Zaczynając od zera
Moderator: infernal
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Razy trzy"
Trzy dni, trzy różne dystanse i trzy różne trasy, ale zacznijmy od początku.
Jakiś czas temu zapisałam się na Żółwiową Triadę Biegową przede wszystkim po to, żeby znaleźć sobie dodatkową motywację do wyjścia i dreptania. Tempo tutaj nie miało żadnego znaczenia, nie było też rywalizacji, a w zasadzie jakaś tam była, musiałam konkurować z własnym "nie chce mi się". Wiem, wiem, nie powinno się biegać dzień po dniu, ale nikt nikomu biegać nie kazał, można było nawet przejść dany dystans, choć nie były to jakieś szaleńcze odległości a na ich pokonanie była cała doba.
Żeby nie przedłużać, zaczęłam od poniedziałku. W planach miało być 5km przedreptanych w towarzystwie dwóch znajomych, lecz jak na złość prawie cały dzień padał deszcz, który jedną osobę skutecznie zmył. Pobiegłyśmy we dwie. Traf chciał, że w chwili gdy człapałyśmy, nie spadła ani kropla, choć powietrze było bardzo ciężkie a na niebie chmury zbierały siłę na kolejne długie padanie.
Trasa jak najbardziej mi znajoma. W zasadzie dwa podbiegi, trochę płaskiej drogi pieszo-rowerowej, duże osiedle uznane za sypialnię miasta, dziurawy chodnik na obrzeżu ni to miasta ni to wsi i koniec. Nie było szybko,ale oddychać nie było czym.
Pierwszy dzień zaliczony:
dystans 5,24km
czas 35:10
tempo 6:43
tętno 164
Wtorek
Znów biegniemy we dwie, ale towarzyszy nam dwójka nastoletnich dziewczynek na rowerach. Gorąco, słońce pali. Dzisiejszej trasy nie znam, mogę zdać się tylko na osobę towarzyszącą mi. W planach 7km.
Początek kiepski, przyplątał się jakiś okoliczny, Burek wypuszczony samopas, który obszczekiwał mnie jak tylko na niego spojrzałam. O bieganiu mowy nie było, bo oczami wyobraźni widziałam jego kły wbite w moją łydkę. Kawałek przeszłyśmy. Psu chyba się znudziło i poszedł w przeciwnym kierunku. Włączyłyśmy zegarki i pobiegłyśmy. Trochę z góry, wzdłuż rzeki, przez kilka przejść dla pieszych do parku, tam kółeczko i powrót. Nie biegłyśmy cały czas, ponieważ nie było jak ominąć przejść a dzieciaki są jeszcze na tyle małe, że trzeba je mieć na oku. Mimo wszystko jak dotarłyśmy do górki, pod sam koniec drogi, to niestety, wysiadłam i zrobiłam sobie ciut spacerku. Nachylenie w sam raz na ćwiczenie podbiegów, ale bardzo trudne jak na koniec biegu. Muszę tam kiedyś zajrzeć, ale zrobić tylko podbiegi.
Drugi dzień zaliczony.
dystans 7,03km
czas 50:22
tętno 157
tempo 7:10
Środa. Skład identyczny jak dzień wcześniej, tylko tym razem jedno dziewczątko na rowerze a drugie na rolkach. Przed nami 10km. Czy dzieci dadzą radę? Tak, to jeszcze dzieci. Trasa Parkrunowa, więc asfalt, z jednym, niezbyt dużym podbiegiem, jak dla mnie, to najłagodniejsza z wszystkich tras. Jest dobrze po 19.00, pogoda w sam raz, nie za zimno, nie za ciepło, słońca już nie ma.
Czuję zmęczenie po poprzednich dwóch dniach. Czy dam radę? W sumie jak nie dam, to się przejdę na spacer. Tempo wolniutkie. Co chwilę mijają nas rolkarze, rowerzyści i ... biegacze. Niektórzy biegną tak wolno jak my. Jestem ciekawa czy też zaliczają triadę. Nie zatrzymujemy się jednak, choć pozdrawiamy.
Tym razem robimy tylko jeden, krótki postój żeby dziewczynki mogły się napić i biegniemy dalej. Wreszcie na zegarku pojawia się "magiczne" 10km. KONIEC
Dystans 10,03
czas 1:07:78
tętno 158
tempo 6:47
Zadanie wykonane
Trzy dni, trzy różne dystanse i trzy różne trasy, ale zacznijmy od początku.
Jakiś czas temu zapisałam się na Żółwiową Triadę Biegową przede wszystkim po to, żeby znaleźć sobie dodatkową motywację do wyjścia i dreptania. Tempo tutaj nie miało żadnego znaczenia, nie było też rywalizacji, a w zasadzie jakaś tam była, musiałam konkurować z własnym "nie chce mi się". Wiem, wiem, nie powinno się biegać dzień po dniu, ale nikt nikomu biegać nie kazał, można było nawet przejść dany dystans, choć nie były to jakieś szaleńcze odległości a na ich pokonanie była cała doba.
Żeby nie przedłużać, zaczęłam od poniedziałku. W planach miało być 5km przedreptanych w towarzystwie dwóch znajomych, lecz jak na złość prawie cały dzień padał deszcz, który jedną osobę skutecznie zmył. Pobiegłyśmy we dwie. Traf chciał, że w chwili gdy człapałyśmy, nie spadła ani kropla, choć powietrze było bardzo ciężkie a na niebie chmury zbierały siłę na kolejne długie padanie.
Trasa jak najbardziej mi znajoma. W zasadzie dwa podbiegi, trochę płaskiej drogi pieszo-rowerowej, duże osiedle uznane za sypialnię miasta, dziurawy chodnik na obrzeżu ni to miasta ni to wsi i koniec. Nie było szybko,ale oddychać nie było czym.
Pierwszy dzień zaliczony:
dystans 5,24km
czas 35:10
tempo 6:43
tętno 164
Wtorek
Znów biegniemy we dwie, ale towarzyszy nam dwójka nastoletnich dziewczynek na rowerach. Gorąco, słońce pali. Dzisiejszej trasy nie znam, mogę zdać się tylko na osobę towarzyszącą mi. W planach 7km.
Początek kiepski, przyplątał się jakiś okoliczny, Burek wypuszczony samopas, który obszczekiwał mnie jak tylko na niego spojrzałam. O bieganiu mowy nie było, bo oczami wyobraźni widziałam jego kły wbite w moją łydkę. Kawałek przeszłyśmy. Psu chyba się znudziło i poszedł w przeciwnym kierunku. Włączyłyśmy zegarki i pobiegłyśmy. Trochę z góry, wzdłuż rzeki, przez kilka przejść dla pieszych do parku, tam kółeczko i powrót. Nie biegłyśmy cały czas, ponieważ nie było jak ominąć przejść a dzieciaki są jeszcze na tyle małe, że trzeba je mieć na oku. Mimo wszystko jak dotarłyśmy do górki, pod sam koniec drogi, to niestety, wysiadłam i zrobiłam sobie ciut spacerku. Nachylenie w sam raz na ćwiczenie podbiegów, ale bardzo trudne jak na koniec biegu. Muszę tam kiedyś zajrzeć, ale zrobić tylko podbiegi.
Drugi dzień zaliczony.
dystans 7,03km
czas 50:22
tętno 157
tempo 7:10
Środa. Skład identyczny jak dzień wcześniej, tylko tym razem jedno dziewczątko na rowerze a drugie na rolkach. Przed nami 10km. Czy dzieci dadzą radę? Tak, to jeszcze dzieci. Trasa Parkrunowa, więc asfalt, z jednym, niezbyt dużym podbiegiem, jak dla mnie, to najłagodniejsza z wszystkich tras. Jest dobrze po 19.00, pogoda w sam raz, nie za zimno, nie za ciepło, słońca już nie ma.
Czuję zmęczenie po poprzednich dwóch dniach. Czy dam radę? W sumie jak nie dam, to się przejdę na spacer. Tempo wolniutkie. Co chwilę mijają nas rolkarze, rowerzyści i ... biegacze. Niektórzy biegną tak wolno jak my. Jestem ciekawa czy też zaliczają triadę. Nie zatrzymujemy się jednak, choć pozdrawiamy.
Tym razem robimy tylko jeden, krótki postój żeby dziewczynki mogły się napić i biegniemy dalej. Wreszcie na zegarku pojawia się "magiczne" 10km. KONIEC
Dystans 10,03
czas 1:07:78
tętno 158
tempo 6:47
Zadanie wykonane
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Pod górkę"
Aż trudno w to uwierzyć, ale odnoszę wrażenie, że ktoś rzucił na mnie jakiś urok. Już było tak fajnie. Kiedy kończyłam żółwiową dyszkę, na samiutkim końcu poczułam, że mogłabym biec dalej, nie czułam zmęczenia, tak jak dawniej, tak jak rok temu, a i wskazania pulsometru potwierdzały to niesamowite uczucie.
Długo jednak nie musiałam czekać aż życie znów rzuci mi kłodę pod nogi. Może dlatego, że energia mnie rozpierała i w domu chciałam "góry" przenieść i zrobić tysiące robót na raz.
