Niedziela, dzien startu
Wstalem o 4:15, zjadlem sniadanie, przygotowalem sobie iso w 2 butelki, przejrzalem jeszcze raz rzeczy do zabrania i ok. 5:00 obudzilem zone,
bo zgodzila sie mnie zawiesc, zebym sie nie musial tluc tramwajem i potem jeszcze autobusem.
W takiej sytuacji musialbym juz ok 4:30 wyjsc z domu, a start jest o 6:30.
Dojechalismy bez problemu krotko przed 6-a.
Butle na rower, ulozylem jeszcze kask, okulary, numer startowy i udalem sie w kierunku startu.
Do przejscia jest jakies 500m, bo to strasznie dluga strefa zmian.
Doszedlem do miejsca startu, a tutaj oczom moim ukazala sie wielka kolejke do kibelka, to sie ustawilem
Niby toi-toiow duzo, ale czasu do staru zaczelo byc coraz mniej. Zrobilem co mialem zrobic i poszedlem sie przebrac.
Wzialem czepek i okularki, reszte spakowalem do worka i wrzucilem do kontenera.
Odchodze, a tu po 20m zajarzylem, ze mam caly czas sandaly na nogach
Na szczescie szybko odnalazlem moj worek, spakowalem sandaly i lece na start, a zostaly pojedyncze minuty.
Wtedy zorientowalem sie, ze nie zdjalem obraczki, fak! Od kiedy schudlem w czasie plywania spada mi z palca i musze co chwile ja poprawiac, zeby jej nie zgubic. Lekka panika, ale nic to, wcisnalem ja na palce wskazujacy, uff, siedzi dobrze. Nie uciska, ale nie spadnie.
Doszedlem na plaze, a tu juz dziki tlum. W tym roku mial sie odbyc rolling-start (3 osoby co 5 sekund) i podzielono start na strefy czasowe, zeby sie kazdy mogl dopisac. Tylko, ze strefy to byla rzecz umowna, nie bylo zadnych barier, wiec jak przyszedlem tuz przed startem, to nie mialem juz szans sie wkomponowac tam, gdzie pasuje, tylko tam gdzie bylo miejsce. W IM Kraichgau, czy IM Frankfurt sektory sa fizycznie rozdzielone i tam nie bylo z tym problemu. Poprzepychalem sie jednak do przodu ile moglem i czekalem na start, probujac sie jakos rozgrzac, ale tak, zeby przy okazji nie wybic nikomu zebow

BTW w piatek w czasie pogadanki bylo juz na 100% jasne, ze nie bedzie mozna plywac w neo, bo dzieki aktualnej fali upalow woda miala temperature ponad 26 stopni.
Zatem stoje na starcie, staram sie uruchomic zegarek na czas (na szczescie zlapal fixa szybko).
Nie ma mowy o marznieciu, bo jest juz +22, wlasnie jest wschod i widoki sa przepiekne (moze zaczac startowac z aparatem?

)
Nadeszla godzina 6:30, najpierw elita poleciala na hurra (oni bez rolling start), potem zaczelo sie odliczanie.
Poszlo sprawnie, po kilku minutach bylem przy bramce, uslyszalem "GO!" i pobieglem. Nie mialem czasu zorientowac sie jak wyglada brzeg (startowalem tam 2 lata temu i nie pamietalem), wiec sie rozpedzilem, a tam przy brzegu w wodzie pas gesty kamykow. Nie dalo sie przeskoczyc, trzeba bylo przebiec. Cos tam zabolalo, ale nic to, jestem w wodzie, a tu jak w wannie, serio. Woda cieplejsza niz powietrze, w piance mozna by sie po 200m ugotowac chyba.
Dzieki rolling start nie bylo tloku, w zasadzie od razu wszedlem w swoj rytm. Plan byl taki, zeby plynac jednak dosc spokojnie, zeby sprawdzic czy to nie dlatego ostatnio mnie taka niemoc na rowerze nie wziela. Ale z czasem zaczalem doganiac i wyprzedzac, czesto jakis zabkarz sie trafil (puscili ich z elita, sic!, zeby mileil wieksze szanse zmiescic sie w czasie -> glupi pomysl IMO). Zabkarzy niestety trzeba oplywac znacznie wiekszym lukiem niz kraulistow, obok ktorych mozna przeplynac na styk prawie nie przeszkadzajac i obrywajac kopow. To kosztowalo sporo czasu i wysilku. Ale nic to, napieram dalej. generalnie staram sie plynac troche z boku czesto zerkajac dokad plyne i tak sobie mijam grupe za grupa.
Na ostatnich kilkuset metrach zaczyna mnie jednak pobolewac zoladek i kichy. Zwalniam lekko i zaglebiam sie w myslach. Wtedy sobie przypomnialem, ze dzien wczesniej odwiedzili mnie znajomi i pod koniec wizyty okazalo sie, ze jeszcze dzien wczesniej cala czworka zygala i ogolnie mowiac siedziala w kibelku, bo mieli jakiegos wirusa. Noz, kurde, gdybym to wiedzial, to bym ich nie wpuscil, sorry. No to plyne sobie i rozmyslame, o tym, ze chwile moge sie zesr...c, albo zrzygac, pieknie

