyłem z przodu kilka osób i je goniłem. Dopadłem tą mini grupkę podczas wbiegu do parku. Tu było już ciężko, ale łyknąłem te 3 osoby i dalej po parku. Jakoś nie mogłem się zebrać na sprint na samej końcówce i łyknął mnie gość którego nieco wcześniej wyprzedziłem, ale spoko. Ja swoje. Mocno do końca i już... Meta. Jest życiówka – tylko jaka. Oparłem ręce na udach i jak podniosłem głowę zobaczyłem na tablicy wynik 44:09. Super - pomyślałem. Poczłapałem do przodu a tu Michał (mihumor). Powiedział, że przyjechał z Lidką przed samym startem. Ona się zapisała a on robił za zająca (biegł bez numeru). Spisali się na medal Lidka 1-sze miejsce w kategorii. Brawo!
A moja noga po biegu czuła się wyjątkowo dobrze więc pomyślałem, że może by warto machnąc jeszcze jakąś dyszkę i popracować nad jeszcze lepszą życiówką, skoro tak dobrze idzie i pomyślałem o 3 Krakowskim Biegu Nocnym...
3 Krakowski Bieg Nocny
Zapisy do tego biegu zakończyły się już dawno, ale widziałem na liście, że mimo limitu 3 tys. osób jest jeszcze parę wolnych miejsc (ok 150). Ruszyłem do biura w czwartek – zaraz po otwarciu. A tu ZONK. Usłyszałem, że nie ma szans zapisać się na bieg. Jak to k...wa pomyślałem. Są miejsca a nie zapisują. Nic takiego nie było w regulaminie. W podobnej sytuacji byli Ci którzy się zapisali ale nie opłacili. I ZERO! Kogoś kto by ten stan rzeczy mógł wytłumaczyć albo podjąć jakąś decyzję, a kolejka do informacji rosła w zastraszającym tempie. W końcu pojawiła się jakaś pańcia która na s zbyła po paru sekundach i totalnie olała w ogóle nie słuchając co mamy do powiedzenia.
Już miałem zrezygnować gdy nagle mignął mi taki napis (motto) za plecami orgów... „Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj.” Winston Churchill. Otóż to! Tak zrobiłem... nudziłem, prosiłem, groziłem, przekonywałem i w końcu.... dostałem upragniony numer i możliwość startu na nocną 10-kę!
Założenie na ten bieg było takie by spróbować bardziej płasko tempowo - czyli szybciej od startu i utrzymać do końca. Zobaczymy co z tego wyjdzie – pomyślałem.
Nigdy nie biegłem w tak trudnych warunkach! LAło i wiało,że hej! Najgorszy był odcinek między 8 a 9 km. To był jeden wielki "rów z wodą" He,he. Dobrze, że nie pokiereszowałem nóg... W ogóle całość biegu była jakaś nierealna. Pięknie rozświetlony krakowski rynek, dopingujący ludzie. Mocny deszcz od startu, który momentami jeszcze się wzmagał. Porywisty wiatrrrr.... Na bulwarach i wokół błoń (tam koło Juvenii) ciemno jak w d.... Kosmos!? Długo będę pamiętał tą scenerię i okoliczności.
A jak poszedł sam bieg. Ano, dobrze poszedł! Od startu starałem się trzymać tempo po ok 4:24. Przy wbieganiu na planty nieco siadło ale tam było pod górkę i wąsko... Na rynku OK. Potem lekko z górki ale nie przyspieszałem tylko w miarę możliwości utrzymywałem tempo, nawet na lekkim zapasie, ale miałem w pamięci to, że gps może nieco oszukiwać. Potem za Wawelem w dół, ostatnie chwile łapania powietrza i nawrotka i pod wiatr, deszcze w oczy, kałuże po całej szerokości bulwarów. Punkt z wodą. Wziąłem kubek i łyknąłem. Nie wiem po co?! Ale to nic. Za moment wziąłem następny i polałem nim głowę?! He he he.... Tu napierdziela deszczem i wiatrem a ja się schładzam. KOSMOS! Też tak macie???
Lecimy dalej. Ciemno, ślisko i w końcu wybiegamy z bulwarów. Po ulicy, po torach i w stronę błoni. Cały czas kontroluję tempo. Po dobiegu do błoni musimy się jeszcze wrócić w kierunku miasta (tu było dość ciężko mentalnie, bo inni już biegli w przeciwnym kierunku) i nawrotka (tu najgorzej fizycznie bo centralnie pod wiatr i …. deszcz. Czyżbym już mówił, że padało... . Okolice 8-9km to cała sterta kałuż i egipskie ciemności. W końcu tabliczka z napisem 9km (chyba taka była) i postanowienie, że wykrzesam (w takim deszczu?) resztki energii i przyspieszę. Z daleka zamajaczyła brama i człap, człap, chlup, chlup, plask, plask.... Jestem na mecie. Łapię za zegarek. Łapię oddech i po chwili wiem, że połamałem 44 minuty. W końcowym rozrachunku wyszło 43:39. Brawo JA! Szybko folia na plecy. Dobrze, że była. I do auta. Ależ byłem szczęśliwy! A czułem się jak we śnie. Aż chciało się żyć!
Czas netto: 43:39. Nowe PB (już 3-cie w tym roku na tym dystansie)
1 4:22
2 4:30
3 4:19
4 4:20
5 4:23
6 4:22
7 4:23
8 4:24
9 4:22
10 4:13
11 3:51
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
3 PKO Cracovia Półmaraton Krolewski
Jak do tego doszło – czyli perypetie zdrowotne
Długo nie pisałem, co nie znaczy, że nie biegałem. Po wiosennym maratonie miałem nieco problemów z lewą nogą. Mimo to pobiegłem wtedy jeszcze dwie dyszki i poprawiłem sobie dwukrotnie PB. Potem bardziej zająłem się nogą....
Byłem u fizjo. pooglądał mnie, podotykał, kazał mi porobić różne takie i stwierdził, że mam jakieś zmiany zwyrodnieniowe lewego biodra... Ponadto powiedział, że prawa noga biegnie a lewą powłóczę za sobą ( też mam takie odczucie). Dostałem zestaw ćwiczeń, głównie po to by rozciągnąć pośladek i okolice bo jest okrutnie pospinane. A na koniec....Kazał zrobić zdjęcie biodra. Połaziłem więc po lekarzach, zdobyłem skierowania i co? Nic. Oba biodra zdrowe! To dobrze, ale dlaczego boli ta lewa noga. A to coś ciśnie w dupę, a to boli dwugłowy, a to przy kolanie....
Przy okazji wizyty lekarka dała mi też skierowanie na odcinek lędźwiowy i ... wyszło że mam dyskopatię Oj tam! Wielkie mi co... No i biegałem, aż w końcu nie dało rady... Na początku czerwca przerwa od wszystkiego. Potem delikatnie rowerek. Potem wdrożyłem biegi – zaczynając od 4 – 5 – 6km. Więcej nie mogłem bo bolało. Cały czas ćwiczyłem rozciągając co się tylko da w tej bolącej lewej nodze i pośladku (prawa\ą też przy okazji rozciągałem). Dodatkowo rolowałem. Znalazłem też jakieś ćwiczenia z taśmami tera-band i też przez jakiś czas uskuteczniałem. Powoli, bardzo powoli poprawiało się a ja wydłużałem biegi o kolejne metry...
Początkiem lipca (po wyjeździe wakacyjnym) podjąłem decyzję o próbie przygotowania do startu jesiennego czyli Półmaratonu Królewskiego.
Cdn..
Jak do tego doszło – czyli perypetie zdrowotne
Długo nie pisałem, co nie znaczy, że nie biegałem. Po wiosennym maratonie miałem nieco problemów z lewą nogą. Mimo to pobiegłem wtedy jeszcze dwie dyszki i poprawiłem sobie dwukrotnie PB. Potem bardziej zająłem się nogą....
Byłem u fizjo. pooglądał mnie, podotykał, kazał mi porobić różne takie i stwierdził, że mam jakieś zmiany zwyrodnieniowe lewego biodra... Ponadto powiedział, że prawa noga biegnie a lewą powłóczę za sobą ( też mam takie odczucie). Dostałem zestaw ćwiczeń, głównie po to by rozciągnąć pośladek i okolice bo jest okrutnie pospinane. A na koniec....Kazał zrobić zdjęcie biodra. Połaziłem więc po lekarzach, zdobyłem skierowania i co? Nic. Oba biodra zdrowe! To dobrze, ale dlaczego boli ta lewa noga. A to coś ciśnie w dupę, a to boli dwugłowy, a to przy kolanie....
Przy okazji wizyty lekarka dała mi też skierowanie na odcinek lędźwiowy i ... wyszło że mam dyskopatię Oj tam! Wielkie mi co... No i biegałem, aż w końcu nie dało rady... Na początku czerwca przerwa od wszystkiego. Potem delikatnie rowerek. Potem wdrożyłem biegi – zaczynając od 4 – 5 – 6km. Więcej nie mogłem bo bolało. Cały czas ćwiczyłem rozciągając co się tylko da w tej bolącej lewej nodze i pośladku (prawa\ą też przy okazji rozciągałem). Dodatkowo rolowałem. Znalazłem też jakieś ćwiczenia z taśmami tera-band i też przez jakiś czas uskuteczniałem. Powoli, bardzo powoli poprawiało się a ja wydłużałem biegi o kolejne metry...
Początkiem lipca (po wyjeździe wakacyjnym) podjąłem decyzję o próbie przygotowania do startu jesiennego czyli Półmaratonu Królewskiego.
Cdn..
