ORLEN WARSAW MARATHON 2016
Czas netto: 3:34:20
Przed startem...
Do Warszawy przyjechałem z bratem (też biegł w maratonie) w sobotę po południu. Zostawiliśmy rzeczy w schronisku i od razu ruszyliśmy do biura zawodów. Poszliśmy na nogach. Celowo. Chcieliśmy sprawdzić ile w rzeczywistości dzieli nas od linii startu. Wyszło ok. 2,2 km – do biura ok 2,8km. Trafiliśmy na stosunkowo mały ruch więc szybko odebraliśmy pakiety. Potem runda po expo. Żadnych cudów nie było. Sporo stoisk, ale to nie czas na wnikliwe oglądanie i zakupy. Potem poszliśmy na pasta party. Obawiałem się tłoku a tymczasem w potężnym namiocie napotkaliśmy pustkę. Obsługa prawie że zasypiała przy pojemnikach z makaronem... Za to muzyka, którą było słychać ze sceny naparzała niemiłosiernie (jakaś kapela grała na żywo). Chyba się starzeję, że zaczyna przeszkadzać mi hałas... a może jednak było za głośno? Makaron pyszny. Do tego owoc i izo. Full wypas. Jeszcze nie zjedliśmy a już było posprzątane. Obsługa klasa! Potem powrót na kwaterę. Tym razem droga nam się niemiłosiernie dłużyła i zaczęliśmy się zastanawiać po drodze nad alternatywnym sposobem do stania się na jutrzejszy start. Cały czas myśleliśmy o metrze, ale dość daleko mieliśmy do stacji a tymczasem … pod samym nosem mieliśmy stację do kolejki podmiejskiej i tą właśnie w niedzielę przed ósmą ruszyliśmy na start.
Niedzielny poranek...
Pobudka przed 6-ą. Szybka toaleta, potem śniadanie. Standard. Bułka z miodem i dżemem. Potem szybka kawa dla przyspieszenia przemiany materii. Wszystko poszło książkowo. Ruszamy na start. Mimo, że planowaliśmy jechać w strojach startowych i workach, założyliśmy na siebie też dresy i bluzę. Zimno było okrutnie i wiało... Po dotarciu do depozytu. ZONK!. Nie wzięliśmy numerów na worki. No trudno. Chciałem jeszcze zostawić rzeczy żonie Norberta ale się nie dogadaliśmy... !5 minut do startu odnalazł mnie Norbert. My spakowaliśmy rzeczy do wora i wetknęliśmy je gdzieś w ogrodzenie... Nie było ich jak kończyliśmy maraton, pewnie pomyśleli, że to jakaś bomba czy coś
![oczko ;)](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
Ruszyliśmy do stref... Tzn. Ja z Norbertem jeszcze w stronę toików by odcedzić kartofle...
Imiona...
Tak teraz jak to wspominam to imiona które najczęściej padały podczas naszej rozmowy gdy czekaliśmy na start nie były imiona naszych synów, nas samych, czy bliskich lecz: Tomek i Michał...czyli Skoor i mihumor... czyli nasi mentorzy. Ot taka ciekawostka.
3, 2, 1, 0, START...
Tym razem moje tętno nie przekroczyło 1-szego zakresu w momencie wystrzału startera
![oczko ;)](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
Startowaliśmy falami. To dobrze, ale i tak było ciasno, szczególnie na 1-szym kilometrze. Ustawiliśmy się pod koniec naszej strefy. Plan był prosty, czyli.... oddać...
Dwa dobre skoki...
Chciałem to pobiec dobrze. Mimo, że na początku planu gadaliśmy z Michałem o 3:30 i pod to były robione tempa, to wcale ta cyfra nie zasłaniała mi wszystkiego. Wyleczyłem i uspokoiłem moją głowę po poprzednich biegach... Ten maraton w mojej ocenie starałem się potraktować zadaniowo i realizowałem poszczególne odcinki trochę tak jak na trenie z tym, że nie wiedziałem co będzie po 16km TM – a tyle najwięcej zrobiłem w tym cyklu.
Początek pasywnie, zresztą tłum zadbał o to by było mega pasywnie i wolno. Wyszło 5:31. Potem dwa kolejne kilometry to 5 z ogonkiem. Tu zresztą po raz pierwszy zetknęliśmy się z przeciwnym wiatrem – co uzmysłowiło mi co będzie po połówce. A potem... przyszedł 4-ty km. Od początku coś kłuło mnie w podbrzuszu i narastał dyskomfort. Nie chciało przejść... Nagle olśnienie. Chce mi się lać... Co tu robić... Nagle na 4-tym kaemie słyszę z boku – chce mi się lać- powiedział Norbert. Szybka wizja lokalna. Jest pas zieleni po lewej. Lejemy. Lepiej tam niż na krakowskim przedmieściu.... Kolejna czasowa strata. Nic to. Teraz podbieg. Bardzo ostrożnie i w końcu wejście na właściwe tempo dla 1-szej połówki 4:58 – 5:00. Na 5-tym kilometrze strata do założeń wynosiła ponad minutę. Było 26:25. Przez sekundę przemknęło mi przez myśl, żeby to nadrobić... Nie, nie, żadne nadrobić powiedziała zimna głowa. Rób dalej swoje. I tak robiłem. Po prostu biegłem, pilnowałem tempa. Na każdym punkcie piłem i polewałem głowę. W międzyczasie Norbert powiedział, że nie ma się co martwić stratą, bo oni (On i Tomek) jak biegli półmaraton w Rzeszowie to też zaczęli wolno a na końcu do biegli nawet po 4:15... i tutaj też można odrobić na końcu... Uśmiechnąłem się w duchu, bo jakoś nie wyobrażałem sobie nas zapitalających po 40-tym kilometrze po 4:15. W ogóle nie wybiegałem myslami tak daleko. Przed 20-tym kilometrem zrobiłem mały przegląd. Wszystkie podzespoły ok. Oddechowo spoko. Było naprawdę dobrze. Taki dość lajtowy bieg jak do tej pory. Nie dłuży się. Co 2,5km woda i polewanie. Co 7 km żele. Półmetek osiągnęliśmy w czasie 1:47:22. Miało być ok. 1:45:30 – 1:46. Nie ruszyło mnie to. Ta większa strata to było to co zgubiliśmy na 1-szej piątce.
