czesc 2
W T1 mialem przed oczami jeszcze taka niecodzienna scenke.
Wzialem worek z wieszaka, wywalilem rzeczy na podloge, schylilem sie, podnosze glowe... a tu ze 2m ode mnie tylek. Goly tylek
Koles przebieral sie calkowicie na rower (komfort ponad wszystko!
![oczko :oczko:](./images/smilies/icon_e_wink.gif)
) i nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby 3m za nim,
w kacie namiotu nie stala wolontariusza, starsza pani. Stala niewzruszona i tylko patrzyla nieco w bok
Ale wracajmy do tematu.
No to biegne sobie aktualnie po rower uwazajac, zeby na jakis drobny kamyk nie nadepnac, co nie jest latwe, bo niestety nie bylo chodnika i trzeba bylo dreptac po mocno chropowatym betonie. Zatem rower w dlon i do wyjscia. Na zmeczonych nogach i bez odswiazajacego treningu nie ryzykowalem nawet wskakiwania, tylko majestatycznie wsiadlem konwencjonalnie, ale przyjamniej buty czekaly juz na mnie w odpowiedniej pozycji. Na poczatku bylo gesto i malo prostej, wiec nie szlo mi za dobrze z wkladaniem nogi do butow. Postanowilem odpuscic i poczekac chwilie. Ze 200m dalej wyjechalismy na gladka prosta i tak sie podopinalem.
No to jedziemy. Tego dnia mialo byc +20 i slonce. I bylo, tyle ze pozniej. Poranek wciaz byl zimny.
Pierwsze kilka km wiedzie przez zacieniony las, ja w mokrym tri-suicie, kurka zmarzlem jak cholera.
Nie moglem doczekac sie slonca.
Nareszcie! Wyjechalismy na dijk (czyt. tame) wzdluz Gooimeer. Staram sie jechac spokojnie, zeby sie nie spalic.
Zerkam na zegarek, zeby sprawdzic tetno. Fak! Czujnik HRM-Tri sie nie polaczyl z zegarkiem, kurka, no!
Nie uzywalem go od czasu, gdy ponownie uruchomilem stary HRM-Run, ale ma swiezutka baterie, wiec nie wiem co sie stalo.
Niech to szlag, bede jechal na czuja czeo na rowerze niestety nie lubie, mam za malo doswiadczenia, ktore mialem wlasnie m.in. zdobyc na tych zawodach.
No to jade "jakos", staram sie raczej spokojniej niz za mocno.
Kilometry leca, wzialem wode z punktu, zeby moc popijac zel (na pierwsze kilometry mialem iso w 0.5l butelce).
Z czasem niestety poczulem znajome uczucie w kiszkach i nerkach. Udalo mi sie dociagnac do punktu na ~80km i musialem zajac toi-toi-a na jakies 5min (calosc operacji to 6min w plecy
![smutek :smutek:](./images/smilies/icon_e_sad.gif)
).
Cholera, z niezbyt dobrych srednich 32km/h zrobilo sie ledwo ciut ponad 30km/h.
Ale po wizycie w smierdzacej budce wstapily we mnie nowe sily i nastepne 30km jechalem jak natchniony: srednia z 5-kilometrowek oscylowala wokol 35km/h, co podciagnelo srednia z calosci na ponad 32km/h.
Ale potem przeszedl pierwszy kryzys. Od 120km predkosc przelotowa spadla i srednia powolutku tez. O poprawie mowy nie bylo, walczylem o jak najmniejsze straty. Kryzys byl bardziej mentalny i spowodowany niewygodami, szczegolnie jesli chodzi o ramiona i okolice styku z siodelkiem, ktore swoja droga jest swietne. Wczesniej przy 90km mialem wieksze problemy niz teraz po 120-130km. Jesli chodzi o ramiona, to pozycje mialem dosc wygodna, ale cecha plaskich tras jest to, ze z pozycji aero prawie sie nie wychodzi. Ta stalosc, niezmiennosc pozycji potrafi dac w kosc. Na trasach pofalowanych co jakis czas sie staje na pedaly itd, wiec jest chociaz chwilowa zmiana. Tutaj mi ich brakowalo. Od 130km do konca (o ile dobrze pamietam) staralem sie juz wykorzystac kazda mozliwa chwile, zeby zmienic pozycje (skrety, dojazdy do punktow zywieniowych itd.).
Do tego ponownie wypite plyny dawaly o sobie znac i wiedzialem, ze nie dociagne do T2. Zatem na ~145km kolejna, tym razem krotka (3min) wizyta w toi-toi.
To juz 9min w plecy, cholera. Ale nic to trzeba jechac. To jade.
Swoja droga wolontariusze w Almere sa pierwsza klasa. Wychodza z siebie, zeby Ci pomoc: zachecaja, pocieszaja, sa naprawde aktywni, chapeau!
Do konca walki juz za wielkiej nie bylo. Pare osob jeszcze wyprzedzilem, ale generalnie jechalismy podobnym tempem.
W odroznieniu od pierwszej petli bylo spokojnie i pusto (masy ze sredniego dystansu juz dawno skonczyly, a szybcy z dlugiego juz w T2
![:ble:](./images/smilies/ble.gif)
).
Musze przyznac, ze pod pewnymi wzgledami bardzo milo sie jechalo te ostatnie kilometry.
Wiatr co prawda przybral na sile i bylo coraz bardziej niewygodnie, ale mentalnie osiagnalem stan rownowagi. Shifu bylby ze mnie dumny
![hej :hej:](./images/smilies/icon_razz.gif)
Ostatnie 2-3km przez las juz zupelnie spokojnie, zeby nogi odpoczely, kilkaset metrow przed T2 wyszedlem z butow.
Do lini koncowej dojechalem jak profi, az sie sedzia zdziwil, bo myslal, ze przejade lini a za to by byla (kara!).
Zeskoczylem pieknie i pobieglem odstawic rower.
Potem znowu do namiotu, biore worek z rzeczami do biegania, przebieram sie, lapie zele i lece na trase.
T2 zajelo mi rowno 4min, co jest spoko, zgodnie z zalozeniami.
Czas czesci rowerowej: 5:44:36.
Zadowolony za bardzo nie jestem, liczylem raczej na atak na 5:30.
Moj czas dal mi 87 miejsce w grupie na 116, czyli zalapalem sie ledwo do 75%
Dla porownania w zeszlym roku, na polowce bylem na rowerze 60-y na 212.
Ok, bez przerw w toi-toi byloby 5:35, ale to nic nie zmienia. Jedyne co, to mysle, ze z pulsometrem byloby jednak lepiej.
Czuje, ze nie dalem z siebie tyle ile moglem, bo balem sie przesadzic, zeby nie zaprzepascic biegania.
Ale jest jak jest, czasu nie cofne. Nastepnym razem bedzie lepiej
W rekawkach, a zatem przed 80-ym km, bo w kibelku sie ich pozybylem (znaczy sie schowalem pod stroj).
To juz druga petla:
![Obrazek](https://i.imgur.com/Rf52Vwm.jpg)