Czternasty (a mój czwarty) bieg ulicą Piotrkowską
Czyli drugie zawody na dychę w sezonie. Pierwsze mnie styrały, przeżuły i wypluły. A drugie? Z czasu z Piątki kalkulator pokazał 49 minut. Więc stwierdziłem, że 48 jest w zasięgu, skoro jeszcze trochę pobiegam

i że najwyżej będę umierał - zgodnie z prawdą założyłem, że gorzej niż w kwietniu być nie może. Jakoś nie mogę wejść w rytm, i biegam średnio 3 krótkie treningi, ale w tym tygodniu zaplanowałem sobie, że to początek planu. A plan wygląda tak jak pisałem, chcę 4x w tygodniu biegać, stopniowo zwiększając obciążenie do 45-50 km w tygodniu, ustabilizować i włączyć elementy szybkościowe, a potem zacząć przygotowania do jesiennego maratonu.
Ale to później, teraz zawody. Zapisany od dawna, bardzo lubię tę imprezę, ma swój klimat, biegłem ją po raz czwarty z rzędu. I znów jestem zadowolony

prawie 4000 ukończyło, więc było się z kim ścigać

Od rana genialna rzecz przed biegiem - 4 godziny spaceru w ZOO w upale z młodym

żeby nie było za łatwo. Mój perszing pierwszy raz w życiu nie obudził się przy wynoszeniu z auta, a jego drzemka popołudniowa trwała >2,5 h, co zazwyczaj jest tygodniową sumą
Żeby uniknąć korków przy Manufakturze (bo start był przy Pałacu Poznańskiego) zaparkowałem ze 2km wcześniej, i postanowiłem zrobić rozgrzewkę. Założyłem pas z bidonami i żeli potruchtałem na start. Łącznie lekkiej rozgrzewki wyszły 3 km plus parę przebieżek. Duchota jak nad czajnikiem, na szczęście weszło trochę chmur, więc nie paliło tak jak rano, ale widywałem lepsze warunki do biegania. Sam czas zwycięzcy, 30:01 pokazuje, że lekko nie było.
Na numerze miałem "strefa 2", bo przy rejestracji dawno temu (numer 183

) zakładałem, że będę walczył o złamanie 45 (strefa była dla <45), ale rzeczywistość pokazała, że jeszcze nie teraz. Więc grzecznie zmieniłem strefę na trzecią (45-50) chcąc atakować 48 minut.
Wypuszczali falami, co jest o tyle przytomne, że łódzkie uliczki szerokie nie są. Więc ruszyliśmy, i zaraz po zakręcie pierwszy podbieg, bez napału, żeby się nie zaorać po 300 metrach, biegnę swoje, starając się nie tracić energii na wyprzedzanie, itp. Profesorskie bieganie, nie to co miesiąc wcześniej

Pierwsze 4 kilometry wszystko poniżej 4:50, tętno w normie, 180, lecę swoje. I tu chyba mi się siła zaczęła kończyć, ba piątym było już ciężko i przeczuwałem walkę, stwierdziłem, że jak dowiozę drugie tyle (24:08) to na ostatnim kilometrze będę w stanie przyspieszyć. Od 2 km piłem wodę, co z jednej strony było ok, bo w paszczy sucho jak w pieprzniczce, ale było nie ok, bo pierwszy raz woda w żołądku jakoś mnie wytrącała z rytmu. Na 6 km (minimalnie poniżej 5:00) wodopój, 5 czy 6 kubków na siebie

jeden w siebie i lecę. Zawrotka I nagle ooooo, tu jest pod górę. Cytując znajomego:
W swoim mieście mieszkam od urodzenia i nigdy nie wiedziałem czy też nie zauważyłem, ze od Katedry do ul. Andrzeja jest taka cholerna góra. To są 3 km pod góre!! Uświadomiłem to sobie jak na 6 km zobaczyłem, ze czeka mnie prawdziwa wspinaczka. No masakra jakaś.. Miałem nadzieje ,ze ten podbieg zakończy się chociaż na Mickiewicza, ale on nie, dalej i dalej, konca nie było
Co prawda sprawdziłem na Garminie i tam są 2km w gorę, ale dla mnie też ciągnęły się jak trzy

wpadły mi tu dwa najwolniejsze kilometry, siódmy i ósmy po 5:15 i 5:23, ale walczyłem, wiedziałem że w końcu zacznie się spadek i tylko na to czekałem, żeby przyspieszyć. Oczywiście plan na <48 dlabli wzieli, i hurtowo zaczynali się zabierać także za plan na <49, ale postanowiłem walczyć.
Dziewiąty znów zszedł <5:00, choć nieznacznie, na początku dziesiątego minąłem parkę z firmy, która wystartowała z 2 strefy, co mnie trochę podbudowało, ale nieznacznie, bo leciałem po bandzie, generalnie miałem świadomość, że zapasu na złamanie 50 minut dużo nie mam, więc rzuciłem do pieca co miałem

zaczęło się zasysanie powietrza rękawami, ale strefa przyciągania mety działała, podobnie jak to, że wyprzedzałem sporo ludzi. Dość powiedzieć, że ten kilometr wyszedł najszybciej, w 4:36

ale nie uprzedzając, dyszę jak ryba wyjęta z wody, cały czas przyspieszając, widzę bramkę za zakrętem, na zegarku 9,7 km, więc "myślę" meta! Odpalam nitro, a tu dupa, bo to jakaś lotna premia, i jeszcze trzeba biec szok: a ja mam na zegarku 49:xx, już nawet nie za bardzo wiem ilę, ale lecę, cały czas przyspieszając, generalnie w trupa, byle tylko nie wpaść na kogoś z wyprzedzanych. Wpadam przez bramkę, teraz to już meta, zatrzymałem Garmina i z lekkimi mroczkami zacząłem oglądać buty

po jakiejś minucie byłem w stanie spojrzeć na zegarek i zobaczyłem 49:56. Netto wyszło 49:51.
Plan pt. minimum przyzwoitości wykonany
Filmik z mety (ja się pojawiam około 1:31:23 biegnąc przy lewej bandzie patrząc z perspektywy biegnącego), granatowa koszulka, czarne opaski na łydy:
https://youtu.be/pPA837rXdpw?t=5480
Fota z finishu (tam w tle ta fałszywa meta

):
Bieg Piotrkowską 2016 finish 2 mały.jpg
Bieg Piotrkowską 2016 finish 1 mały.jpg
Bieg Piotrkowską 2016 finish 3 mały.jpg
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.