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
3 PKO Cracovia Półmaraton Królewski - ciąg dalszy
czas netto: 1:36:42
Półmaraton Królewski poprzedził cały tydzień niepewności co do pogody. Zmieniała się często aura i temperatura, tylko kierunek wiatru pozostawał praktycznie ten sam. W sobotę odebrałem pakiet i znowu byłem zaskoczony przez pogodę, a zwłaszcza przez wiatr. Miał być umiarkowany a pi...ło równo.
W niedzielę nad ranem usłyszałem za oknami „głos”: „O szyby, o szyby deszcz dzwoni jesienny i światła szarego blask sączy się senny”.
Co zrobisz jak nic nie zrobisz – pomyślałem i zwlokłem się z wyra. Za oknem świtało. Deszcz na...ł aż miło i wiało że hej! No nic. Robię swoje. Śniadanko. Tym razem owsianka, bo tak się ostatnio składa – gdzieś tak od czerwca, że każdy dzień za wyjątkiem wspólnego weekendowego śniadania zaczynam od owsianki. Rzeczy miałem już spakowane. Na każdą możliwą okazję, aurę i temperaturę . Ubrałem się i wio na start. Po drodze umówiłem się z braciakami (tym razem biegliśmy w trójką – mój czwarty brat jak ktoś zauważył pewnie siedział w McDonaldzie... he, he... jeszcze się za niego wezmę, zanim dojdzie do momentu, że nie będzie mógł zawiązać sznurówek). Pogadaliśmy, wymieniliśmy się „cennymi” uwagami co do ubioru i udaliśmy się do depozytu. I... przestało praktycznie padać a i wiatr jakby zelżał, co sprawiło, że „odchudził się też nasz ubiór na start. I dobrze. Krótka rozgrzewka, krzaczki, piątki na szczęście i do strefy startowej. Krystian poszedł tam gdzie lecieli na 2 godziny. Chciał poprawić życiówkę z Wieliczki sprzed 3 tygodni i zrobił to 1:55:43. Brawo! Sylwek przybiegł za mną 3 minuty (gorączka i bóle mięśniowe nie pozwoliły mu na więcej)
Ja z Sylwkiem – jako, że prezentujemy na obecny czas podobny poziom. Poszliśmy do strefy od 1:30 – 1:40 i stanęliśmy w jej połowie, co jak się później okazało było WIELKIM błędem. Odliczanie, start i poszło. Marsz bieg, marsz bieg i w końcu lecimy... ale zaraz, zaraz, a gdzie jest (był) start i mata. Stoper właczyłem jak już nie było żadnych balonów tylko kibice... No trudno... A swoją drogą jeszcze się nie spotkałem z taką sytuacją, że nie wiem kiedy mijam linię startową. Pierwszy kilometr na hamulcu. Na znaczniku wyrównałem i dalej. Tempo biegu zaczęło się normować w okolicach 4:36. Ciasno jak cholera. Co chwilę trzeba przeskakiwać, omijać.... Z boku słyszę dialog?! ... „A jak.....hu...hu.... byłem...... na sym.....hu.....pozjum....hu....hu...... w Zako.....hu.....hu.... panem......” A co mnie i innych to obchodzi. Leć-że chłopie i nie męcz! @-gi kilometr a już prawie po Tobie. Ech?! Kolejny kilometr to samo. Ciasno. Sytuacjię utrudniają kałuże i koleiny. Staram się omijać, przeskakiwać.... Nosz jasna cholera! W biegamy na most. Ale pizdnęło!. Zimno! Na samą myśl o powrocie pod ten wiatr struchlałem. Zbiegamy na bulwary. Tutaj było najgorzej. Po lewej bufet po prawej kałuże a właściwie "stawy" z wodą, dalej po lewej błoto po kostki... Bez komentarza. W końcu opuszczamy bulwary i dziurawą i dziadowską drogą lecimy do alei. Sytuacja powoli się normuje! W końcu. Dość powiedzieć, że między 1 a 5km wyprzedziłem 400 osób. Na 5km zjadłem też żel. Odcinek od Forum do Błoni w końcu jest spokojny i tylko wiatr od czasu do czasu upierdza. Staram się biec po ok. 4:30. Lepiej się biegnie, ale za to odkrywam (w sumie już od 1-szego km mam ten problem), że nie zgadza mi się dystans z zegarka ze znacznikami. Przechodzę na odcinanie auto-lapem co 2km. Dalej bałagan jak cholera. Wbiegamy na błonia. Z przeciwnej strony leci już czołówka.... Wygląda, że jest ciężko. Przemyka mi przez głowę, że zaraz my będziemy wracali to też będziemy cierpieli. Od 8 do 10km staram się utrzymać tempo ok 4:30 – 4:32. Boję się sztywno trzymać 4:30. Zresztą nie ma za kim lecieć. Bo wszyscy w tej okolicy lecą raczej ciut wolniej. Na 10kaemie dopadam w końcu gościa który ładnie i równo podaje i tak mijają kolejne 2 km. Trochę powiewa, ale nie ma tragedii. Tu wyszło, że mimo przeciwnego wiatru po szło po 4:33. na punkcie z wodą zjadam 2 żel (z kofeiną). Jak już minęliśmy punkt z wodą to dwaj moi towarzysze ostatnich kilometrów gdzieś się zapodzieli więc pomykam sam i... nagle ból z lewej strony. Coś ćmiło wcześniej w prawej ale parę głębszych oddechów i ucisk i przeszło. A teraz lewa... uciskam i mija. Uff... Wbiegamy na ulicę okalającą Rynek i znowu ból. Tym razem mocniejszy (znowu po lewej – pod żebrami). Uciskam to cholerstwo. Tempo siada. Kurde lecę teraz po 4:41 i jest ciężko, a na dodatek lecimy na Rynek i pod górę i pod wiatr. Masakra jakaś. Znowu puszcza. Zbiegamy z Rynku próbuję coś podgonić ale czuję, że jestem na skraju a i dystans i zmęczenie też dają o sobie znać. Dobiegamy do Wawelu. Zbiegamy w dół. Staram się wyluzować, odprężyć, bo teraz czeka najgorszy odcinek. Znowu odnajduję w tłumie kogoś kto biegnie sensownym jak dla mnie tempem więc się go czepiam i tak mijają kolejne 3 kilometry. W międzyczasie – gdzieś na 17 km zastanawiam się czy i kiedy przyspieszyć, czyli jeszcze nie byłem jakoś skrajnie zmęczony skoro takie myśli mi chodziły po głowie. Tuż przed 19 zbiegamy z bulwarów i nagle wszyscy koło mnie dają do pieca a ja nic nie jestem w stanie zrobić. Po prostu koniec. Pusto w baku! Mijam punkt z wodą i wio pod Plazę. Nogi jak z plasteliny. Masakra. W ciągu dosłownie minuty zgasłem zupełnie. A tu wiatr prosto w twarz i znikąd ratunku. W końcu dotarłem na tą „górę” Minąłem 20 kaem. Już nie patrzyłem na zegarek tylko pchałem tą ścianę... Hala coraz bliżej, zakręt i jedna myśl. Kiedy to się skończy. W końcu jest, wbiegamy do hali. Widzę zegar. Mijam bramę. Nawet nie wiem gdzie była meta. Zatrzymuję zegarek i chwilę potem widzę 1:36:17 choć wiem, że będzie dobre 20 sek. więcej. Wyszło 1:36:42 czyli poprawiłem życiówkę w hm-e z wiosny o 1 minutę i 49 sekund. W sumie nieźle ale mały niedosyt pozostał. Przed samym biegiem liczyłem, że jestem w stanie złamać 1:36.
Trochę zabrakło koncentracji i zimnej krwi w trakcie i przed biegiem. To na pewno do poprawy!
No dobra dosyć tej pisaniny bo stworzyłem prawdziwy elaborat a to przecież tylko połówka! Do następnego!
czas netto: 1:36:42
Półmaraton Królewski poprzedził cały tydzień niepewności co do pogody. Zmieniała się często aura i temperatura, tylko kierunek wiatru pozostawał praktycznie ten sam. W sobotę odebrałem pakiet i znowu byłem zaskoczony przez pogodę, a zwłaszcza przez wiatr. Miał być umiarkowany a pi...ło równo.
W niedzielę nad ranem usłyszałem za oknami „głos”: „O szyby, o szyby deszcz dzwoni jesienny i światła szarego blask sączy się senny”.