Tym razem schyliłam się, żeby podnieść maszynę do szycia i odstawić ją na miejsce. Zdążyłam tylko trochę ją unieść kiedy poczułam przeszywający ból w plecach. Zaczęło robić mi się słabo, na oczy spadła biała zasłona, słyszałam swój głos jakby spod wody... Czułam jak tracę świadomość. Zdążyłam tylko złapać telefon... Jestem sama w domu. Gdzie dzwonić, kogoś wołać, czy od razu na pogotowie nim jeszcze jestem w stanie...?
Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak przerażona jak wtedy. Udało mi się położyć na wersalce, bez żadnej poduszki, na płasko. Coraz bardziej odpływam w nicość. Unoszę ręce, próbuję się uśmiechnąć ... jest symetrycznie, czyli dobrze.To nie udar. Powoli zaczynam znów widzieć i słyszeć, choć w głowie potworny szum. Próbuję wstać ... masakryczny ból, nie jestem w stanie nawet na centymetr unieść nóg. Lewa strona niczym sparaliżowana od pasa w dół.
Dwie godziny zabrało mi spełznięcie z wersalki, otworzenie drzwi (były zamknięte na klucz a klucz został w zamku) i zadzwonienie po kogoś z rodziny.
Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że załapałam się na rwę kulszową, ale w takiej odmianie, że omal z bólu nie zemdlałam.
Noc przespałam na siedząco, na fotelu, bo nie byłam w stanie ani się położyć, ani wstać. Już kiedyś mi się to zdarzyło, choć inaczej się zaczęło, a że nie przepadam za przychodniami, spróbowałam sobie sama poradzić. Dobrze, że mam urlop. Trzy pierwsze dni to była droga przez mękę, później zaczęło puszczać.
Na tydzień odpuściłam bieganie, z resztą nawet gdybym chciała, to i tak nie dałabym rady. Znów mam do tyłu... co trochę podciągnę, to coś takiego się wydarza, co skutecznie pcha mnie wstecz. Zaliczyłam basen, woda przynosi ulgę. Spróbowałam pójść na spacer. Nie było źle.
W tę sobotę poszłam więc na Parkrun, mimo, że lewy bok i noga jeszcze pobolewały. Pomyślałam, że muszę jakoś to co boli rozćwiczyć, rozciągnąć, nie muszę przecież biec, a spacer dobrze mi zrobi. Spróbowałam delikatnie potruchtać, choć znajomi z Parkrunu pilnowali, żeby mnie nie poniosło przypominając, żebym nie szalała i raczej szła. Przykleiłam się do pewnego chłopaka któremu jakoś trudno się tuptało i razem przedreptaliśmy 5km w zasadzie zamykając stawkę.
5km w 37:48
Od tego tygodnia chciałabym znów spróbować zacząć biegać, choć bardzo ostrożnie i niezbyt daleko.
Aż trudno w to uwierzyć, ale odnoszę wrażenie, że ktoś rzucił na mnie jakiś urok. Już było tak fajnie. Kiedy kończyłam żółwiową dyszkę, na samiutkim końcu poczułam, że mogłabym biec dalej, nie czułam zmęczenia, tak jak dawniej, tak jak rok temu, a i wskazania pulsometru potwierdzały to niesamowite uczucie.
Długo jednak nie musiałam czekać aż życie znów rzuci mi kłodę pod nogi. Może dlatego, że energia mnie rozpierała i w domu chciałam "góry" przenieść i zrobić tysiące robót na raz.
Tym razem schyliłam się, żeby podnieść maszynę do szycia i odstawić ją na miejsce. Zdążyłam tylko trochę ją unieść kiedy poczułam przeszywający ból w plecach. Zaczęło robić mi się słabo, na oczy spadła biała zasłona, słyszałam swój głos jakby spod wody... Czułam jak tracę świadomość. Zdążyłam tylko złapać telefon... Jestem sama w domu. Gdzie dzwonić, kogoś wołać, czy od razu na pogotowie nim jeszcze jestem w stanie...?
Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak przerażona jak wtedy. Udało mi się położyć na wersalce, bez żadnej poduszki, na płasko. Coraz bardziej odpływam w nicość. Unoszę ręce, próbuję się uśmiechnąć ... jest symetrycznie, czyli dobrze.To nie udar. Powoli zaczynam znów widzieć i słyszeć, choć w głowie potworny szum. Próbuję wstać ... masakryczny ból, nie jestem w stanie nawet na centymetr unieść nóg. Lewa strona niczym sparaliżowana od pasa w dół.
Dwie godziny zabrało mi spełznięcie z wersalki, otworzenie drzwi (były zamknięte na klucz a klucz został w zamku) i zadzwonienie po kogoś z rodziny.
Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że załapałam się na rwę kulszową, ale w takiej odmianie, że omal z bólu nie zemdlałam.
Noc przespałam na siedząco, na fotelu, bo nie byłam w stanie ani się położyć, ani wstać. Już kiedyś mi się to zdarzyło, choć inaczej się zaczęło, a że nie przepadam za przychodniami, spróbowałam sobie sama poradzić. Dobrze, że mam urlop. Trzy pierwsze dni to była droga przez mękę, później zaczęło puszczać.
Na tydzień odpuściłam bieganie, z resztą nawet gdybym chciała, to i tak nie dałabym rady. Znów mam do tyłu... co trochę podciągnę, to coś takiego się wydarza, co skutecznie pcha mnie wstecz. Zaliczyłam basen, woda przynosi ulgę. Spróbowałam pójść na spacer. Nie było źle.
W tę sobotę poszłam więc na Parkrun, mimo, że lewy bok i noga jeszcze pobolewały. Pomyślałam, że muszę jakoś to co boli rozćwiczyć, rozciągnąć, nie muszę przecież biec, a spacer dobrze mi zrobi. Spróbowałam delikatnie potruchtać, choć znajomi z Parkrunu pilnowali, żeby mnie nie poniosło przypominając, żebym nie szalała i raczej szła. Przykleiłam się do pewnego chłopaka któremu jakoś trudno się tuptało i razem przedreptaliśmy 5km w zasadzie zamykając stawkę.
5km w 37:48
Od tego tygodnia chciałabym znów spróbować zacząć biegać, choć bardzo ostrożnie i niezbyt daleko.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"I do przodu"
Po sobotnim truchtaniu nic mi nie było, czyli czas powrócić na "szlaki". We wtorek znów zaliczyłam basen. Trochę pływania, trochę masażu wodnego, leżenie w solance. Za bardzo nie można było poszaleć, ponieważ ukropy spowodowały, że chyba pół miasta poszło się pomoczyć.
Na środę umówiłam się na bieganie ze znajomą. Wokoło naszego miasta podawane są alerty burzowe. Powietrze ciężkie, parno. U nas jak zwykle nawet kropla deszczu pewnie nie spadnie. W planach mam 5km, bez szaleństw, wolniutko, bardziej na zasadzie wycieczki spacerowo-dreptanej niż biegu. Mimo, że słońce już zaszło, to warunki są trudne. Jest sporo po 19.00 a na termometrze nadal 29 stopni.
Zaczynamy biec w stronę parku. Fajnie, ponieważ z górki. Dobiegamy do jednej z głównych ulic, tutaj remonty. Wszystko rozkopane, ruch pojedynczymi pasami. Trudno przedostać się na drugą stronę. Biegniemy dalej, kolejna ulica. Niestety, na tej trasie nie da się przejść dla pieszych ominąć. Wbiegamy do parku. Drzewa dzielą się z nami swoim specyficznym mikroklimatem. Można trochę odetchnąć od parujących betonów. Biegniemy wkoło pomnika Flory i wracamy do punktu z którego wyruszyłyśmy. Teraz jest zdecydowanie trudniej. Niby teren niewiele się wznosi, ale mam wrażenie, że cały czas idzie delikatnie w górę.
5km zabrzęczało w zegarku, lecz biegniemy dalej. Niestety, nie daję rady, zaczynam przeplatać trucht z marszem. Gorąco, zbyt gorąco. Mam wrażenie jakbym nogi z ołowiu miała. Docieramy do ostatniego kawałka drogi, a tam ... tam taki podbieg, że skapitulowałam. Nie będę cisnąć, tętno i tak szaleje. Temperatura zrobiła swoje. Koleżanka pobiegła, a ja postanowiłam się przejść.
Z góry biegnie jakiś człek, zdecydowanie starszy ode mnie i radośnie woła " nie obijać się".
Tiaaa... myślę sobie, też mogłabym tak krzyczeć biegnąc z góry, tak jak on. Tym razem nawet podejście pod górę było dla mnie wyzwaniem. Dziwnie słaba byłam. Na górze znów zaczęłam truchtać. Jeszcze trochę, jeszcze 300 metrów, 200, 100... ufff, koniec. Pot zalewał mi oczy. Usiadłam za kierownicą, ale zanim ruszyłam, musiałam chwilę odpocząć.
Chciałam przeanalizować dane z biegu w telefonie, ale coś poszło nie tak i nie pokazuje mi odcinków 1km, tylko podaje całość. Niewiele mi to powie, ponieważ dużo czasu straciłyśmy czekając na możliwość przejścia na drugą stronę ulicy. Tempo też będzie liche przez moje spacery i ostatnią górkę, którą przeszłam zamiast przebiec.
Wyszło skromne 7km
czas 51:45
tempo 7:24
tętno 166
Zastanawiam się co się wydarzyło z zegarkiem, że nie ma trasy którą przebiegłam i nie ma podziału na odcinki 1km. Reszta jakoś jest. Czyżby GPS nie załapał? Ale to chyba nie mogłabym mieć innych danych. Nie wiem.
