CRACOVIA MARATON
Emocje już opadł i mogę obiektywnie podsumować mój start W Cracovia Maraton. Nawiązując do obecnego tytułu wątku - przeżyłem mimo wszystko. Mam pewien niedosyt, liczyłem na trochę lepszy czas niż
4:17:01, ale jak słusznie zauważył mój znajomy, jeszcze 8 miesięcy temu miałem zakaz biegania, ładowałem zastrzyki i pigułki i czekałem na rehabilitację. Patrząc na to obiektywnie jest świetnie - udało się przebiec maraton na czterdziestkę, mimo kłopotów z kręgosłupem!
Rano obudziłem się o 6.30, śniadanko, kawa, wc. Wszystko przygotowałem dzień wcześniej, więc wskoczyłem w strój startowy i czekałem na Yarooosa, który miał po mnie przyjechać. Zostawiliśmy u niego w pracy bety, i szybkim marszem przeszliśmy na linię startu. Krótka rozgrzewka, siku i ustawiliśmy się do startu. Atmosfera była rewelacyjna, padły strzały i wystartowaliśmy. Miałem przygotowana swoją taktykę - do 4 km wolno, przyspieszyć od 5, 15 i 29 km. W sumie miałem wpaść na metę przed balonikami na 4:15. Pierwszy zonk - okazało się, że pęcherz nie wiadomo skąd jest znowu pełny (no tak, wczoraj mocno się nawodniłem). Ale lecę dalej. Patrzę na garmina i widzę, że nie biegnę tak wolno jak zakładałem, ale nie zwalniam. Mija kilometr za kilometrem, na 10 jestem zdziwiony, że to już, kolano jeszcze nie boli, temperatura genialna - wszystko zapowiada się rewelacyjnie. Przy dawnych hotelu forum już po nawrotce na Matecznym, mijają mnie baloniki na 4:15 i powiem szczerze, że wtedy posypała się moja taktyka - zamiast trzymać swoje tempo, aby na ostatnich kilometrach maratonu minąć grupę, przyspieszyłem aby nie odbiegli mi za daleko. Przy Bernatce moja lotna ekipa dopingowa nr 1, za chwilę na Rondzie Kotlarskim druga

. Pierwszy podbieg przed Plazą i decyzja - sikam teraz, bo później przy zatrzymaniu się mogą złapać mnie skurcze. I drugi błąd - zamiast ruszyć tym samym tempem, próbuję gonić grupkę biegaczy, koło których biegłem. Na półmetku odczytuję z tablicy świetlnej motywatora (fajny pomysł) i z minutową stratą do założeń biegnę dalej. Dosyć trudno dobiegało się do Placu Centralnego - wąska wytyczona przez organizatorów alejka powodowała zatory i aby nie zwalniać, trzeba było się przepychać. Powrót z Huty to katorga - cały czas pod wiatr. Już wtedy wiedziałem, że raczej będzie mi trudno dobiec w planowanym czasie. I tu popełniłem kolejny błąd - zamiast lekko odpuscić i przeczekać te 2-3km pod wiatr, ja się zacząłem z nim siłować próbując trzymać tempo - to kosztowało mnie sporo sił. Ale tutaj znowu moja lotna brygada dopingująca ładuje moje akumulatory. Znowu Plaza i podbieg - wielu biegaczy idzie, ja nie przerywam biegu, choć trochę zwalniam. Dobiegamy na bulwary, 35 km i już czuję, że nogi zaczynają się robić ciężkie. Jeszcze wyprzedzam maruderów, sporo ludzi się rozciąga, sporo korzysta z pomocy grup medycznych - to motywuje więc biegnę dalej, choć coraz wolniej. 38 km - jest fatalnie, nogi mnie nie słuchają, mam energię, nie jestem odwodniony ani nadmiernie zmęczony, ale nogi mnie nie lubią. Włącza się również ból w kręgosłupie. Widzę na garminie, jak cały wypracowany wcześniej czas topnieje w oczach. Nie zatrzymuję się ani razu, ale na każdym kilometrze zaczynam tracić po 40 sekund. Ostatni kilkunastometrowy podbieg na końcu bulwarów przebiegam jak gejsza - małymi kroczkami, "już niedaleko" - próbuję się pocieszać. 40 km zaczynam lekko przyspieszać, Piastowska - jeszcze troszkę przyspieszam, ostatnie 200m - wybiega do mnie mój 6 letni syn i biegniemy razem, zakręt, krótka prosta, jeeeest! Jestem bardzo szczęśliwy, udało się!
Dwa słowa o organizacji - było prawie idealnie, choć brak oznaczenia trasy to spora wpadka. Wielkie brawa za doping, najbardziej cenny ten spontaniczny, przypadkowych ludzi. I podziękowania dla grupki moich znajomych i rodzinki mocno mnie dopingujących, którzy niczym Kenijczycy przemieszczali się w różne części trasy w niesamowitym tempie - bez nich byłoby mi niezmiernie trudno