Co zrobisz jak nic nie zrobisz – pomyślałem i zwlokłem się z wyra. Za oknem świtało. Deszcz na...ł aż miło i wiało że hej! No nic. Robię swoje. Śniadanko. Tym razem owsianka, bo tak się ostatnio składa – gdzieś tak od czerwca, że każdy dzień za wyjątkiem wspólnego weekendowego śniadania zaczynam od owsianki. Rzeczy miałem już spakowane. Na każdą możliwą okazję, aurę i temperaturę . Ubrałem się i wio na start. Po drodze umówiłem się z braciakami (tym razem biegliśmy w trójką – mój czwarty brat jak ktoś zauważył pewnie siedział w McDonaldzie... he, he... jeszcze się za niego wezmę, zanim dojdzie do momentu, że nie będzie mógł zawiązać sznurówek). Pogadaliśmy, wymieniliśmy się „cennymi” uwagami co do ubioru i udaliśmy się do depozytu. I... przestało praktycznie padać a i wiatr jakby zelżał, co sprawiło, że „odchudził się też nasz ubiór na start. I dobrze. Krótka rozgrzewka, krzaczki, piątki na szczęście i do strefy startowej. Krystian poszedł tam gdzie lecieli na 2 godziny. Chciał poprawić życiówkę z Wieliczki sprzed 3 tygodni i zrobił to 1:55:43. Brawo! Sylwek przybiegł za mną 3 minuty (gorączka i bóle mięśniowe nie pozwoliły mu na więcej)
Ja z Sylwkiem – jako, że prezentujemy na obecny czas podobny poziom. Poszliśmy do strefy od 1:30 – 1:40 i stanęliśmy w jej połowie, co jak się później okazało było WIELKIM błędem. Odliczanie, start i poszło. Marsz bieg, marsz bieg i w końcu lecimy... ale zaraz, zaraz, a gdzie jest (był) start i mata. Stoper właczyłem jak już nie było żadnych balonów tylko kibice... No trudno... A swoją drogą jeszcze się nie spotkałem z taką sytuacją, że nie wiem kiedy mijam linię startową. Pierwszy kilometr na hamulcu. Na znaczniku wyrównałem i dalej. Tempo biegu zaczęło się normować w okolicach 4:36. Ciasno jak cholera. Co chwilę trzeba przeskakiwać, omijać.... Z boku słyszę dialog?! ... „A jak.....hu...hu.... byłem...... na sym.....hu.....pozjum....hu....hu...... w Zako.....hu.....hu.... panem......” A co mnie i innych to obchodzi. Leć-że chłopie i nie męcz! @-gi kilometr a już prawie po Tobie. Ech?! Kolejny kilometr to samo. Ciasno. Sytuacjię utrudniają kałuże i koleiny. Staram się omijać, przeskakiwać.... Nosz jasna cholera! W biegamy na most. Ale pizdnęło!. Zimno! Na samą myśl o powrocie pod ten wiatr struchlałem. Zbiegamy na bulwary. Tutaj było najgorzej. Po lewej bufet po prawej kałuże a właściwie "stawy" z wodą, dalej po lewej błoto po kostki... Bez komentarza. W końcu opuszczamy bulwary i dziurawą i dziadowską drogą lecimy do alei. Sytuacja powoli się normuje! W końcu. Dość powiedzieć, że między 1 a 5km wyprzedziłem 400 osób. Na 5km zjadłem też żel. Odcinek od Forum do Błoni w końcu jest spokojny i tylko wiatr od czasu do czasu upierdza. Staram się biec po ok. 4:30. Lepiej się biegnie, ale za to odkrywam (w sumie już od 1-szego km mam ten problem), że nie zgadza mi się dystans z zegarka ze znacznikami. Przechodzę na odcinanie auto-lapem co 2km. Dalej bałagan jak cholera. Wbiegamy na błonia. Z przeciwnej strony leci już czołówka.... Wygląda, że jest ciężko. Przemyka mi przez głowę, że zaraz my będziemy wracali to też będziemy cierpieli. Od 8 do 10km staram się utrzymać tempo ok 4:30 – 4:32. Boję się sztywno trzymać 4:30. Zresztą nie ma za kim lecieć. Bo wszyscy w tej okolicy lecą raczej ciut wolniej. Na 10kaemie dopadam w końcu gościa który ładnie i równo podaje i tak mijają kolejne 2 km. Trochę powiewa, ale nie ma tragedii. Tu wyszło, że mimo przeciwnego wiatru po szło po 4:33. na punkcie z wodą zjadam 2 żel (z kofeiną). Jak już minęliśmy punkt z wodą to dwaj moi towarzysze ostatnich kilometrów gdzieś się zapodzieli więc pomykam sam i... nagle ból z lewej strony. Coś ćmiło wcześniej w prawej ale parę głębszych oddechów i ucisk i przeszło. A teraz lewa... uciskam i mija. Uff... Wbiegamy na ulicę okalającą Rynek i znowu ból. Tym razem mocniejszy (znowu po lewej – pod żebrami). Uciskam to cholerstwo. Tempo siada. Kurde lecę teraz po 4:41 i jest ciężko, a na dodatek lecimy na Rynek i pod górę i pod wiatr. Masakra jakaś. Znowu puszcza. Zbiegamy z Rynku próbuję coś podgonić ale czuję, że jestem na skraju a i dystans i zmęczenie też dają o sobie znać. Dobiegamy do Wawelu. Zbiegamy w dół. Staram się wyluzować, odprężyć, bo teraz czeka najgorszy odcinek. Znowu odnajduję w tłumie kogoś kto biegnie sensownym jak dla mnie tempem więc się go czepiam i tak mijają kolejne 3 kilometry. W międzyczasie – gdzieś na 17 km zastanawiam się czy i kiedy przyspieszyć, czyli jeszcze nie byłem jakoś skrajnie zmęczony skoro takie myśli mi chodziły po głowie. Tuż przed 19 zbiegamy z bulwarów i nagle wszyscy koło mnie dają do pieca a ja nic nie jestem w stanie zrobić. Po prostu koniec. Pusto w baku! Mijam punkt z wodą i wio pod Plazę. Nogi jak z plasteliny. Masakra. W ciągu dosłownie minuty zgasłem zupełnie. A tu wiatr prosto w twarz i znikąd ratunku. W końcu dotarłem na tą „górę” Minąłem 20 kaem. Już nie patrzyłem na zegarek tylko pchałem tą ścianę... Hala coraz bliżej, zakręt i jedna myśl. Kiedy to się skończy. W końcu jest, wbiegamy do hali. Widzę zegar. Mijam bramę. Nawet nie wiem gdzie była meta. Zatrzymuję zegarek i chwilę potem widzę 1:36:17 choć wiem, że będzie dobre 20 sek. więcej. Wyszło 1:36:42 czyli poprawiłem życiówkę w hm-e z wiosny o 1 minutę i 49 sekund. W sumie nieźle ale mały niedosyt pozostał. Przed samym biegiem liczyłem, że jestem w stanie złamać 1:36.
Trochę zabrakło koncentracji i zimnej krwi w trakcie i przed biegiem. To na pewno do poprawy!
No dobra dosyć tej pisaniny bo stworzyłem prawdziwy elaborat a to przecież tylko połówka! Do następnego!
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
4. PKO Bieg Niepodległości - 11.11.2016 Rzeszów
czas netto: 42:28
A miał być koniec... sezonu...
Po krakowskiej połówce miał być koniec sezonu, ale wyklarowała się możliwość biegania w Rzeszowie 10-ki. Pomyślałem sobie, że jakaś tam forma jest i że warto by było skorzystać, bo w s umie nigdy nie udało mi się nabiegać nic sensownego jesienią. A może teraz pomyślałem...
Jak było wcześniej...
Moja poprzednia życiówka wynosiła 43:39 i pomyślałem (zamarzyłem) żeby spróbować zaatakować 43 minuty. Ten sezon zaczynałem z pułapu 45:34 i miło by było złamać kolejną granicę, a tak naprawdę chciałem to dobrze pobiec i cyfra nie miała mi zaślepić oczu...
Tym bardziej, że tydzień wcześniej mój braciszek pobiegł 10-kę w Tarnowie w 42:36 i poprawił nasz „Sroczy” rodzinny rekord. „Gul mi trochę śmignął”, ale nic to. Nie chciałem, żeby to miało wpływ na moje bieganie...
Przygotowania...
Po krótkiej pogawędce z Michałem – a jakże – postanowiłem biegać progowe (4x2km i 3x3km) i ciągłe (TM) i nie szarpać się z interwałami w T10. Już tydzień po połówce czułem, że forma idzie do góry i każdy następny tren wchodzi lepiej. Tempa utrzymałem na dotychczasowym poziomie, tj. Progi po 4:24 a TM po 4:41-4:45.
Przed biegiem...
Samo przygotowanie do startu poszło jak zwykle, z jedną różnicą. Postanowiłem sobie wcześniej, że zrobię dobrą i solidną rozgrzewkę – tak jak robię to przed mocniejszymi jednostkami na trenie. Dlatego już 30 minuy przed startem ruszyłem. 2 km truchtu i kilka przebieżek, przeplatanki, itp. i po prawie 25 minutach byłem gotowy. Do startu zostało ok 6-7 minut. No w końcu. Zrobiłem to jak należy, a nie po łebkach.
P.S.
Przed biegiem spotkałem Norberta(niuniek24w) i Tomka (Skoor). Pogadaliśmy chwilę i pooglądałem sobie nieco rozgrzewkę Tomka.... Hmmm... No wypas! Wszyscy biegali, truchtali, były przysiady, pompki, ten i inny gdzieś ukradkiem sikał, tam widzę skłony, krążenia a.... na środku parkingu(tam się rozgrzewaliśmy) był Tomasz. Nie Tomek, lecz Tomasz! Dostojnym, pięknym krokiem, robił kolejne części swojej „słynnej na całe forum”rozgrzewki ABC... Czułem się jak pokazie WKKW – Próbie Ujeżdżania. Byłem (jestem) pełen podziwu. Pozdrawiam Cię jeszcze raz serdecznie!
Bieg...
Plan był prosty. Trzymać się tempa (4:18 – 4:20) tak długo jak to będzie możliwe i wsłuchiwać się w własny organizm. Nic nie kombinować, nie myśleć o tym jaki wynik uzyskam. Po prostu pełna koncentracja i pilnowanie poszczególnych kilometrów.
Od startu biegło się wybornie. Pogoda też sprzyjała. To był chyba najlepszy warun w jakim biegłem w zawodach. 5-6stopni i lekki wiatr, który (takie miałem wrażenie) wiał tylko w plecy ewentualnie z boku.... Przysłowie mówi... „biednemu wiatr zawsze w oczy” ale tym razem było wręcz odwrotnie.