Jutro znów idę na Parkrun, może przebiegnę, może przejdę. Temperatury są iście saharyjskie, więc nie ma co się wysilać, ma być fajnie i to wystarczy.
Po sobotnim truchtaniu nic mi nie było, czyli czas powrócić na "szlaki". We wtorek znów zaliczyłam basen. Trochę pływania, trochę masażu wodnego, leżenie w solance. Za bardzo nie można było poszaleć, ponieważ ukropy spowodowały, że chyba pół miasta poszło się pomoczyć.
Na środę umówiłam się na bieganie ze znajomą. Wokoło naszego miasta podawane są alerty burzowe. Powietrze ciężkie, parno. U nas jak zwykle nawet kropla deszczu pewnie nie spadnie. W planach mam 5km, bez szaleństw, wolniutko, bardziej na zasadzie wycieczki spacerowo-dreptanej niż biegu. Mimo, że słońce już zaszło, to warunki są trudne. Jest sporo po 19.00 a na termometrze nadal 29 stopni.
Zaczynamy biec w stronę parku. Fajnie, ponieważ z górki. Dobiegamy do jednej z głównych ulic, tutaj remonty. Wszystko rozkopane, ruch pojedynczymi pasami. Trudno przedostać się na drugą stronę. Biegniemy dalej, kolejna ulica. Niestety, na tej trasie nie da się przejść dla pieszych ominąć. Wbiegamy do parku. Drzewa dzielą się z nami swoim specyficznym mikroklimatem. Można trochę odetchnąć od parujących betonów. Biegniemy wkoło pomnika Flory i wracamy do punktu z którego wyruszyłyśmy. Teraz jest zdecydowanie trudniej. Niby teren niewiele się wznosi, ale mam wrażenie, że cały czas idzie delikatnie w górę.
5km zabrzęczało w zegarku, lecz biegniemy dalej. Niestety, nie daję rady, zaczynam przeplatać trucht z marszem. Gorąco, zbyt gorąco. Mam wrażenie jakbym nogi z ołowiu miała. Docieramy do ostatniego kawałka drogi, a tam ... tam taki podbieg, że skapitulowałam. Nie będę cisnąć, tętno i tak szaleje. Temperatura zrobiła swoje. Koleżanka pobiegła, a ja postanowiłam się przejść.
Z góry biegnie jakiś człek, zdecydowanie starszy ode mnie i radośnie woła " nie obijać się".
Tiaaa... myślę sobie, też mogłabym tak krzyczeć biegnąc z góry, tak jak on. Tym razem nawet podejście pod górę było dla mnie wyzwaniem. Dziwnie słaba byłam. Na górze znów zaczęłam truchtać. Jeszcze trochę, jeszcze 300 metrów, 200, 100... ufff, koniec. Pot zalewał mi oczy. Usiadłam za kierownicą, ale zanim ruszyłam, musiałam chwilę odpocząć.
Chciałam przeanalizować dane z biegu w telefonie, ale coś poszło nie tak i nie pokazuje mi odcinków 1km, tylko podaje całość. Niewiele mi to powie, ponieważ dużo czasu straciłyśmy czekając na możliwość przejścia na drugą stronę ulicy. Tempo też będzie liche przez moje spacery i ostatnią górkę, którą przeszłam zamiast przebiec.
Wyszło skromne 7km
czas 51:45
tempo 7:24
tętno 166
Zastanawiam się co się wydarzyło z zegarkiem, że nie ma trasy którą przebiegłam i nie ma podziału na odcinki 1km. Reszta jakoś jest. Czyżby GPS nie załapał? Ale to chyba nie mogłabym mieć innych danych. Nie wiem.
Jutro znów idę na Parkrun, może przebiegnę, może przejdę. Temperatury są iście saharyjskie, więc nie ma co się wysilać, ma być fajnie i to wystarczy.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
'Parkrun'
W zasadzie nie ma co opowiadać. Żar z nieba się lał, od asfaltu dawało jeszcze bardziej, cienia jak na lekarstwo. Założenie - przetrwać. Softflask w rękę i do przodu. Zagadałam się po drodze z koleżanką i nie zwróciłam uwagi, że wbiegamy na ostatnią 'prostą'. Sił wystarczyłoby żeby wcześniej ciut przyspieszyć... gdyby nie moje gadulstwo.
Podsumowanie:
5km
32:18
Tętno 168 (max 189)
Tempo 6:26
Za tydzień znów przyjdę na Parkrun
W zasadzie nie ma co opowiadać. Żar z nieba się lał, od asfaltu dawało jeszcze bardziej, cienia jak na lekarstwo. Założenie - przetrwać. Softflask w rękę i do przodu. Zagadałam się po drodze z koleżanką i nie zwróciłam uwagi, że wbiegamy na ostatnią 'prostą'. Sił wystarczyłoby żeby wcześniej ciut przyspieszyć... gdyby nie moje gadulstwo.
Podsumowanie:
5km
32:18
Tętno 168 (max 189)
Tempo 6:26
Za tydzień znów przyjdę na Parkrun
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Coś nowego"
We wtorek miałam iść pobiegać. Ogarnął mnie leń, żeby się zmobilizować, wrzuciłam na messingera pytanie, czy ktoś dzisiaj biega i dołączyłam się do dwóch dziewczyn. W planach spokojna piąteczka. Coś usłyszałam, że polecimy w dół, obok rzeki, ale nie wnikałam za bardzo gdzie ta trasa jest.
Okazało się, że to moja "umiłowana droga" z podbiegami. Na sam jej widok tętno mi skacze w górę. No nic, trzeba się z tym zmierzyć. Tempo było fajne, nie za szybkie, nie za wolne, takie w sam raz.
Podsumowanie:
czas 54:56
dystans: 8:01
tempo: 6:52
tętno: 168 (min. 79, max 178)
Tak nam się jakoś biegło, że trasa sama się wydłużyła. Do tego ja na miejsce spotkania 1km jeszcze dobiegłam, więc wyszło w sumie 9km. Nie jest źle.
Środa. Ten dzień postanowiłam przeznaczyć dla siebie. Niech się pali, niech się wali, idę na BBL. Trochę mi tak dziwnie, nie jestem orłem w bieganiu, a tam będą ludzie świetnie dający sobie radę. Z jednej strony głupio mi, że za nimi za nic nie nadążę, z drugiej ciekawość mnie pożera jak tam jest. No nic, pójdę, powiem, że ja to tak tylko przyszłam się poprzyglądać, bo nie za bardzo ani z bieganiem ani z ćwiczeniami. Może coś spróbuję zrobić, choć trochę poćwiczyć.
Podjechałam, widzę zbierają się jakieś obce mi osoby, choć ubrane na biegowo. Nie mam pojęcia co to za grupa i czy to ta. Zajęcia odbywają się na stadionie miejskim przy którym są także korty i mnóstwo innych zajęć sportowych. Czekam przy samochodzie aż ktoś znajomy przyjdzie. Ufff... podjeżdża jedna dziewczyna. Już nie jest źle. Podchodzimy razem do rozbawionej grupy, wszyscy się ze mną witają ( choć to ja powinnam z nimi) i nagle słyszę ...
- A my się znamy, biegasz po lesie, prawda?
Usiłuję przypomnieć sobie twarz tego człowieka, ale za nic nie mogę. Przyznaję się, że nie kojarzę.
- Ja biegam z psem...
Aaaaa, to już wiem.
Kolejna osoba:
- Widzę cię jak biegasz w mieście.
I następna:
- Widzę cię z okna jak przebiegasz obok mojego domu, ostatnio jak cię zobaczyłam pomyślałam sobie, że skoro ty biegasz, to ja też muszę wyjść na trening,... i poszłam pobiegać...
Noooo i tyle mi wyszło z mojego misternie obmyślonego planu. Miałam tak po cichu, gdzieś na końcu, niezauważona przemknąć się przez trening.
Zajęcia były bardzo fajne. Rozgrzewka - trucht wokół stadionu (400m okrążenie), wolno, bez spinania się.
Wyszło mi 5 okrążeń.
Później kilka ćwiczeń ogólnorozwojowych. Dalej zadanie - panie 8 kółek, panowie bodajże 12 lecz: jedno szybko, jedno wolno. To wolno można było albo truchtać albo przespacerować. Ku mojej radości w zasadzie wszyscy wybrali tę drugą opcję
Po wykonaniu zadania znów zebraliśmy się na kilka ćwiczeń rozciągających. Tak minęła godzina.
Ćwiczenia wydawały się prościutkie lecz....
na drugi dzień poczułam, że mam mięśnie o których istnieniu nie miałam pojęcia. Jak ja dawno zakwasów nie miałam.
Wcale nie byłam na zajęciach najsłabsza, tak w zasadzie kilka dziewczyn jest na podobnym poziomie co ja.
Za tydzień znów tam pójdę. Szkoda, że zajęcia są tylko do 6 listopada. To nic, wykorzystam tyle, ile się da.
We wtorek miałam iść pobiegać. Ogarnął mnie leń, żeby się zmobilizować, wrzuciłam na messingera pytanie, czy ktoś dzisiaj biega i dołączyłam się do dwóch dziewczyn. W planach spokojna piąteczka. Coś usłyszałam, że polecimy w dół, obok rzeki, ale nie wnikałam za bardzo gdzie ta trasa jest.