Pierwszy „skok” zaliczony. Poszło dobrze.
Czas na drugi skok...
Po półmetku tempo mam podkręcić do 4:55-4:57 i obserwować co na to moje ciało. Powiedziało OK. Dajesz Wojtek. No to dałem... przez ok. 2-3 kilometry, ale wiatr był bezlitosny. Szybka korekta i postanowienie. Dopóki tak wieje to biegnę tak jak dotychczas 4:58-5:00. Nic szybciej. I tak napieraliśmy, cały czas wyprzedzaliśmy, bo nie było się pod kogoś podczepić. Gdzieś do ok 30 kilometra zjadłem ostatni żel. Woda. I jazda dalej. Norbert coś bąknął, że czuje nogi i łydki i że nie da rady. Jeszcze powalczył ze 2 kaemy i zostałem sam. Robiło się coraz ciężej. Czułem, że coraz bardziej mi się chce pić więc sporo w siebie wlewałem – oprócz wody też zacząłem izo. Trasa przeniosła się na tym etapie w miasto więc wiatr nie był już tak upierdliwy przez cały czas. Wtedy też namierzyłem gdzieś jaką biegaczkę ( na tym etapie biegu i w tym tempie biegną już całkiem rozsądne niewiasty) i powoli się do niej zbliżałem. Zajęło mi to ok 3 kilometry. Na 35-tym podjąłem decyzję, że przyspieszam o ok. 5 sekund. Fajnie to szło. Łykałem sporo biegaczy, oddechowo dobrze. Nogi wiadomo, ale dało się żyć. Pod koniec 37 km nagłe ukłucie (może były jakieś małe objawy wcześniej?) pod prawym żebrem. Nigdy tego nie miałem, tylko o tym czytałem. Nosz k...wa. Co tu robić.?! Szybko usiłowałem sobie przypomnieć co trzeba zrobić. Wiele nie pamiętałem. Zacząłem to uciskać lewą ręką, zgiąłem se w pół jak odwrócona literka L i naprzód. Tempo siadło. Mam to gdzieś.... pomyślałem. Nie zatrzymać się! Do przodu. Jeszcze tylko 5 kilometrów. O dziwo cały czas wyprzedzałem... Przed 40-tym kilometrem ostatni punkt z wodą. Dopadłem do stolików i tu na moment przeszedłem w marsz. Wyprostowałem się, przeciągnąłem, dwa kubki na siebie i w siebie i dalej biegiem. NA 40 wbiegamy na most. Zbieg, ostro w prawo i wokół stadionu. Wiedziałem, że gdzieś tam jest tabliczka z napisem 41. Myślałem, że tam nie dobiegnę. Wlekło się niemiłosiernie. W końcu jest 41-szy kilometr. Zbieram się do kupy i dalej. A tu jeszcze podbieg przy obieganiu stadionu. I dalej. Są ludzie. Słychać gorący doping. Staram się wyprostować by odebrać część tych braw, bo przecież są też dla mnie. Widzę już w oddali bramę mety i jestem tam w końcu i ja. 3:34:22. Nieźle – pomyślałem. Udało się. Przegoniłem demony. Pierwsze uczucie to ulga. I duma – taka cicha – wewnętrzna. Naprawdę byłem zadowolony i wzruszony. W oczach stanęły mi łzy.... Medal – celebrowałem tą chwilę chyba ze 2-3 sekundy. Popatrzyłem w oczy wolontariuszce i pięknie podziękowałem. Chłonąłem chwilę. Potem folia, woda i świadomość, że wykonałem” ...kawał dobrej nikomu niepotrzebnej roboty...”. Poczułem chłód, zimno. Nie miałem żadnych rzeczy na przebranie więc dowlokłem się do szatni, tam uzupełniłem płyny, zagrzałem się nieco i poszedłem na stację. Marzyłem tylko o ciepłych i suchych ciuchach. Pół godziny później moje kolejne marzenie się spełniło.
Epilog...
Norbert z którym biegłem większość dystansu, zaliczył mimo kłopotów mięśniowych piękny debiut w czasie 3:38:07. Gratki i dzięki za wspólny bieg.
Michał – dziękuję Ci jeszcze raz za opiekę!