Poszczególne kilometry mijały bardzo szybko i sprawnie. Do 5 km nic się nie działo. NA macie zarejestrowałem czas 21:26. Idealnie – pomyślałem. Tak trzymaj – zdopingowałem się! Potem parę zakrętów, podbieg po kostce na Rynek (nie zauważyłem go w ogóle) i punkt z wodą... gazowaną... a fuj! Kubek w siebie i na siebie i dalej. Tutaj coś świrował GPS ale starałem się trzymać tą samą intensywność. I tak zbliżyłem się do 8km Tutaj nagły zbieg na bulwary i chwilę później ostry ale dość krótki podbieg i jeszcze potem łagodniejszy podbieg na most... Spokojni, spokojnie – powtarzałem sobie. Nie patrzyłem wtedy jaki mam czas na znaczniku, ale stwierdziłem, że skoro jeszcze się nieźle czuję to podkręcę nieco tempo. Ok. 8,5km pomyślałem jedyny raz o tym by zwolnić albo się zatrzymać, ale zignorowałem to natychmiast i napierałem dalej. Nawet szybko zleciało kolejne 500 metrów, obiegliśmy rondo i ostatnia – kilometrowa prosta. Zrobiło się ciężko, ale postanowiłem skorzystać z okazji (świetny warun i dobra dyspozycja dnia) i wycisnąć z tego biegu ile się tylko da... Tutaj pomyślałem też, że jak dotrwam to mogę się zakręcić ok 42:30. Cóż więcej pisać. Napierałem. Trzymałem się za jakimś chłopakiem z dziewczyną i noga za nogą. Dość szybko minał prawie cały kilometr i zobaczyłem w bramie zegar który przeskoczył w tym momencie z 41 na 42 minuty. Jest dobrze. Dajesz Wojtek, dajesz – dopingowałem się. Sekundnik zbliżał się do 30 więc rzuciłem na szalę wszystko co zostało i chwilę później wpadłem na metę! Wydawało mi się, że było coś koło 42:39. Postałem tak z minutę, patrzę na zegarek a tu 42:29. Zrobiłem to! Tu jeszcze rzuciłem okiem ku niebu.... Dzień wcześniej dowiedziałem się wieczorem o śmierci Genka – bliskiego mi człowieka, którego poznałem kiedyś w Budapeszcie. I ten bieg zadedykowałem Jemu, a teraz mu dziękowałem!
I już po wszystkim...
Chwilę później poszedłem dalej i o zgrozo minąłem jeszcze jedną bramę i belkę położoną na drodze. Przez moment byłem przerażony (kto biegł w półmaratonie królewski w Krakowie w tym roku wie jakie były jaja z zaznaczeniem startu i mety – nikt nie wiedział gdzie to jest) bo pomyślałem, że może meta jest tutaj 10 metrów dalej, ale dopytałem się i na szczęście to tylko jakieś kable biegły sobie po drodze i tak je zabezpieczyli... Potem spotkałem Tomka. Nabiegał cudny wynik. Gratki! Dotarł też Norbert, ale jego pokonała kontuzja. Szkoda. I to tyle.
Teraz wrzucam na luz i powoli układam sobie kalendarz na przyszły rok.
czas netto: 42:28
A miał być koniec... sezonu...
Po krakowskiej połówce miał być koniec sezonu, ale wyklarowała się możliwość biegania w Rzeszowie 10-ki. Pomyślałem sobie, że jakaś tam forma jest i że warto by było skorzystać, bo w s umie nigdy nie udało mi się nabiegać nic sensownego jesienią. A może teraz pomyślałem...
Jak było wcześniej...
Moja poprzednia życiówka wynosiła 43:39 i pomyślałem (zamarzyłem) żeby spróbować zaatakować 43 minuty. Ten sezon zaczynałem z pułapu 45:34 i miło by było złamać kolejną granicę, a tak naprawdę chciałem to dobrze pobiec i cyfra nie miała mi zaślepić oczu...
Tym bardziej, że tydzień wcześniej mój braciszek pobiegł 10-kę w Tarnowie w 42:36 i poprawił nasz „Sroczy” rodzinny rekord. „Gul mi trochę śmignął”, ale nic to. Nie chciałem, żeby to miało wpływ na moje bieganie...
Przygotowania...
Po krótkiej pogawędce z Michałem – a jakże – postanowiłem biegać progowe (4x2km i 3x3km) i ciągłe (TM) i nie szarpać się z interwałami w T10. Już tydzień po połówce czułem, że forma idzie do góry i każdy następny tren wchodzi lepiej. Tempa utrzymałem na dotychczasowym poziomie, tj. Progi po 4:24 a TM po 4:41-4:45.
Przed biegiem...
Samo przygotowanie do startu poszło jak zwykle, z jedną różnicą. Postanowiłem sobie wcześniej, że zrobię dobrą i solidną rozgrzewkę – tak jak robię to przed mocniejszymi jednostkami na trenie. Dlatego już 30 minuy przed startem ruszyłem. 2 km truchtu i kilka przebieżek, przeplatanki, itp. i po prawie 25 minutach byłem gotowy. Do startu zostało ok 6-7 minut. No w końcu. Zrobiłem to jak należy, a nie po łebkach.
P.S.
Przed biegiem spotkałem Norberta(niuniek24w) i Tomka (Skoor). Pogadaliśmy chwilę i pooglądałem sobie nieco rozgrzewkę Tomka.... Hmmm... No wypas! Wszyscy biegali, truchtali, były przysiady, pompki, ten i inny gdzieś ukradkiem sikał, tam widzę skłony, krążenia a.... na środku parkingu(tam się rozgrzewaliśmy) był Tomasz. Nie Tomek, lecz Tomasz! Dostojnym, pięknym krokiem, robił kolejne części swojej „słynnej na całe forum”rozgrzewki ABC... Czułem się jak pokazie WKKW – Próbie Ujeżdżania. Byłem (jestem) pełen podziwu. Pozdrawiam Cię jeszcze raz serdecznie!
Bieg...
Plan był prosty. Trzymać się tempa (4:18 – 4:20) tak długo jak to będzie możliwe i wsłuchiwać się w własny organizm. Nic nie kombinować, nie myśleć o tym jaki wynik uzyskam. Po prostu pełna koncentracja i pilnowanie poszczególnych kilometrów.
Od startu biegło się wybornie. Pogoda też sprzyjała. To był chyba najlepszy warun w jakim biegłem w zawodach. 5-6stopni i lekki wiatr, który (takie miałem wrażenie) wiał tylko w plecy ewentualnie z boku.... Przysłowie mówi... „biednemu wiatr zawsze w oczy” ale tym razem było wręcz odwrotnie.
Poszczególne kilometry mijały bardzo szybko i sprawnie. Do 5 km nic się nie działo. NA macie zarejestrowałem czas 21:26. Idealnie – pomyślałem. Tak trzymaj – zdopingowałem się! Potem parę zakrętów, podbieg po kostce na Rynek (nie zauważyłem go w ogóle) i punkt z wodą... gazowaną... a fuj! Kubek w siebie i na siebie i dalej. Tutaj coś świrował GPS ale starałem się trzymać tą samą intensywność. I tak zbliżyłem się do 8km Tutaj nagły zbieg na bulwary i chwilę później ostry ale dość krótki podbieg i jeszcze potem łagodniejszy podbieg na most... Spokojni, spokojnie – powtarzałem sobie. Nie patrzyłem wtedy jaki mam czas na znaczniku, ale stwierdziłem, że skoro jeszcze się nieźle czuję to podkręcę nieco tempo. Ok. 8,5km pomyślałem jedyny raz o tym by zwolnić albo się zatrzymać, ale zignorowałem to natychmiast i napierałem dalej. Nawet szybko zleciało kolejne 500 metrów, obiegliśmy rondo i ostatnia – kilometrowa prosta. Zrobiło się ciężko, ale postanowiłem skorzystać z okazji (świetny warun i dobra dyspozycja dnia) i wycisnąć z tego biegu ile się tylko da... Tutaj pomyślałem też, że jak dotrwam to mogę się zakręcić ok 42:30. Cóż więcej pisać. Napierałem. Trzymałem się za jakimś chłopakiem z dziewczyną i noga za nogą. Dość szybko minał prawie cały kilometr i zobaczyłem w bramie zegar który przeskoczył w tym momencie z 41 na 42 minuty. Jest dobrze. Dajesz Wojtek, dajesz – dopingowałem się. Sekundnik zbliżał się do 30 więc rzuciłem na szalę wszystko co zostało i chwilę później wpadłem na metę! Wydawało mi się, że było coś koło 42:39. Postałem tak z minutę, patrzę na zegarek a tu 42:29. Zrobiłem to! Tu jeszcze rzuciłem okiem ku niebu.... Dzień wcześniej dowiedziałem się wieczorem o śmierci Genka – bliskiego mi człowieka, którego poznałem kiedyś w Budapeszcie. I ten bieg zadedykowałem Jemu, a teraz mu dziękowałem!
I już po wszystkim...
Chwilę później poszedłem dalej i o zgrozo minąłem jeszcze jedną bramę i belkę położoną na drodze. Przez moment byłem przerażony (kto biegł w półmaratonie królewski w Krakowie w tym roku wie jakie były jaja z zaznaczeniem startu i mety – nikt nie wiedział gdzie to jest) bo pomyślałem, że może meta jest tutaj 10 metrów dalej, ale dopytałem się i na szczęście to tylko jakieś kable biegły sobie po drodze i tak je zabezpieczyli... Potem spotkałem Tomka. Nabiegał cudny wynik. Gratki! Dotarł też Norbert, ale jego pokonała kontuzja. Szkoda. I to tyle.