Okazało się, że to moja "umiłowana droga" z podbiegami. Na sam jej widok tętno mi skacze w górę. No nic, trzeba się z tym zmierzyć. Tempo było fajne, nie za szybkie, nie za wolne, takie w sam raz.
Podsumowanie:
czas 54:56
dystans: 8:01
tempo: 6:52
tętno: 168 (min. 79, max 178)
Tak nam się jakoś biegło, że trasa sama się wydłużyła. Do tego ja na miejsce spotkania 1km jeszcze dobiegłam, więc wyszło w sumie 9km. Nie jest źle.
Środa. Ten dzień postanowiłam przeznaczyć dla siebie. Niech się pali, niech się wali, idę na BBL. Trochę mi tak dziwnie, nie jestem orłem w bieganiu, a tam będą ludzie świetnie dający sobie radę. Z jednej strony głupio mi, że za nimi za nic nie nadążę, z drugiej ciekawość mnie pożera jak tam jest. No nic, pójdę, powiem, że ja to tak tylko przyszłam się poprzyglądać, bo nie za bardzo ani z bieganiem ani z ćwiczeniami. Może coś spróbuję zrobić, choć trochę poćwiczyć.
Podjechałam, widzę zbierają się jakieś obce mi osoby, choć ubrane na biegowo. Nie mam pojęcia co to za grupa i czy to ta. Zajęcia odbywają się na stadionie miejskim przy którym są także korty i mnóstwo innych zajęć sportowych. Czekam przy samochodzie aż ktoś znajomy przyjdzie. Ufff... podjeżdża jedna dziewczyna. Już nie jest źle. Podchodzimy razem do rozbawionej grupy, wszyscy się ze mną witają ( choć to ja powinnam z nimi) i nagle słyszę ...
- A my się znamy, biegasz po lesie, prawda?
Usiłuję przypomnieć sobie twarz tego człowieka, ale za nic nie mogę. Przyznaję się, że nie kojarzę.
- Ja biegam z psem...
Aaaaa, to już wiem.
Kolejna osoba:
- Widzę cię jak biegasz w mieście.
I następna:
- Widzę cię z okna jak przebiegasz obok mojego domu, ostatnio jak cię zobaczyłam pomyślałam sobie, że skoro ty biegasz, to ja też muszę wyjść na trening,... i poszłam pobiegać...
Noooo i tyle mi wyszło z mojego misternie obmyślonego planu. Miałam tak po cichu, gdzieś na końcu, niezauważona przemknąć się przez trening.
Zajęcia były bardzo fajne. Rozgrzewka - trucht wokół stadionu (400m okrążenie), wolno, bez spinania się.
Wyszło mi 5 okrążeń.
Później kilka ćwiczeń ogólnorozwojowych. Dalej zadanie - panie 8 kółek, panowie bodajże 12 lecz: jedno szybko, jedno wolno. To wolno można było albo truchtać albo przespacerować. Ku mojej radości w zasadzie wszyscy wybrali tę drugą opcję
Po wykonaniu zadania znów zebraliśmy się na kilka ćwiczeń rozciągających. Tak minęła godzina.
Ćwiczenia wydawały się prościutkie lecz....
na drugi dzień poczułam, że mam mięśnie o których istnieniu nie miałam pojęcia. Jak ja dawno zakwasów nie miałam.
Wcale nie byłam na zajęciach najsłabsza, tak w zasadzie kilka dziewczyn jest na podobnym poziomie co ja.
Za tydzień znów tam pójdę. Szkoda, że zajęcia są tylko do 6 listopada. To nic, wykorzystam tyle, ile się da.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Deszczowo"
Od rana dzisiaj padało. Wreszcie jest czym oddychać. Po tych wszystkich upałach to wymarzona pogoda by odpocząć. Dzisiaj Parkrun z "zajączkami". Kamizelki dla prowadzących są już naszykowane. Patrzę na tę z czasem 35:00. W sumie mogłabym już na ten czas innych poprowadzić i za bardzo bym się nie zmęczyła. Następna kamizelka 32:00. Tutaj muszę jeszcze poćwiczyć.
Podchodzi do mnie znajomy:
- Na ile biegniesz?- pyta
- Nie biegnę.
Widzę zdziwienie w jego oczach.
- Wcale nie biegnę. Nie chce mi się. Złapię się kogoś z tyłu i spokojnie przeczłapię w ramach relaksu.
3,2,1...ruszamy. Jakoś tak mnie poniosło, że lecę przed osobą prowadzącą na 32:00 ale jak daleko, kiedy mnie wyprzedzi? Nie wiem czy dam radę utrzymać to tempo do końca. Dzisiaj nikt ze mną nie biegnie, za to biegną przede mną i za mną. Jeszcze kawałek. W głowie ciągle mam hamulec, który ostrzega mnie przed zbytnim zmęczeniem i przypomina mi co jeszcze niedawno się działo, gdy przycisnęłam. Próbuje go nie słuchać. Jestem już blisko mety. Gość z kamizelką na 32:00 nadal biegnie za mną, czuję wręcz jego oddech na swoich plecach.
Na mecie słyszę okrzyk:
"Dawaj... złamiesz 32:00, dasz radę, szybciej".
Patrzę na zegar a tam 31:38. Zdążę, spróbuję jeszcze przycisnąć".
Wpadam na metę. Koniec.
Oczywiście o zegarku przypomniałam sobie jak już postałam i pogadałam. Znów bzdury wyjdą, będę musiała sama sobie policzyć co i jak.
Zanim jednak do tego się zabrałam, przyszły wyniki z Parkrunu:
Dystans 5 km
Czas 31:26
Ooo, to co ja na tamtym zegarze widziałam?
Tak to jest, gdy się biega bez okularów (bo pada).
Tempo 6:17
Tętno 166 (max 191)
Mała rzecz a cieszy. Podoba mi się to 31z przodu. :uuusmiech:
Od rana dzisiaj padało. Wreszcie jest czym oddychać. Po tych wszystkich upałach to wymarzona pogoda by odpocząć. Dzisiaj Parkrun z "zajączkami". Kamizelki dla prowadzących są już naszykowane. Patrzę na tę z czasem 35:00. W sumie mogłabym już na ten czas innych poprowadzić i za bardzo bym się nie zmęczyła. Następna kamizelka 32:00. Tutaj muszę jeszcze poćwiczyć.
Podchodzi do mnie znajomy:
- Na ile biegniesz?- pyta
- Nie biegnę.
Widzę zdziwienie w jego oczach.
- Wcale nie biegnę. Nie chce mi się. Złapię się kogoś z tyłu i spokojnie przeczłapię w ramach relaksu.
3,2,1...ruszamy. Jakoś tak mnie poniosło, że lecę przed osobą prowadzącą na 32:00 ale jak daleko, kiedy mnie wyprzedzi? Nie wiem czy dam radę utrzymać to tempo do końca. Dzisiaj nikt ze mną nie biegnie, za to biegną przede mną i za mną. Jeszcze kawałek. W głowie ciągle mam hamulec, który ostrzega mnie przed zbytnim zmęczeniem i przypomina mi co jeszcze niedawno się działo, gdy przycisnęłam. Próbuje go nie słuchać. Jestem już blisko mety. Gość z kamizelką na 32:00 nadal biegnie za mną, czuję wręcz jego oddech na swoich plecach.
Na mecie słyszę okrzyk:
"Dawaj... złamiesz 32:00, dasz radę, szybciej".
Patrzę na zegar a tam 31:38. Zdążę, spróbuję jeszcze przycisnąć".
Wpadam na metę. Koniec.
Oczywiście o zegarku przypomniałam sobie jak już postałam i pogadałam. Znów bzdury wyjdą, będę musiała sama sobie policzyć co i jak.
Zanim jednak do tego się zabrałam, przyszły wyniki z Parkrunu:
Dystans 5 km
Czas 31:26
Ooo, to co ja na tamtym zegarze widziałam?
Tak to jest, gdy się biega bez okularów (bo pada).
Tempo 6:17
Tętno 166 (max 191)
Mała rzecz a cieszy. Podoba mi się to 31z przodu. :uuusmiech:
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"BBL"
Z wtorkowego wybiegania nici wyszły, ale podejrzewałam, że tak będzie, bo od początku dnia, czułam, jakbym w żołądku żyletki mała. Po 2,5km biegu odpuściłam i spacerem poszłam do domu. Koleżanka poradziła odgazowaną Colę, więc po drodze kupiłam dużą butelkę i poszłam się kurować. W środę przecież trening na stadionie.
Na drugi dzień na szczęście wszystko mi przeszło. Trening rozpoczyna się od wolniutkiego truchtu wokół stadionu. Jedno koło to 400 metrów, biegniemy 5 okrążeń. Później ustawiamy się na linii i zaczyna się ... skipy, wypady, krążenia, podskoki, przeplatanka... Nagle znalazłam się w świecie, który był moją częścią 26 lat temu lub nawet więcej. Czasy szkolne. Tak wyglądał nasz WF, tylko wtedy to ćwiczyłam, bo musiałam, a teraz, ponieważ chcę. Dawniej to była dla mnie kara, a teraz - przywilej.
Następnie ćwiczenia przygotowujące do sztafety. Nigdy, przenigdy nie biegłam w sztafecie. Pot ciurkiem się ze mnie leje, ale bawię się na całego. Krótkie odcinki szybko biegane też są fajne.