Ale jakos sie uspokoilo i wiedzialem, ze przynajmniej wyjde z wody

I tak bylo, ostatnie metry przyspieszylem i wyszedlem. Po worek, przebrac sie, tutaj zapomnialem wziac ze soba malej butelki z woda, zeby przemyc nogi, bo wybiega sie po piasku zmieszanym z trawa i galazkiami, wiec wytarcie tego jako tako recznikiem zabiera duzo czasu, ale nic to, wiedzialem, ze przynajmniej za chwile zawitam w kibelku. A tu sie okazalo, ze te kibelki w ktorych bylem wczesniej stoja teraz za plotem, ktory ustawili, zeby odgrodzic wyjscie z wody i za nim stali kibice. Przypomnialem sobie jednak, ze na drugim koncu strefy, gdzie sie wsiada na rower widzialem dzien wczesniej toi-toia. No to lece. To znaczy truchtam, bo kichy cosna, jestem spiety i zaczyna mnie brac kolka, albo innych skurcz kiszek. Biore rower, biegne do toi-toia widzac juz upragniony okniec moich katuszy, a tu kicha. Toi-toi zamkniety. Czynny byl dzien wczesniej jak byl check-in (tam bylo wlasnie wejscie). No ozeszku, ty no! No to nic, wskakuje na rower i jade. Do miasta jest 10km, potem zaczynaja sie 4 petle i na poczatku jest punkt zywienia, tak zawsze sa kibelki. Jade, kichy cisna, w zoladku bulgocze, pozacjy aero nie sprzyja, ale wlasnie, ale, ale! Po chwili zauwalem, ze moim niedogodnosci nie brakuje mocy i jade zgodnie z oczekiwaniami! To byla pierwsza naprawde dobra wiadomosc tego dnia, i dodalo mi to troche otuchy. Jeszcze tylko ten kibelek.
Dojezdzam do strefy zywieniowej, a tu wszystko wrocilo do normy: jak to kibelka brak?! Na srednim dystansie, 80km roweru i nie ma kibelka? Do tego trasa wiedzie przez miasto, to nie tak, ze mozna na chwile zboczyc w nature i zalatwic to co trzeba. Aktualnie nie wiedzialem co robic oprocz tego, zeby trzymac i jechac, starajac sie pilnowac tempa. Po kilku km minalem mala stacje benzynowa i przyszla mi do glowy pewna mysl. Dalej ludzilem sie, ze moze bedzie jeszcze jakis zorganizowany punkt, ale przejechalem cala petle i nic

A kiszki graly juz ostry koncert rockowy w starym stylu. Minalem punkt zywieniowy ludzac sie, ze moze jednak kibelka po prostu nie zauwazylem, ale jednak wzrok ma mam wciaz dosc dobry. Jade dalej i dojezdzam do tej malej stacji, zwalaniam, mijam 2 wolontariuszy i slysze komentarz: "o ten to nie wyglada dobrze". No ba! zatrzymalem sie, oparlem rower o barierke i lece do srodka. Za lada dosc mloda kobieta skonczyla wlasnie obslugiwac jakiegos klienta z nikad (dojazd do stacji byl zablokowany przez wyscig), a ja wolam czy maja tutaj kibelek dla gosci. Ona patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, usmiecha sie i mowi, ze nie

Ale na szczescie szybko pokazuje mi drzwi i mowi, ze moge wejsc na zaplecze. Uff, gdyby szybko tak nie zareagowala, to bym sie chyba juz tam po prostu polozyl
Wbiegam do WC, probuje sie wyszamotac z tri-suita (sprobuj to zrobic samemu, jak sie jest mokrym), robie swoje, trzymam sie mocno, zeby nie wystartowac, potem jeszcze tylko umyc rece i zalozyc to obcisle wdzianko na siebie. Nie bylo latwo, lezal troche krzywo, ale poszlo. Wybiegam, dziekuje goraco milej pani, ona z usmiechem zyczy mi powodzenia, wskakuje na rumaka i jade dalej. W tej chwili zdalem sobie sprawe, ze to jednak nie wirus, tylko po prostu opozniona dwojka, bo jednak IMO za pozno wstalem i do tego zjadlem troche inne sniadanie niz zwykle. Wiecej tego bledu nie popelnie

Jak sie potem okazalo, przerwa kosztowala mnie ponad 4 minuty, czyli tyle samo co zeszlym roku w Almere (czy to juz jest jakas tradycja?).
Patrze na zegarek, przez postoj srednia spadla o 2km/h, kicha. Zaczynam gonic, wiem, ze nie powinienem przedobrzyc, bo to byl dopiero polmetek roweru, ale z drugiej strony wiem, ze jede troche mocniej niz chcialem. A za to moglem zaplacic na biegu...
Do konca roweru jechalem juz bez specjalnych ekscesow, poza tym, ze na moscie prawie mnie zwialo jak akurat przelewalem sobie iso z tylnego bidonu do butelki na kierownicy (bylo blisko cholera

). Pod koniec tylek i barki zaczely mi juz mocno dokuczac, bo to jest trasa na min 95% w pozycji aero, a ostatnie 2 tygodnie nie spedzilem w niej ani minuty.
Ale dojechalem do T2, odstawilem rower, spokojnie zalozylem i zasznurowalem Zantki, czapka na leb i ruszylem dalej...