Teraz wrzucam na luz i powoli układam sobie kalendarz na przyszły rok.
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
XIV Krakowski Półmaraton Marzanny
czas netto: 1:35:49
Hej.
Trochę mnie tu nie było... Ale biegam, oj biegam. Regularnie, a nawet bardzo regularnie. W tym cyklu nie opuściłem od stycznia żadnej jednostki A dzisiaj biegałem, wróć! "latałem" (bo tak wiało) w Krakowie na Marzannie. Jakoś tak to leciało...
Tak na gorąco to mogę powiedzieć. było cięzko a nawet bardzo. Cieszę się z 1-szych dwóch piątek. Poszły zgodnie z założeniami. Najgorzej było na 3-ej piątce przy wbiegu na Stare Miasto. Motałem się tam z tempem, szarpałem, szukałem weny i wytchnienia... Dumny jestem z odcinka 15-19 km. Mimo fatalnego wiatru pobiegłem równo i nieszukałem wymówek (nie chowałem się za nikogo, a wrećz wiozłem parę osób) i trzymałem fason i założone tempo. Końcówka (ostatnia prosta) już na oparach. Może gdybym się tak nie "rozczulał" nad sobą to bym urwał jeszcze z 10 sek, ale cóż nie urwałem. Zrobię to następnym razem. Podsumowując, myślę, że pobiegłem to dobrze na miarę moich obecnych możliwości i tego co dała nam aura. Teraz ostatnie szlify i do Łodzi na maraton.
P.S. Trochę ponarzekałem ale to co nabiegałem to nowa życiówka
I jeszcze parę cyferek...
Czas brutto Czas netto Min/km Prognozowany czas
5KM 00:22:57 00:22:33 04:31 min/km 01:35:17
10KM 00:45:12 00:44:48 04:29 min/km 01:34:35
15KM 01:08:14 01:07:50 04:31 min/km 01:35:17
20KM 01:31:04 01:30:40 04:32 min/km 01:35:38
META 01:36:12 01:35:49 04:33 min/km
czas netto: 1:35:49
Hej.
Trochę mnie tu nie było... Ale biegam, oj biegam. Regularnie, a nawet bardzo regularnie. W tym cyklu nie opuściłem od stycznia żadnej jednostki A dzisiaj biegałem, wróć! "latałem" (bo tak wiało) w Krakowie na Marzannie. Jakoś tak to leciało...
Tak na gorąco to mogę powiedzieć. było cięzko a nawet bardzo. Cieszę się z 1-szych dwóch piątek. Poszły zgodnie z założeniami. Najgorzej było na 3-ej piątce przy wbiegu na Stare Miasto. Motałem się tam z tempem, szarpałem, szukałem weny i wytchnienia... Dumny jestem z odcinka 15-19 km. Mimo fatalnego wiatru pobiegłem równo i nieszukałem wymówek (nie chowałem się za nikogo, a wrećz wiozłem parę osób) i trzymałem fason i założone tempo. Końcówka (ostatnia prosta) już na oparach. Może gdybym się tak nie "rozczulał" nad sobą to bym urwał jeszcze z 10 sek, ale cóż nie urwałem. Zrobię to następnym razem. Podsumowując, myślę, że pobiegłem to dobrze na miarę moich obecnych możliwości i tego co dała nam aura. Teraz ostatnie szlify i do Łodzi na maraton.
P.S. Trochę ponarzekałem ale to co nabiegałem to nowa życiówka
I jeszcze parę cyferek...
Czas brutto Czas netto Min/km Prognozowany czas
5KM 00:22:57 00:22:33 04:31 min/km 01:35:17
10KM 00:45:12 00:44:48 04:29 min/km 01:34:35
15KM 01:08:14 01:07:50 04:31 min/km 01:35:17
20KM 01:31:04 01:30:40 04:32 min/km 01:35:38
META 01:36:12 01:35:49 04:33 min/km
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
Biegiem do Łodzi...
Za 9 dni nadejdzie tak długo oczekiwany przeze mnie dzień. Dzień startu w maratonie w Łodzi. Nie mogę się już doczekać. Od początku stycznia wszystko co robiłem biegowo było ukierunkowane na ten bieg. Plan zrealizowałem w 100%. Odbyłem wszystkie jednostki!!! Teraz powoli luzuję i czekam na godzinę 9.00 w dniu 23 kwietnia. Tak się też składa, że to dzień moich imienin i mam zamiar sprawić sobie prezent... Chcę wykonać dobry bieg i wierzę, że nie będzie gorszy (jakościowo) niż zeszłoroczny. Realizowałem plan na bazie Hansonów - tak jak w zeszłym roku. W tym roku byłem nieco bardziej "samodzielny" ale i tak skonsultowałem wszystko na początku z Michałem i poszło...
Dziś biegłem ostatnią poważną jednostkę - czyli 15km TM. Miało być 16km ale wiadomo... mało czasu... Ledwo to wcisnąłem a i tak zrobiłem 15 zamiast 16km bo brakło czasu... Nie wiem jak się odnieść do tego TM-a. Wydaje mi się ze poszło dobrze, ogarnialnie, pod kontrolą. Końcowe 2 km leciałem pod wiatr i w na lekkim podbiegu (niewidocznym acz upierdliwym).Pogoda kiepska a i tak lepsza niż wczoraj bo chociaż nie lało. (w sumie to cieszę się że był ciężki warunek bo w Łodzi może być różnie i nie ma co liczyć na laboratoryjne warunki) Balansowałem pomiędzy trzymaniem tempa a utrzymaniem intensywności. Ogólnie czuje się ostatnimi czasy lepiej, forma jest (oby to było to), meczy mnie nieco ból gardła i jakieś pozostałości po katarze. Nogi w miarę, coś tam ciągnie lewa dwójka i "majaczą" achillesy. Zawsze coś jest. Aaaa i jeszcze waga. Dziś pyknęło mi równe 70kg (mocno w tym temacie ostatnio popracowałem) - to ma być moja tajna broń... W zeszłym roku w dniu startu miałem 72.2kg
Tempa treningowe ukierunkowane były na czas 3:19:xx O ile 10-ka z marca daje takie podstawy (42:20) to HM, który biegłem w marcu (1:35:49) nie do końca daje mi pewność powodzenia mojego plany, ale warunki podczas tego HM-u nie były zbyt specjalne , więc zakładam, że w normalnych warunkach mógłbym to pobiec lepiej... Ogólnie czuję się gotowy! Zrobiłem wszystko co mogłem i jestem przygotowany. I tego się trzymam!
c.d.n.
Za 9 dni nadejdzie tak długo oczekiwany przeze mnie dzień. Dzień startu w maratonie w Łodzi. Nie mogę się już doczekać. Od początku stycznia wszystko co robiłem biegowo było ukierunkowane na ten bieg. Plan zrealizowałem w 100%. Odbyłem wszystkie jednostki!!! Teraz powoli luzuję i czekam na godzinę 9.00 w dniu 23 kwietnia. Tak się też składa, że to dzień moich imienin i mam zamiar sprawić sobie prezent... Chcę wykonać dobry bieg i wierzę, że nie będzie gorszy (jakościowo) niż zeszłoroczny. Realizowałem plan na bazie Hansonów - tak jak w zeszłym roku. W tym roku byłem nieco bardziej "samodzielny" ale i tak skonsultowałem wszystko na początku z Michałem i poszło...
Dziś biegłem ostatnią poważną jednostkę - czyli 15km TM. Miało być 16km ale wiadomo... mało czasu... Ledwo to wcisnąłem a i tak zrobiłem 15 zamiast 16km bo brakło czasu... Nie wiem jak się odnieść do tego TM-a. Wydaje mi się ze poszło dobrze, ogarnialnie, pod kontrolą. Końcowe 2 km leciałem pod wiatr i w na lekkim podbiegu (niewidocznym acz upierdliwym).Pogoda kiepska a i tak lepsza niż wczoraj bo chociaż nie lało. (w sumie to cieszę się że był ciężki warunek bo w Łodzi może być różnie i nie ma co liczyć na laboratoryjne warunki) Balansowałem pomiędzy trzymaniem tempa a utrzymaniem intensywności. Ogólnie czuje się ostatnimi czasy lepiej, forma jest (oby to było to), meczy mnie nieco ból gardła i jakieś pozostałości po katarze. Nogi w miarę, coś tam ciągnie lewa dwójka i "majaczą" achillesy. Zawsze coś jest. Aaaa i jeszcze waga. Dziś pyknęło mi równe 70kg (mocno w tym temacie ostatnio popracowałem) - to ma być moja tajna broń... W zeszłym roku w dniu startu miałem 72.2kg
Tempa treningowe ukierunkowane były na czas 3:19:xx O ile 10-ka z marca daje takie podstawy (42:20) to HM, który biegłem w marcu (1:35:49) nie do końca daje mi pewność powodzenia mojego plany, ale warunki podczas tego HM-u nie były zbyt specjalne , więc zakładam, że w normalnych warunkach mógłbym to pobiec lepiej... Ogólnie czuję się gotowy! Zrobiłem wszystko co mogłem i jestem przygotowany. I tego się trzymam!
c.d.n.
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
Ostatnia prosta...
Już w najbliższą niedzielę startuję w Łodzi. Czekałem na to od stycznia i w końcu jest, nadchodzi.
Dziś zrobiłem ostatnią istotną jednostkę, tj. 4x1200m P-rogowo p'2min po 4:21. Poszło lekko. Nogi ostatnio coraz lżejsze,chęć do biegania Wielka. W głowie wszystko poukładane i póki co nie mam jakoś wątpliwości czy obaw o niepewności. To dobrze.