Na koniec ćwiczenia rozciągające. Dzisiaj dokonałam kolejnego odkrycia ... mam mięśnie w pośladkach
Po chwili poczułam też te z łydek. Oj, będą jutro zakwasy, będą. To nic, za tydzień znów pójdę na trening BBLu. Świetny czas, super trener i wspaniali ludzie.
Z wtorkowego wybiegania nici wyszły, ale podejrzewałam, że tak będzie, bo od początku dnia, czułam, jakbym w żołądku żyletki mała. Po 2,5km biegu odpuściłam i spacerem poszłam do domu. Koleżanka poradziła odgazowaną Colę, więc po drodze kupiłam dużą butelkę i poszłam się kurować. W środę przecież trening na stadionie.
Na drugi dzień na szczęście wszystko mi przeszło. Trening rozpoczyna się od wolniutkiego truchtu wokół stadionu. Jedno koło to 400 metrów, biegniemy 5 okrążeń. Później ustawiamy się na linii i zaczyna się ... skipy, wypady, krążenia, podskoki, przeplatanka... Nagle znalazłam się w świecie, który był moją częścią 26 lat temu lub nawet więcej. Czasy szkolne. Tak wyglądał nasz WF, tylko wtedy to ćwiczyłam, bo musiałam, a teraz, ponieważ chcę. Dawniej to była dla mnie kara, a teraz - przywilej.
Następnie ćwiczenia przygotowujące do sztafety. Nigdy, przenigdy nie biegłam w sztafecie. Pot ciurkiem się ze mnie leje, ale bawię się na całego. Krótkie odcinki szybko biegane też są fajne.
Na koniec ćwiczenia rozciągające. Dzisiaj dokonałam kolejnego odkrycia ... mam mięśnie w pośladkach
Po chwili poczułam też te z łydek. Oj, będą jutro zakwasy, będą. To nic, za tydzień znów pójdę na trening BBLu. Świetny czas, super trener i wspaniali ludzie.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Koszmarek"
Zakwasy miałam przez 3 dni i to takie mega. Chyba ze mną coś nie tak, bo nawet fajne to było uczucie. Świadomość solidnej roboty - bezcenna.
We wtorek miałam biegać z koleżanką, niestety wiatr był taki, że wyrwał mi drzwi wejściowe z ręki, gdy wchodziłam do klatki schodowej a do tego zaczęło lać. Tym razem trzeba było odpuścić. Nikt ze znajomych w ten dzień nie biegał.
Środa znów z BBL. Wchodzę na płytę stadionu, witam się i dowiaduję, że dzisiaj płotki. Koszmar mojego dzieciństwa i wczesnego wieku podlotka. W wyobraźni widzę siebie z wybitymi zębami i szpachlą na facjacie.
Należę do kategorii "kurdupel" więc mogę co najwyżej pod plotkami pobiec, ale w żadnym razie przez nie.
Trener ustawił to narzędzie tortur i pokazuje kolejne ćwiczenia.
- przejście obok z podniesieniem nogi na wysokości płotka.
- przejście zaczynając od prawej nogi
- teraz lewą
- przodem
- tyłem
- raz- tak, raz - tak
Mnóstwo jeszcze innych ćwiczeń.
Dałam radę a nawet coś więcej, świetnie się przy tym bawiłam.
Kilka rundek wkoło, kolejne ćwiczenia rozciągające i koniec. Czas szybko zleciał. W tym tygodniu już nie biegam. W niedzielę lecę po lesie na 5k. W piątek mam nadzieję, że zaliczę basen. Trochę relaksu się przyda.
Zakwasy miałam przez 3 dni i to takie mega. Chyba ze mną coś nie tak, bo nawet fajne to było uczucie. Świadomość solidnej roboty - bezcenna.
We wtorek miałam biegać z koleżanką, niestety wiatr był taki, że wyrwał mi drzwi wejściowe z ręki, gdy wchodziłam do klatki schodowej a do tego zaczęło lać. Tym razem trzeba było odpuścić. Nikt ze znajomych w ten dzień nie biegał.
Środa znów z BBL. Wchodzę na płytę stadionu, witam się i dowiaduję, że dzisiaj płotki. Koszmar mojego dzieciństwa i wczesnego wieku podlotka. W wyobraźni widzę siebie z wybitymi zębami i szpachlą na facjacie.
Należę do kategorii "kurdupel" więc mogę co najwyżej pod plotkami pobiec, ale w żadnym razie przez nie.
Trener ustawił to narzędzie tortur i pokazuje kolejne ćwiczenia.
- przejście obok z podniesieniem nogi na wysokości płotka.
- przejście zaczynając od prawej nogi
- teraz lewą
- przodem
- tyłem
- raz- tak, raz - tak
Mnóstwo jeszcze innych ćwiczeń.
Dałam radę a nawet coś więcej, świetnie się przy tym bawiłam.
Kilka rundek wkoło, kolejne ćwiczenia rozciągające i koniec. Czas szybko zleciał. W tym tygodniu już nie biegam. W niedzielę lecę po lesie na 5k. W piątek mam nadzieję, że zaliczę basen. Trochę relaksu się przyda.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Kłopoty techniczne"
Z chęcią coś bym skrobnęła i nawet jakąś fotkę mam, lecz ... "imgur" przestał działać i nie wiem jak i z czego można teraz zdjęcia wstawić
Z chęcią coś bym skrobnęła i nawet jakąś fotkę mam, lecz ... "imgur" przestał działać i nie wiem jak i z czego można teraz zdjęcia wstawić
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Leń"
Ostatni tydzień to totalne lenistwo. Poszłam tylko raz pobiegać, we wtorek. Przedreptałam 10,13km w jakieś 1:10:25 czyli w tempie 6:58 i z tętnem 167. Teren dość wymagający. Dwa długie podbiegi. Dalej tydzień mi się posypał z różnych względów i na BBL nie dałam rady pójść. Dzisiaj niedziela a ja mam totalnego lenia.
Tydzień temu za to zaliczyłam "Bieg Leśną Ścieżką". Całość trasy prowadziła przez las. Miałam wrażenie jakby teren cały czas szedł pod górę, nagle kawałek szybkiego zbiegu i dalej znów lekko w górę.
Na początku usiłowałam "trzymać pion" ale jak zobaczyłam że mnóstwo osób zaczyna iść to i ja na chwilę odpuściłam, a co się miałam szarpać. Pobiegłam tam nie dla wykręcenia jakiegoś czasu a jedynie dla powdychania leśnego powietrza. Korzenie, piasek, kręte ścieżki...tutaj cudów nie dało się zrobić.
Nie pamiętam nawet dokładnie w jakim czasie bieg ukończyłam. Było to jakieś 35 minut. Pogoda- marzenie, pyszne spagetti, kolejny buff z pakietu, do kolekcji rzeczy w nadmiarze
Co było najfajniejszego na tej imprezie? Myślałam że będę tam sama wśród obcych. Bałam się, że gdy elita wystartuje, to ja sama w lesie zgubię się i wyjdę stamtąd za tydzień. Jeszcze przed startem okazało się, że gdzie się obrócę, tam spotykam znajomych. Poziom biegaczy był tak różny że...wcale nie przybiegłam jako ostatnia, za mną było jeszcze sporo osób.
Ostatni tydzień to totalne lenistwo. Poszłam tylko raz pobiegać, we wtorek. Przedreptałam 10,13km w jakieś 1:10:25 czyli w tempie 6:58 i z tętnem 167. Teren dość wymagający. Dwa długie podbiegi. Dalej tydzień mi się posypał z różnych względów i na BBL nie dałam rady pójść. Dzisiaj niedziela a ja mam totalnego lenia.
Tydzień temu za to zaliczyłam "Bieg Leśną Ścieżką". Całość trasy prowadziła przez las. Miałam wrażenie jakby teren cały czas szedł pod górę, nagle kawałek szybkiego zbiegu i dalej znów lekko w górę.
Na początku usiłowałam "trzymać pion" ale jak zobaczyłam że mnóstwo osób zaczyna iść to i ja na chwilę odpuściłam, a co się miałam szarpać. Pobiegłam tam nie dla wykręcenia jakiegoś czasu a jedynie dla powdychania leśnego powietrza. Korzenie, piasek, kręte ścieżki...tutaj cudów nie dało się zrobić.
Nie pamiętam nawet dokładnie w jakim czasie bieg ukończyłam. Było to jakieś 35 minut. Pogoda- marzenie, pyszne spagetti, kolejny buff z pakietu, do kolekcji rzeczy w nadmiarze
Co było najfajniejszego na tej imprezie? Myślałam że będę tam sama wśród obcych. Bałam się, że gdy elita wystartuje, to ja sama w lesie zgubię się i wyjdę stamtąd za tydzień. Jeszcze przed startem okazało się, że gdzie się obrócę, tam spotykam znajomych. Poziom biegaczy był tak różny że...wcale nie przybiegłam jako ostatnia, za mną było jeszcze sporo osób.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Jesiennie"
Od 3 tygodni nie byłam na Parkrunie. W zasadzie dzisiaj też nie wiem czy powinnam biegać, ale już za późno żeby się nad tym zastanawiać.
Od środy mam włączone kolejne prochy po których jak na razie mam masakryczne skutki uboczne. Podobno to szybko mija. Rano doświadczyłam wątpliwej przyjemności posiadania za niskiego cukru na bieganie. Glukometr pokazał 68. Kawałek chleba z nutellą i po godzinie 71. Ale masakra, żeby było bezpiecznie potrzebuję dobić do 90 inaczej mogę zaliczyć hipoglikemię. Wcisnęłam w siebie jeszcze kawałek czekolady, ponieważ podniesie ona cukier trochę później i na dłużej, w softflask wlałam wodę z cytryną i miodem. Poinformowałam najbliższe osoby na biegu że biegnę na metforminie, na co mają zwrócić uwagę i w razie czego jak postąpić. Mam tylko insulinooporność, ale leki są identyczne jak w cukrzycy. Dopóki organizm się nie przestawi, mogą zdarzyć się różne rzeczy a i ja muszę się nauczyć "siebie" na nowo.
Założenie - przejść, przetruchtać, przebiec, przetańczyć, przeskakać, jakkolwiek, byleby pokonać te 5 km zanim zwiną linię mety.
Podczepiłam się do dziewczyny która wolno truchtała, ponieważ na jutro ma zaplanowany start w Ptolemeuszu. Ech, Ptolemeusz...moje ciche marzenie, ale jeszcze nie na ten rok.
Chwilę truchtałyśmy, później moment marszobiegu i na sam koniec kilka metrów mocniejszego biegu.
Przynajmniej było ciekawie i dla mnie bezpiecznie
5 km w 33:38, żaden szał ale i wstydu nie ma
Bieg Niepodległości zbliża się wielkimi krokami a ja w polu z kondycją jestem. W ramach poprawienia sobie nastroju zamówiłam nowy komplecik biegowy, a co mi tam .
Zastanawiam się nad zapisaniem się na jeszcze jeden bieg - Mikołajkową dychę, która będzie odbywała się w moim mieście. Zapisy jeszcze nie ruszyły. Kusi mnie ona, ale czy dam radę?
Od 3 tygodni nie byłam na Parkrunie. W zasadzie dzisiaj też nie wiem czy powinnam biegać, ale już za późno żeby się nad tym zastanawiać.
Od środy mam włączone kolejne prochy po których jak na razie mam masakryczne skutki uboczne. Podobno to szybko mija. Rano doświadczyłam wątpliwej przyjemności posiadania za niskiego cukru na bieganie. Glukometr pokazał 68. Kawałek chleba z nutellą i po godzinie 71. Ale masakra, żeby było bezpiecznie potrzebuję dobić do 90 inaczej mogę zaliczyć hipoglikemię. Wcisnęłam w siebie jeszcze kawałek czekolady, ponieważ podniesie ona cukier trochę później i na dłużej, w softflask wlałam wodę z cytryną i miodem. Poinformowałam najbliższe osoby na biegu że biegnę na metforminie, na co mają zwrócić uwagę i w razie czego jak postąpić. Mam tylko insulinooporność, ale leki są identyczne jak w cukrzycy. Dopóki organizm się nie przestawi, mogą zdarzyć się różne rzeczy a i ja muszę się nauczyć "siebie" na nowo.
Założenie - przejść, przetruchtać, przebiec, przetańczyć, przeskakać, jakkolwiek, byleby pokonać te 5 km zanim zwiną linię mety.
Podczepiłam się do dziewczyny która wolno truchtała, ponieważ na jutro ma zaplanowany start w Ptolemeuszu. Ech, Ptolemeusz...moje ciche marzenie, ale jeszcze nie na ten rok.
Chwilę truchtałyśmy, później moment marszobiegu i na sam koniec kilka metrów mocniejszego biegu.
Przynajmniej było ciekawie i dla mnie bezpiecznie
5 km w 33:38, żaden szał ale i wstydu nie ma
Bieg Niepodległości zbliża się wielkimi krokami a ja w polu z kondycją jestem. W ramach poprawienia sobie nastroju zamówiłam nowy komplecik biegowy, a co mi tam .
Zastanawiam się nad zapisaniem się na jeszcze jeden bieg - Mikołajkową dychę, która będzie odbywała się w moim mieście. Zapisy jeszcze nie ruszyły. Kusi mnie ona, ale czy dam radę?
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Trochę inaczej"
We wtorek pogoda była "pod psem", nikt ze znajomych nie biegał...i ja odpuściłam, szczególnie że dzień wcześniej znów bolało mnie ucho... potwornie. Ratowałam się czym mogłam, żeby tylko ominąć lekarza bo jak nic znów by coś wymyślił. Udało się, jakoś się ogarnęłam, ale opaska na głowę do biegania bardzo się przydała. Ostatnio doszłam do wniosku że w zasadzie ciuchy biegowe świetnie się przydają na co dzień. Pasują do wszystkiego.
W środę pogoda była całkiem, całkiem. Nie mogłabym ominąć BBL. Na wszelki wypadek trenera poinformowałam że jestem na lekach i w czym rzecz. Tak po prostu było bezpieczniej. Ku mojemu zdziwieniu, trener wiedział o co chodzi. Trening jak zawsze był cudny. Trochę biegania, trochę ćwiczeń.
Przez chwilę popatrzyłam na nas, jak każdy posłusznie podskakuje, robi skłony i mnóstwo innej ekwilibrystyki. Tak na zdrowy, chłopski rozum, trzeba mieć "nie wszystkich w domu" żeby tak się "wygłupiać", i mieć przy tym jeszcze szaloną radochę.
W sobotę tym razem nie poszłam na Parkrun... ponieważ pomagałam przy organizacji biegu charytatywnego. Pierwszy raz miałam okazję być po tej drugiej stronie stołu. Zawsze odbierałam numer startowy, tym razem sama je rozdawałam a i medale także wręczałam.
Bieg charytatywny, bez pomiaru czasu, bez narzuconego dystansu. Jedna pętla to 2 km, można było przebiec, przejść, przeskakać czy w inny sposób pokonać dowolną ich ilość. Przeznaczone na to były 2 godziny.
Za serce złapało mnie jedno starsze małżeństwo. Nie mieli ubrań biegowych, nie mieli nawet zwykłych dresów, przyszli tak jak stali. Tak, byli zarejestrowani wcześniej. Wszystko wskazywało na to, że to ich pierwszy w życiu bieg (spacer). Z dumą przypinali numery startowe. Na koniec, gdy miałam zaszczyt wręczyć im medale pamiątkowe,widziałam ich ogromne wzruszenie i dumę. Dali radę, tak jak mogli i potrafili. Wielkie brawa dla nich.
Ja niewiele przebiegłam, dwa razy po jednym kółku, na więcej nie było czasu. Wymienialiśmy się przy obowiązkach wolontariackich i co chwilę ktoś z nas dostawał szansę na "przewietrzenie" się. Każdy leciał tylko po jednym okrążeniu tak, aby wszyscy z nas mogli choć ciut pobiegać. Impreza świetna, to opinia osób które w niej wzięły udział. Ja też dobrze się bawiłam. Jutro w planie mam 2 kółka w lesie. Forma sama się nie zrobi.
We wtorek pogoda była "pod psem", nikt ze znajomych nie biegał...i ja odpuściłam, szczególnie że dzień wcześniej znów bolało mnie ucho... potwornie. Ratowałam się czym mogłam, żeby tylko ominąć lekarza bo jak nic znów by coś wymyślił. Udało się, jakoś się ogarnęłam, ale opaska na głowę do biegania bardzo się przydała. Ostatnio doszłam do wniosku że w zasadzie ciuchy biegowe świetnie się przydają na co dzień. Pasują do wszystkiego.
W środę pogoda była całkiem, całkiem. Nie mogłabym ominąć BBL. Na wszelki wypadek trenera poinformowałam że jestem na lekach i w czym rzecz. Tak po prostu było bezpieczniej. Ku mojemu zdziwieniu, trener wiedział o co chodzi. Trening jak zawsze był cudny. Trochę biegania, trochę ćwiczeń.
Przez chwilę popatrzyłam na nas, jak każdy posłusznie podskakuje, robi skłony i mnóstwo innej ekwilibrystyki. Tak na zdrowy, chłopski rozum, trzeba mieć "nie wszystkich w domu" żeby tak się "wygłupiać", i mieć przy tym jeszcze szaloną radochę.
W sobotę tym razem nie poszłam na Parkrun... ponieważ pomagałam przy organizacji biegu charytatywnego. Pierwszy raz miałam okazję być po tej drugiej stronie stołu. Zawsze odbierałam numer startowy, tym razem sama je rozdawałam a i medale także wręczałam.
Bieg charytatywny, bez pomiaru czasu, bez narzuconego dystansu. Jedna pętla to 2 km, można było przebiec, przejść, przeskakać czy w inny sposób pokonać dowolną ich ilość. Przeznaczone na to były 2 godziny.
Za serce złapało mnie jedno starsze małżeństwo. Nie mieli ubrań biegowych, nie mieli nawet zwykłych dresów, przyszli tak jak stali. Tak, byli zarejestrowani wcześniej. Wszystko wskazywało na to, że to ich pierwszy w życiu bieg (spacer). Z dumą przypinali numery startowe. Na koniec, gdy miałam zaszczyt wręczyć im medale pamiątkowe,widziałam ich ogromne wzruszenie i dumę. Dali radę, tak jak mogli i potrafili. Wielkie brawa dla nich.