Martwi mnie tylko jedna rzecz, a właściwie to przeraża... meteo na niedzielę w Łodzi. Jak na razie wygląda to kiepsko. Będzie zimno i bardzo wietrznie - w sumie tak jak prawie cały czas w obecnych przygotowaniach. No, ale na "miłość Boską" czy tak być musi w najbliższą niedzielę? Będzie, co ma być (liczę na prezent i łagodną aurę)
Nie znam kompletnie Łodzi i trasy maratonu. Jeśli, ktoś z was był tam i wie czy są jakieś niespodzianki na trasie (typu podbiegi, czy jakieś inne utrudnienia lub "atrakcje", itp), lub jak wygląda sprawa w wietrzne dni to chętnie posłucham podpowiedzi i rad.
Mój numer to 859
Już w najbliższą niedzielę startuję w Łodzi. Czekałem na to od stycznia i w końcu jest, nadchodzi.
Dziś zrobiłem ostatnią istotną jednostkę, tj. 4x1200m P-rogowo p'2min po 4:21. Poszło lekko. Nogi ostatnio coraz lżejsze,chęć do biegania Wielka. W głowie wszystko poukładane i póki co nie mam jakoś wątpliwości czy obaw o niepewności. To dobrze.
Martwi mnie tylko jedna rzecz, a właściwie to przeraża... meteo na niedzielę w Łodzi. Jak na razie wygląda to kiepsko. Będzie zimno i bardzo wietrznie - w sumie tak jak prawie cały czas w obecnych przygotowaniach. No, ale na "miłość Boską" czy tak być musi w najbliższą niedzielę? Będzie, co ma być (liczę na prezent i łagodną aurę)
Nie znam kompletnie Łodzi i trasy maratonu. Jeśli, ktoś z was był tam i wie czy są jakieś niespodzianki na trasie (typu podbiegi, czy jakieś inne utrudnienia lub "atrakcje", itp), lub jak wygląda sprawa w wietrzne dni to chętnie posłucham podpowiedzi i rad.
Mój numer to 859
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
Końcowe odliczanie...
Pakiet odebrany. Baki napelnione. Samopoczucie dobre. Nic tylko biegać. Jutro będzie nowy dzień, zobaczymy co nam da...
http://wyniki.datasport.pl/results2112/ ... ?numer=859
Pakiet odebrany. Baki napelnione. Samopoczucie dobre. Nic tylko biegać. Jutro będzie nowy dzień, zobaczymy co nam da...
http://wyniki.datasport.pl/results2112/ ... ?numer=859
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
DOZ Maraton Łódź 2017
Czas netto: 3:26:55 - rekord PB
Hmmm... Nie wiem od czego zacząć. Jakoś pasja pisania mi chwilowo minęła, ale obiecałem więc coś skrobnę...
Do Łodzi przyjechaliśmy w sobotę po południu. Byłem z bratem, który też biegł w niedzielę, tyle że na 10km. Podjechaliśmy od razu pod halę. Odebraliśmy pakiety. Tak jakoś smutno było w hali, skromnie, przytłaczająco? Potem poszliśmy na pasta party, tzn. ja poszedłem a mój brat (że niby biegacz gorszego sortu – co to tylko 10 km biegnie) musiał sobie dokupić voucher na pasta party. Nie, żebym się czepiał, ale ta impreza w Łodzi jest na tyle kameralna, że mogli by zrobić pasta part dla wszystkich biegnących w niedzielę. Tytułem zakończenia tematu dodam, że mój makaron to był najlepszy makaron zjedzony podczas imprez biegowych (szkoda, że tak mało było).
Potem pojechaliśmy na małe zakupy kolacjo – śniadaniowe i do schroniska. A tu wypas. Pokój z łazienką za chyba 3 lub 4 dychy od głowy. Klasa. Na przeciwko pokoju zbiorcza kuchnia. Dla mnie bomba. Cicho, schludnie i spokojnie.
Potem jakaś kolacja, ustalanie planów na następny dzień, wspomnienie nie Pyrkosza co to odszedł od nas chłopina i powoli do spania.
Pobudka 5.50. Wstałem nawet nieco wcześniej. Toaleta i ...śniadanko. Wchodzę Ci ja do kuchni a tu kilka osób (biegacz) wcina sobie bułki i pije kawkę a ja w garnku owsianka z mlekiem.... i słyszę komentarz „a kolega to tak... owsianka.... z mlekiem... z rana... przed maratonem....” Niby robię tak bez mała od roku, ale jakoś tak nieswojo(niepewnie) się poczułem, no ale nic to. Upichciłem szybko to swoje „niebiegowe” śniadanie i polazłem do pokoju. Czas rano przed biegiem płynie dla mnie specyficznie. Najpierw jest mnóstwo dużo czasu. Wszystko przygotowane, działam na luzie, bez spiny, bez pośpiechu, a czasu ciągle dużo i nagle.... O kurna jak późno a ja w d...e ze wszystkim. Zawsze tak mam. Koniec końców się wybraliśmy, ok 7.30. Wpakowlaiśmy w auto i pod halę gdzie byliśmy kwadrans później. A tu... pusto Miejsca do wyboru, do koloru, tylko wiatr pi...ł po placu.
Połaziliśmy chwilę po hali, zobaczyliśmy gdzie są depozyty (były na zewnątrz...) i szatnie. Skorzystaliśmy z toalety i poszliśmy do auta. Postanowiliśmy, że tu zrobimy depozyt. Ok 8.30 jeszcze raz skorzstaliśmy z toja i rozgrzewka. Powoli trochę truchtu. Parę wymachów i przeplatanek. Sprawdzenie butów i żeli. Zrzucenie bluz i znowu to samo.... Miało być na luzie, a tu trzeba było szybko do strefy startowej bo zaraz mieli zamykać. W strefie … luz...Nie było tłoku przepychania. Tu poczułem też, że słoneczko które się pojawiło nawet nieźle przygrzewa, aczkolwiek wiatr był zimny. Znalazłem balon na 3.20, dowiedziałem się że peace biegnie równo więc ustawiłem się na samym końcu grupy i postanowiłem biec swoje, tzn początek 2-3 km po 4:55 – 4 :52 potem wchodzę na tempo ok. 4:48 i tak do połówki aby być tam ok. 1:41 – 1:41:30. Powiem szczerze. Trenowałem z myślą (i w tempach na 3:20) ale realnie oceniając widziałem się raczej na 3:22. I od początku, pomny wcześniejszych biegów i lat, nie trzymałem się kurczowo myśli (za wszelką cenę biegnę tempem na 3:20) tylko chciałem się raczej skupić na tym aby „poczuć” swoje ciało i jego reakcje w trakcie biegu i tym się kierować. A to co wytrenowałem i tempo które miałem obiegane miało mi tylko pomóc, ale nie za wszelką cenę musiałem się tego tempa trzymać.
Zanim przejdę do samego biegu to powiem jeszcze, że dzień wcześniej rozmawiałem z Michałem (zadzwonił do mnie) i tylko mnie utwierdził w takim działaniu i wlał w me serce nieco więcej pewności i spokoju.