Ja niewiele przebiegłam, dwa razy po jednym kółku, na więcej nie było czasu. Wymienialiśmy się przy obowiązkach wolontariackich i co chwilę ktoś z nas dostawał szansę na "przewietrzenie" się. Każdy leciał tylko po jednym okrążeniu tak, aby wszyscy z nas mogli choć ciut pobiegać. Impreza świetna, to opinia osób które w niej wzięły udział. Ja też dobrze się bawiłam. Jutro w planie mam 2 kółka w lesie. Forma sama się nie zrobi.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Jak to z tym lasem było"
Do tematu podeszłam ambitnie. Niedziela, zgodnie z założeniem, pojawiłam się na swojej dawnej ścieżce biegowej w pobliskim lesie. Nie byłam tam od kwietnia. W planach 2 kółka, czyli 7,5km. Zaczęłam bardzo powoli, niewiele szybciej od marszu, ponieważ wiedziałam, że muszę odpowiednio siły rozłożyć. Pierwsze 500 metrów zawsze jest trudne - myślę sobie. Nogi nie chcą za bardzo nieść, to nic, za chwilę pewnie się rozbiegam, przemknęło mi przez głowę.
Ludzi więcej niż drzew, wszyscy z nosem w ściółce, szukają grzybów. O dziwo, każdy coś tam sobie znalazł, nie jest tego wiele, ale na kolację im wystarczy. Patrzę na zegarek, jakaś masakra, mam wrażenie, że dystansu nie ubywa. Jestem zmęczona, potwornie zmęczona a dopiero 2km za mną. Co się dzieje?
Przebiegłam 4km, czyli jedno kółko z trasą wyjściową i koniec. Nie dałam rady więcej a i ten dystans to była droga przez mękę. Trudno, już mi się to kiedyś zdarzało, widocznie taki dzień, jutro będzie lepiej.
Traf chciał, że udało mi się trochę wcześniej wyjść z pracy w poniedziałek, więc pognałam do lasu. Założenie to samo co wczoraj, czyli dwa kółka. Zaczynam biec, bardzo wolno, prawie idę. Przebiegam pierwszy kilometr, drugi, zaczynam trzeci i czuję że nie mam siły dalej ciągnąć. Ludzie nagle jakby się rozmnożyli, znów ich pełno. Z uporem maniaka szukają grzybów. Taaa... po tym jak wczoraj zwolennicy olszówek i muchomorów oczyścili las z czego się dało, dzisiaj to już pewnie tylko szyszek można sobie nazbierać, tudzież pustych małpek po "żubrówce", ponieważ zwolennicy "bachusa" swoje "zbiory" systematycznie tam oblewają dbając żeby las był pełen "zwierząt"
Kończę pierwsze kółko. Mam jeszcze trochę sił, dam radę przebiec kolejne. Przebiegam pierwszy z dwóch podbiegów. Zaczynam czuć jak palą mnie płuca. Biegnę jeszcze kawałek dalej ale nie daję rady. Chwilę idę i znów podrywam się do biegu. Po kilku metrach odpuszczam i znów zaczynam iść. Kolejny raz usiłuje zmusić się do biegu. Powtarzam sobie "Wszystko jest w głowie, całe zmęczenie to tylko głowa".
Niestety, po 5km odpuszczam. Przebiegłam 1,5 kółka i jestem wyczerpana. Co się dzieje, przecież kiedyś biegałam tutaj nawet 10km i nigdy nie byłam aż tak wypluta jak dziś?! Zatrzymuję zegarek, to nie ma sensu, dalej zrobię sobie spacer, i tak muszę jakoś wrócić do samochodu.
Kiedy dotarłam na parking coś mnie tknęło w ostatniej chwili żeby sprawdzić poziom cukru. Glukometr na wszelki wypadek noszę ze sobą, bo nie wiem jak to będzie na tej metforminie. Boszeeee, jak dobrze, że nie ruszyłam, na ekranie pojawił się wynik 57, niebezpiecznie niski, hipoglikemia. Na szczęście miałam ze sobą coś co szybko cukier podniosło. Mam odpowiedź dlaczego byłam taka słaba. Kolejny raz w krótkim czasie mi się to zdarza. Muszę skontaktować się z lekarzem i skorygować dawkę prochów. Na ten moment niech się dzieje co chce, odstawiam, bo jeszcze komuś zrobię krzywdę. Przy takiej glikemii można stracić orientację czy nawet zasłabnąć.
Tydzień minął jak zawsze, we wtorek dłuższe wybieganie z podbiegami, środa BBL, sobota parkrun, niedziela .... kolejne podejście do lasu. Założenie - oczywiście 2 koła. Mogą być wolniutkie, wolniusieńkie. Mam ze sobą wodę z sokiem którą małymi łykami cały czas popijam, telefon i saszetkę glukozy, ponieważ metformina działa jeszcze do 2 tyg po odstawieniu. Co pewien czas łapie mnie mały kryzys lecz przebiegam całe 7,5km. Dałam radę, udało się. Trzecie podejście, tym razem z sukcesem. Nie podaję tempa, bo nie w tym była rzecz. Tętno wcale nie było jakieś zabójcze, takie moje tradycyjne. Za tydzień znów spróbuję "zaliczyć" las.
Do tematu podeszłam ambitnie. Niedziela, zgodnie z założeniem, pojawiłam się na swojej dawnej ścieżce biegowej w pobliskim lesie. Nie byłam tam od kwietnia. W planach 2 kółka, czyli 7,5km. Zaczęłam bardzo powoli, niewiele szybciej od marszu, ponieważ wiedziałam, że muszę odpowiednio siły rozłożyć. Pierwsze 500 metrów zawsze jest trudne - myślę sobie. Nogi nie chcą za bardzo nieść, to nic, za chwilę pewnie się rozbiegam, przemknęło mi przez głowę.
Ludzi więcej niż drzew, wszyscy z nosem w ściółce, szukają grzybów. O dziwo, każdy coś tam sobie znalazł, nie jest tego wiele, ale na kolację im wystarczy. Patrzę na zegarek, jakaś masakra, mam wrażenie, że dystansu nie ubywa. Jestem zmęczona, potwornie zmęczona a dopiero 2km za mną. Co się dzieje?
Przebiegłam 4km, czyli jedno kółko z trasą wyjściową i koniec. Nie dałam rady więcej a i ten dystans to była droga przez mękę. Trudno, już mi się to kiedyś zdarzało, widocznie taki dzień, jutro będzie lepiej.
Traf chciał, że udało mi się trochę wcześniej wyjść z pracy w poniedziałek, więc pognałam do lasu. Założenie to samo co wczoraj, czyli dwa kółka. Zaczynam biec, bardzo wolno, prawie idę. Przebiegam pierwszy kilometr, drugi, zaczynam trzeci i czuję że nie mam siły dalej ciągnąć. Ludzie nagle jakby się rozmnożyli, znów ich pełno. Z uporem maniaka szukają grzybów. Taaa... po tym jak wczoraj zwolennicy olszówek i muchomorów oczyścili las z czego się dało, dzisiaj to już pewnie tylko szyszek można sobie nazbierać, tudzież pustych małpek po "żubrówce", ponieważ zwolennicy "bachusa" swoje "zbiory" systematycznie tam oblewają dbając żeby las był pełen "zwierząt"
Kończę pierwsze kółko. Mam jeszcze trochę sił, dam radę przebiec kolejne. Przebiegam pierwszy z dwóch podbiegów. Zaczynam czuć jak palą mnie płuca. Biegnę jeszcze kawałek dalej ale nie daję rady. Chwilę idę i znów podrywam się do biegu. Po kilku metrach odpuszczam i znów zaczynam iść. Kolejny raz usiłuje zmusić się do biegu. Powtarzam sobie "Wszystko jest w głowie, całe zmęczenie to tylko głowa".
Niestety, po 5km odpuszczam. Przebiegłam 1,5 kółka i jestem wyczerpana. Co się dzieje, przecież kiedyś biegałam tutaj nawet 10km i nigdy nie byłam aż tak wypluta jak dziś?! Zatrzymuję zegarek, to nie ma sensu, dalej zrobię sobie spacer, i tak muszę jakoś wrócić do samochodu.
Kiedy dotarłam na parking coś mnie tknęło w ostatniej chwili żeby sprawdzić poziom cukru. Glukometr na wszelki wypadek noszę ze sobą, bo nie wiem jak to będzie na tej metforminie. Boszeeee, jak dobrze, że nie ruszyłam, na ekranie pojawił się wynik 57, niebezpiecznie niski, hipoglikemia. Na szczęście miałam ze sobą coś co szybko cukier podniosło. Mam odpowiedź dlaczego byłam taka słaba. Kolejny raz w krótkim czasie mi się to zdarza. Muszę skontaktować się z lekarzem i skorygować dawkę prochów. Na ten moment niech się dzieje co chce, odstawiam, bo jeszcze komuś zrobię krzywdę. Przy takiej glikemii można stracić orientację czy nawet zasłabnąć.
Tydzień minął jak zawsze, we wtorek dłuższe wybieganie z podbiegami, środa BBL, sobota parkrun, niedziela .... kolejne podejście do lasu. Założenie - oczywiście 2 koła. Mogą być wolniutkie, wolniusieńkie. Mam ze sobą wodę z sokiem którą małymi łykami cały czas popijam, telefon i saszetkę glukozy, ponieważ metformina działa jeszcze do 2 tyg po odstawieniu. Co pewien czas łapie mnie mały kryzys lecz przebiegam całe 7,5km. Dałam radę, udało się. Trzecie podejście, tym razem z sukcesem. Nie podaję tempa, bo nie w tym była rzecz. Tętno wcale nie było jakieś zabójcze, takie moje tradycyjne. Za tydzień znów spróbuję "zaliczyć" las.