Punkt 9-a ruszylśmy. Szybko to poszło. Kikanaście sekund i już byłem prawie na linii startu. Poszło. Już na 1-szym kilometrze zrobiło się w miarę luźno!!! i od początku mogłem trzymać swoje tempo. Biegło się lekko, bardzo lekko (było z wiatrem) Gdzieś na po 2-gim kilometrze skręciliśmy i po raz pierwszy tego dnia aura „powiedziała” sprawdzam... Powiało nieco, ale nie było jakoś źle. Dziwna rzecz, że biegliśmy tak pewnie ze 2 km a wiatr to wiał to nie było go prawie wcale. Po 3 km przeszedłem zdecydowanie na tempo 4:47-4:48 i dalej. Biegło się dobrze. NA 5-tym kilometrze miałem 24:08. Miałem jednak świadomość, że na razie ułożenie trasy jest bardzo korzystne względem wiatru. Ok. 6-7km zerknąłem na tętno a tu 167-168. Oj niedobrze pomyślałem. Szybko mi skoczyła intensywność. No nic. Jak tylko będę mógł to odpoczywa i na pewno nic nie nadganiam. Stracę parę sekund trudno, ale nie mogę podnieść za bardzo intensywności. I tak robiłem. Na 10km byłem prawie idealnie (wg zegarka) 48:11. Dalej biegłem swoje pod wiatr pasywnie, bez szarpania, ale też bez wielkiego zwalniania. Z wiatrem luuuz i odpoczynek. Na 15km 1:11:58. Idealnie. Ale to był najłatwiejszy odcinek tego biegu. W międzyczasie zjadłem dwa żele, gdzieś na 6 i 14km. Potem było już nieco ciężej, ale cały czas pod kontrolą. Na ok. 21km miałem 1:40:32. Czasowo idealnie, ale już nieco odczuwałem trudy biegu. Zaraz po nawrotce zrobiło się ciężej i tempo siadło a potem znowu szybciej bo było z wiatrem. Zacząłem się zastanawiać jak długo jeszcze dam radę. Czułem, że jestem na krawędzi i bardzo się pilnowałem żeby jej nie przekroczyć, a stąpałem po bardzo kruchym lodzie. I jakoś mi tak zleciało do 28km a tam czekał na mnie braciszek. Wziął ode mnie rękawiczki i rękawki, dał mi żela i umówiliśmy się na 34-35 kaemie. Zaraz potem zaczął się najtrudniejszy jak do tej pory odcinek biegu. Wiatr przywalił w ryj. Zrobiło się pod górkę. O cholera. Dam radę. Spokojnie i bez szarpania. Dłużyło się niemiłosiernie, potem jakby przez chwilę było lżej i nawrotka. „O Boże” pomyślałem, dzięki Ci że to koniec. Jakoś próbowałem się ogarnąć fizycznie i oddechowo. Udało się. Ale patrzę na zegarek a tu tempo dalej słabe. Patrzę do przodu... Aha teraz mam z wiatrem, ale pod górę... Noooo, jak nie sraczka to... No nic zapodaję dalej i zdaję sobie pytanie, czy to już miejsce z którego NA PEWNO dobiegnę do mety (dam radę). Jest 34 kilometr, ale mój umysł nie odpowiada. Tu znów spotykam brata, który mówi mi, że jak biegł 10-kę to tu wcale nie było tak źle, mówi, że jeszcze tylko jeden podbieg między 35 a 36 km i dalej luz i z wiatrem i z górki do mety.... Oszukał mnie. Wiało (piździło) mocno a czasami podmuchiwało. Podbieg – owszem był, ale jak się wypłaszczyło to jeszcze z dobry kilometr było pod wiatr. Gdzieś na 38km zakręt i zrobiło się lżej. „Umysł” dalej nie dał mi odpowiedzi, czy na pewno dobiegnę do mety. Próbuję przyspieszyć ale słabo mi to idzie. Gdzieś po drodze zgubiłem chyba najwyższy bieg... Jest ciężko ale jakoś ogarniam to. Głowa jeszcze nie zmusz mnie do poddania się, ale pojawia się kolka. Mocny ból po prawej stronie. Gniotę to ale nic nie daje, więc za radą Michała zwalniam dość mocno i czekam. Powoli odpuszcza. Dobiegam do 40 kaema i wiem , żę dobiegnę. W końcu to poczułem. Zdaję sobie też sprawę jak czas leci mi przez palce, ale nie mogę nic więcej z siebie wykrzesać. Podbiega mój brat i jeszcze chwilę ze mną biegnie i mnie dopinguje... W tym całym amoku słyszę komentarz z chodnika... „o patrz na tych ( to o nas) ten jeden to cały ubrany w dres i bawełnę i dobiegł aż tu... SZACUN ( to było o moim bracie – który był ubrany cały w dres, czapka na głowie i duży plecak) Rozbawiło mnie to bardzo, ale nie byłem nawet w stanie się uśmiechnąć... Brat zszedł a ja już byłem na 41 km. I jeszcze jeden zakręt. Jest hala ostry zakręt w lewo, stromy zbieg i …. jedna myśl, żeby się tylko nie w....lić przy wbieganiu do hali. Udało się. Widzę zegar, metę. Spoglądam na zegarek. Połamię. 3:27. Jestem zadowolony. Nie udało się ani 3:20 (to było dziś nierealne nawet w idealnych warunkach) ani 3:22. Ale dobrze to rozegrałem i wyciągnąłem chyba wszystko co mogłem z tego biegu. Koniec!
Czas netto: 3:26:55 - rekord PB
Hmmm... Nie wiem od czego zacząć. Jakoś pasja pisania mi chwilowo minęła, ale obiecałem więc coś skrobnę...
Do Łodzi przyjechaliśmy w sobotę po południu. Byłem z bratem, który też biegł w niedzielę, tyle że na 10km. Podjechaliśmy od razu pod halę. Odebraliśmy pakiety. Tak jakoś smutno było w hali, skromnie, przytłaczająco? Potem poszliśmy na pasta party, tzn. ja poszedłem a mój brat (że niby biegacz gorszego sortu – co to tylko 10 km biegnie) musiał sobie dokupić voucher na pasta party. Nie, żebym się czepiał, ale ta impreza w Łodzi jest na tyle kameralna, że mogli by zrobić pasta part dla wszystkich biegnących w niedzielę. Tytułem zakończenia tematu dodam, że mój makaron to był najlepszy makaron zjedzony podczas imprez biegowych (szkoda, że tak mało było).
Potem pojechaliśmy na małe zakupy kolacjo – śniadaniowe i do schroniska. A tu wypas. Pokój z łazienką za chyba 3 lub 4 dychy od głowy. Klasa. Na przeciwko pokoju zbiorcza kuchnia. Dla mnie bomba. Cicho, schludnie i spokojnie.
Potem jakaś kolacja, ustalanie planów na następny dzień, wspomnienie nie Pyrkosza co to odszedł od nas chłopina i powoli do spania.
Pobudka 5.50. Wstałem nawet nieco wcześniej. Toaleta i ...śniadanko. Wchodzę Ci ja do kuchni a tu kilka osób (biegacz) wcina sobie bułki i pije kawkę a ja w garnku owsianka z mlekiem.... i słyszę komentarz „a kolega to tak... owsianka.... z mlekiem... z rana... przed maratonem....” Niby robię tak bez mała od roku, ale jakoś tak nieswojo(niepewnie) się poczułem, no ale nic to. Upichciłem szybko to swoje „niebiegowe” śniadanie i polazłem do pokoju. Czas rano przed biegiem płynie dla mnie specyficznie. Najpierw jest mnóstwo dużo czasu. Wszystko przygotowane, działam na luzie, bez spiny, bez pośpiechu, a czasu ciągle dużo i nagle.... O kurna jak późno a ja w d...e ze wszystkim. Zawsze tak mam. Koniec końców się wybraliśmy, ok 7.30. Wpakowlaiśmy w auto i pod halę gdzie byliśmy kwadrans później. A tu... pusto Miejsca do wyboru, do koloru, tylko wiatr pi...ł po placu.
Połaziliśmy chwilę po hali, zobaczyliśmy gdzie są depozyty (były na zewnątrz...) i szatnie. Skorzystaliśmy z toalety i poszliśmy do auta. Postanowiliśmy, że tu zrobimy depozyt. Ok 8.30 jeszcze raz skorzstaliśmy z toja i rozgrzewka. Powoli trochę truchtu. Parę wymachów i przeplatanek. Sprawdzenie butów i żeli. Zrzucenie bluz i znowu to samo.... Miało być na luzie, a tu trzeba było szybko do strefy startowej bo zaraz mieli zamykać. W strefie … luz...Nie było tłoku przepychania. Tu poczułem też, że słoneczko które się pojawiło nawet nieźle przygrzewa, aczkolwiek wiatr był zimny. Znalazłem balon na 3.20, dowiedziałem się że peace biegnie równo więc ustawiłem się na samym końcu grupy i postanowiłem biec swoje, tzn początek 2-3 km po 4:55 – 4 :52 potem wchodzę na tempo ok. 4:48 i tak do połówki aby być tam ok. 1:41 – 1:41:30. Powiem szczerze. Trenowałem z myślą (i w tempach na 3:20) ale realnie oceniając widziałem się raczej na 3:22. I od początku, pomny wcześniejszych biegów i lat, nie trzymałem się kurczowo myśli (za wszelką cenę biegnę tempem na 3:20) tylko chciałem się raczej skupić na tym aby „poczuć” swoje ciało i jego reakcje w trakcie biegu i tym się kierować. A to co wytrenowałem i tempo które miałem obiegane miało mi tylko pomóc, ale nie za wszelką cenę musiałem się tego tempa trzymać.
Zanim przejdę do samego biegu to powiem jeszcze, że dzień wcześniej rozmawiałem z Michałem (zadzwonił do mnie) i tylko mnie utwierdził w takim działaniu i wlał w me serce nieco więcej pewności i spokoju.
Punkt 9-a ruszylśmy. Szybko to poszło. Kikanaście sekund i już byłem prawie na linii startu. Poszło. Już na 1-szym kilometrze zrobiło się w miarę luźno!!! i od początku mogłem trzymać swoje tempo. Biegło się lekko, bardzo lekko (było z wiatrem) Gdzieś na po 2-gim kilometrze skręciliśmy i po raz pierwszy tego dnia aura „powiedziała” sprawdzam... Powiało nieco, ale nie było jakoś źle. Dziwna rzecz, że biegliśmy tak pewnie ze 2 km a wiatr to wiał to nie było go prawie wcale. Po 3 km przeszedłem zdecydowanie na tempo 4:47-4:48 i dalej. Biegło się dobrze. NA 5-tym kilometrze miałem 24:08. Miałem jednak świadomość, że na razie ułożenie trasy jest bardzo korzystne względem wiatru. Ok. 6-7km zerknąłem na tętno a tu 167-168. Oj niedobrze pomyślałem. Szybko mi skoczyła intensywność. No nic. Jak tylko będę mógł to odpoczywa i na pewno nic nie nadganiam. Stracę parę sekund trudno, ale nie mogę podnieść za bardzo intensywności. I tak robiłem. Na 10km byłem prawie idealnie (wg zegarka) 48:11. Dalej biegłem swoje pod wiatr pasywnie, bez szarpania, ale też bez wielkiego zwalniania. Z wiatrem luuuz i odpoczynek. Na 15km 1:11:58. Idealnie. Ale to był najłatwiejszy odcinek tego biegu. W międzyczasie zjadłem dwa żele, gdzieś na 6 i 14km. Potem było już nieco ciężej, ale cały czas pod kontrolą. Na ok. 21km miałem 1:40:32. Czasowo idealnie, ale już nieco odczuwałem trudy biegu. Zaraz po nawrotce zrobiło się ciężej i tempo siadło a potem znowu szybciej bo było z wiatrem. Zacząłem się zastanawiać jak długo jeszcze dam radę. Czułem, że jestem na krawędzi i bardzo się pilnowałem żeby jej nie przekroczyć, a stąpałem po bardzo kruchym lodzie. I jakoś mi tak zleciało do 28km a tam czekał na mnie braciszek. Wziął ode mnie rękawiczki i rękawki, dał mi żela i umówiliśmy się na 34-35 kaemie. Zaraz potem zaczął się najtrudniejszy jak do tej pory odcinek biegu. Wiatr przywalił w ryj. Zrobiło się pod górkę. O cholera. Dam radę. Spokojnie i bez szarpania. Dłużyło się niemiłosiernie, potem jakby przez chwilę było lżej i nawrotka. „O Boże” pomyślałem, dzięki Ci że to koniec. Jakoś próbowałem się ogarnąć fizycznie i oddechowo. Udało się. Ale patrzę na zegarek a tu tempo dalej słabe. Patrzę do przodu... Aha teraz mam z wiatrem, ale pod górę... Noooo, jak nie sraczka to... No nic zapodaję dalej i zdaję sobie pytanie, czy to już miejsce z którego NA PEWNO dobiegnę do mety (dam radę). Jest 34 kilometr, ale mój umysł nie odpowiada. Tu znów spotykam brata, który mówi mi, że jak biegł 10-kę to tu wcale nie było tak źle, mówi, że jeszcze tylko jeden podbieg między 35 a 36 km i dalej luz i z wiatrem i z górki do mety.... Oszukał mnie. Wiało (piździło) mocno a czasami podmuchiwało. Podbieg – owszem był, ale jak się wypłaszczyło to jeszcze z dobry kilometr było pod wiatr. Gdzieś na 38km zakręt i zrobiło się lżej. „Umysł” dalej nie dał mi odpowiedzi, czy na pewno dobiegnę do mety. Próbuję przyspieszyć ale słabo mi to idzie. Gdzieś po drodze zgubiłem chyba najwyższy bieg... Jest ciężko ale jakoś ogarniam to. Głowa jeszcze nie zmusz mnie do poddania się, ale pojawia się kolka. Mocny ból po prawej stronie. Gniotę to ale nic nie daje, więc za radą Michała zwalniam dość mocno i czekam. Powoli odpuszcza. Dobiegam do 40 kaema i wiem , żę dobiegnę. W końcu to poczułem. Zdaję sobie też sprawę jak czas leci mi przez palce, ale nie mogę nic więcej z siebie wykrzesać. Podbiega mój brat i jeszcze chwilę ze mną biegnie i mnie dopinguje... W tym całym amoku słyszę komentarz z chodnika... „o patrz na tych ( to o nas) ten jeden to cały ubrany w dres i bawełnę i dobiegł aż tu... SZACUN ( to było o moim bracie – który był ubrany cały w dres, czapka na głowie i duży plecak) Rozbawiło mnie to bardzo, ale nie byłem nawet w stanie się uśmiechnąć... Brat zszedł a ja już byłem na 41 km. I jeszcze jeden zakręt. Jest hala ostry zakręt w lewo, stromy zbieg i …. jedna myśl, żeby się tylko nie w....lić przy wbieganiu do hali. Udało się. Widzę zegar, metę. Spoglądam na zegarek. Połamię. 3:27. Jestem zadowolony. Nie udało się ani 3:20 (to było dziś nierealne nawet w idealnych warunkach) ani 3:22. Ale dobrze to rozegrałem i wyciągnąłem chyba wszystko co mogłem z tego biegu. Koniec!
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
5. PKO Maraton Rzeszowski
3:28:31
Veni, vidi, vici nie do końca. Od strony mentalnej jestem zadowolony i zbudowany. Mimo ambitnych prób nie wydrapałem choćby 1 sek do życiówki a wierzcie mi że walczyłem po 37km okrutnie i poddałem sie dopiero na 40km jak skalkulowałem że nie ma mowy na PB. Dotarłem na metę, pomachałem Sosikowi (ten to ma pecha), minąłem matę i... dobrze że były barierki bo zaliczyłem niezły zjazd energetyczny... Dość powiedzieć, że w odsznurowaniu butów i w przebieraniu pomagał mi Paweł... Dzięki!
MIĘDZYCZASY
# El. Dystans Czas Puls śr. Puls maks.
1 2 00:10:00.67 151 158
2 2 00:10:04.50 153 157
3 2 00:09:42.41 158 165
4 2 00:09:50.38 159 164
5 2 00:09:43.39 160 166
6 2 00:09:47.06 161 165
7 2 00:09:55.74 161 170
8 2 00:09:44.39 166 171
9 2 00:09:50.18 167 171
10 2 00:09:42.10 167 172
11 2 00:09:51.01 169 173
12 2 00:09:41.90 171 177
13 2 00:09:39.76 175 178
14 2 00:09:46.90 176 180
15 2 00:09:38.93 177 180
16 2 00:09:40.34 178 180
17 2 00:09:47.98 179 182
18 2 00:10:07.15 179 183
19 2 00:10:03.60 179 182
20 1. 00:05:11.57 180 185
21 1. 00:05:02.28 181 182
22 2 00:10:34.45 176 182
23 0.2 00:01:08.06 179 181
3:28:31
Veni, vidi, vici nie do końca. Od strony mentalnej jestem zadowolony i zbudowany. Mimo ambitnych prób nie wydrapałem choćby 1 sek do życiówki a wierzcie mi że walczyłem po 37km okrutnie i poddałem sie dopiero na 40km jak skalkulowałem że nie ma mowy na PB. Dotarłem na metę, pomachałem Sosikowi (ten to ma pecha), minąłem matę i... dobrze że były barierki bo zaliczyłem niezły zjazd energetyczny... Dość powiedzieć, że w odsznurowaniu butów i w przebieraniu pomagał mi Paweł... Dzięki!
MIĘDZYCZASY
# El. Dystans Czas Puls śr. Puls maks.
1 2 00:10:00.67 151 158
2 2 00:10:04.50 153 157
3 2 00:09:42.41 158 165
4 2 00:09:50.38 159 164
5 2 00:09:43.39 160 166
6 2 00:09:47.06 161 165
7 2 00:09:55.74 161 170
8 2 00:09:44.39 166 171
9 2 00:09:50.18 167 171
10 2 00:09:42.10 167 172
11 2 00:09:51.01 169 173
12 2 00:09:41.90 171 177
13 2 00:09:39.76 175 178
14 2 00:09:46.90 176 180
15 2 00:09:38.93 177 180
16 2 00:09:40.34 178 180
17 2 00:09:47.98 179 182
18 2 00:10:07.15 179 183
19 2 00:10:03.60 179 182
20 1. 00:05:11.57 180 185
21 1. 00:05:02.28 181 182
22 2 00:10:34.45 176 182
23 0.2 00:01:08.06 179 181
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 822
- Rejestracja: 13 cze 2012, 17:14
- Życiówka na 10k: 41:10
- Życiówka w maratonie: 3:25:28
- Lokalizacja: Kraków
Hejka.
Widzę, że ostatnio pojawiałem się tu tylko przy okazji biegania maratonu i tak jest tym razem. Cały czas biegam, ale nie mam czasu - ochoty - weny - potrzeby... na pisanie. Niemniej jestem tu znów bo... w niedzielę biegnę M w Warszawie. Start ten poprzedziło wiosenne bieganie wg. planu Bartoszaka na 40 min. Nabiegałem z tego 41:10. W sumie dobrze. poprawiłem zeszłoroczną życiówkę o ok.1 minutę. Potem z tego planu pobiegłem jeszcze HMa i tu też życiówka 1:33:48 i tu też poprawa o 2min. Potem spaliłem 2 starty na 10km i tyle już nie było okazji. No a teraz biegnę w najbliższą niedzielę w Warszawie.
Trenowałem z myślą i celem złamania 3:15. Trenowałem tym razem wg. planu zawartego w książce Hudson & Fitzgerald "Jak biegać szybciej" /maraton - poziom 2/ z tym, że zmniejszyłem nieco przebieg o ok. 10%, zrezygnowałem z biegów powyżej 30km i biegałem to na 5 x tydzień.
Mam zamiar biec bardzo defensywnie. Zacznę chyba wg. temp kalkulatora Marco na 3:17. Planuję być na półmetku ok. 1:39 a potem... szybki przegląd i zobaczymy.
Numer 11003.
Widzę, że ostatnio pojawiałem się tu tylko przy okazji biegania maratonu i tak jest tym razem. Cały czas biegam, ale nie mam czasu - ochoty - weny - potrzeby... na pisanie. Niemniej jestem tu znów bo... w niedzielę biegnę M w Warszawie. Start ten poprzedziło wiosenne bieganie wg. planu Bartoszaka na 40 min. Nabiegałem z tego 41:10. W sumie dobrze. poprawiłem zeszłoroczną życiówkę o ok.1 minutę. Potem z tego planu pobiegłem jeszcze HMa i tu też życiówka 1:33:48 i tu też poprawa o 2min. Potem spaliłem 2 starty na 10km i tyle już nie było okazji. No a teraz biegnę w najbliższą niedzielę w Warszawie.
Trenowałem z myślą i celem złamania 3:15. Trenowałem tym razem wg. planu zawartego w książce Hudson & Fitzgerald "Jak biegać szybciej" /maraton - poziom 2/ z tym, że zmniejszyłem nieco przebieg o ok. 10%, zrezygnowałem z biegów powyżej 30km i biegałem to na 5 x tydzień.
Mam zamiar biec bardzo defensywnie. Zacznę chyba wg. temp kalkulatora Marco na 3:17. Planuję być na półmetku ok. 1:39 a potem... szybki przegląd i zobaczymy.
Numer 11003.
----
Blog
Komentarze
----
10 km - 41:10 - 11.03.2018
21,097 km - 1:33:24 - 14.10.2018
42,195 km - 3:25:28- 30.09.2018