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Niedziela"
Dzień był przepiękny, las pachniał jesienią. Udało mi się przebiec jedno kółko i miałam jeszcze siłę, żeby spróbować drugie. Pogoda zachęcała do spacerów, więc nie byłam sama w tamtym miejscu. Jak zwykle znalazł się ktoś kto radośnie do mnie wołał: " Ona nie gryzie, jest jeszcze za młoda". Oczywiście chodzi o psa który popędził w moją stronę gdy tylko mnie zobaczył. Wolałam nie sprawdzać, stanęłam na chwilę. Ugryzłam się w język. Miałam ochotę powiedzieć co myślę na temat odpowiedzialności za własnego psa.
Albo on mnie użre, albo niechcący ja na niego wpadnę i mu zrobię krzywdę sama zaliczając przywitanie z ziemią.
Nie lubię takich sytuacji, wybijają z rytmu.
Pobiegłam dalej. Leśnie ścieżki gęsto pokrywały opadłe z drzew liście, a pod liśćmi czaiły się na mnie paskudy - wystające korzenie. Czyhały tylko, żeby "podłożyć mi nogę". Przypomniało mi się jak rok wcześniej zapolowało na mnie błoto na polu ... i naderwałam wtedy mięśnie, od tego momentu wszystko zaczęło się sypać ... i trwa to aż do teraz. Musiałam mocno uważać. Bieg był wymagający, lecz dałam radę, 7,5km przebiegnięte w tempie 7:30, czasie 57:19 i ze średnim tętnem 157. Jak to z tymi danymi jest to tak do końca nie wiem, ponieważ cho chwilę gdzieś uciekał GPS. Fakt, faktem biegło mi się dobrze. Spokojnie mogłam próbować dokręcić do 10 km ale nie chciałam kusić losu. Czasem nie warto.
W tygodniu niestety bieganie nie wypaliło. Najpierw praca a później smog. Wskaźniki pokazywały 600% PM2,5 oraz 489% PM10, nie szło okna w mieszkaniu otworzyć a co dopiero biegać. Wybrałam się za to dzisiaj na Parkrun. Zamiar - czysto towarzyski. Pierwsze 2,5km pod wiatr, ale taki że płuca chciało urwać. Biegłam z osóbką która odzyskiwała dopiero formę po kondycji. Wolniusieńko. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz zacznę podskakiwać i tańczyć ... dla mnie to był sam relaksik. Co chwilę zwalniałam, starając się dotrzymać kroku kumpeli. Po 2,5 km jednak poniosło mnie. Akurat był nawrót i wiatr zaczął sprzyjać wiejąc w plecy. Dogoniłam następną znajomą. Tym razem biegłyśmy równo, dla mnie to było tempo takie w sam raz. Widzę, że tak średnio 6:25, jestem bez problemu w stanie utrzymać przez całe 5km. Na samej końcówce usłyszała "...dajesz, nabierasz...." i poleciałam 4:23. Czułam, że płuca spokojnie dadzą radę, nogi też ...niestety po przekroczeniu mety mój organizm tak jak kiedyś dał mi znać że coś mu się znów nie podoba. Z jednej strony cieszyłam się, bo naprawdę lekko sobie te 5km przebiegłam, z drugiej byłam wściekła, że znów coś złego się dzieje. Mam możliwości pociągnięcia szybciej, ale coś mnie skutecznie blokuje. Wróciłam do prochów, które 2 tygodnie temu odstawiłam. Zobaczymy, może to ten powód.
Podsumowanie Parkrunu - wersja towarzyska:
czas 32:38
tętno 165
tempo :
1km 6:20
2km 6:53
3km 6:33
4km 6:22
5km 6:24 średnie 6:32
Po południu - pierwsza w tym sezonie kąpiel w pobliskim zalewie. Woda fajna, chłodna, sporo osób przyszło popluskać się w wodzie. Morsowanie pora zacząć
Dzień był przepiękny, las pachniał jesienią. Udało mi się przebiec jedno kółko i miałam jeszcze siłę, żeby spróbować drugie. Pogoda zachęcała do spacerów, więc nie byłam sama w tamtym miejscu. Jak zwykle znalazł się ktoś kto radośnie do mnie wołał: " Ona nie gryzie, jest jeszcze za młoda". Oczywiście chodzi o psa który popędził w moją stronę gdy tylko mnie zobaczył. Wolałam nie sprawdzać, stanęłam na chwilę. Ugryzłam się w język. Miałam ochotę powiedzieć co myślę na temat odpowiedzialności za własnego psa.
Albo on mnie użre, albo niechcący ja na niego wpadnę i mu zrobię krzywdę sama zaliczając przywitanie z ziemią.
Nie lubię takich sytuacji, wybijają z rytmu.
Pobiegłam dalej. Leśnie ścieżki gęsto pokrywały opadłe z drzew liście, a pod liśćmi czaiły się na mnie paskudy - wystające korzenie. Czyhały tylko, żeby "podłożyć mi nogę". Przypomniało mi się jak rok wcześniej zapolowało na mnie błoto na polu ... i naderwałam wtedy mięśnie, od tego momentu wszystko zaczęło się sypać ... i trwa to aż do teraz. Musiałam mocno uważać. Bieg był wymagający, lecz dałam radę, 7,5km przebiegnięte w tempie 7:30, czasie 57:19 i ze średnim tętnem 157. Jak to z tymi danymi jest to tak do końca nie wiem, ponieważ cho chwilę gdzieś uciekał GPS. Fakt, faktem biegło mi się dobrze. Spokojnie mogłam próbować dokręcić do 10 km ale nie chciałam kusić losu. Czasem nie warto.
W tygodniu niestety bieganie nie wypaliło. Najpierw praca a później smog. Wskaźniki pokazywały 600% PM2,5 oraz 489% PM10, nie szło okna w mieszkaniu otworzyć a co dopiero biegać. Wybrałam się za to dzisiaj na Parkrun. Zamiar - czysto towarzyski. Pierwsze 2,5km pod wiatr, ale taki że płuca chciało urwać. Biegłam z osóbką która odzyskiwała dopiero formę po kondycji. Wolniusieńko. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz zacznę podskakiwać i tańczyć ... dla mnie to był sam relaksik. Co chwilę zwalniałam, starając się dotrzymać kroku kumpeli. Po 2,5 km jednak poniosło mnie. Akurat był nawrót i wiatr zaczął sprzyjać wiejąc w plecy. Dogoniłam następną znajomą. Tym razem biegłyśmy równo, dla mnie to było tempo takie w sam raz. Widzę, że tak średnio 6:25, jestem bez problemu w stanie utrzymać przez całe 5km. Na samej końcówce usłyszała "...dajesz, nabierasz...." i poleciałam 4:23. Czułam, że płuca spokojnie dadzą radę, nogi też ...niestety po przekroczeniu mety mój organizm tak jak kiedyś dał mi znać że coś mu się znów nie podoba. Z jednej strony cieszyłam się, bo naprawdę lekko sobie te 5km przebiegłam, z drugiej byłam wściekła, że znów coś złego się dzieje. Mam możliwości pociągnięcia szybciej, ale coś mnie skutecznie blokuje. Wróciłam do prochów, które 2 tygodnie temu odstawiłam. Zobaczymy, może to ten powód.
Podsumowanie Parkrunu - wersja towarzyska:
czas 32:38
tętno 165
tempo :
1km 6:20
2km 6:53
3km 6:33
4km 6:22
5km 6:24 średnie 6:32
Po południu - pierwsza w tym sezonie kąpiel w pobliskim zalewie. Woda fajna, chłodna, sporo osób przyszło popluskać się w wodzie. Morsowanie pora zacząć
-
- Zaprawiony W Bojach
- Posty: 757
- Rejestracja: 04 lut 2018, 00:31
- Życiówka na 10k: brak
- Życiówka w maratonie: brak
"Zmiana priorytetów"
Niestety, na tę chwilę mój organizm totalnie odmawia pracy nad biciem jakichkolwiek życiówek. Trudno, to nie koniec świata. Widocznie przyszedł czas na rozwijanie kontaktów towarzyskich
Czas i dystans na razie przestają się liczyć, zaczynam stawiać nacisk na ogólne, systematyczne ruszanie się.
BBL się skończył i dziwnie przykro mi się zrobiło. Nawet się nie spodziewałam że tak bardzo związałam się z grupą osób którzy ten zespół tworzyli. Trener był świetny. Wszystkie zajęcia poprowadzone po mistrzowsku, ciekawe i rozwijające.
Co teraz? Dzięki tamtym treningom miałam okazję dostrzec że samo bieganie, nawet jeśli w różnej formie, czy to podbiegów, czy interwałów czy jeszcze innej...to mało.
Treningi wrócą, lecz od kwietnia a do tej pory... padła propozycja, że możemy wynająć salę a trener dalej poprowadzi treningi. Czy trzeba czegoś więcej? Na sali ciepło, sucho, szatnia, do tego różne sprzęty..
Rewelacja. Pierwszy trening już za mną.
Najpierw tradycyjne ćwiczenia biegowe a później 11 stacji z ogolnorozwojówką. Każdy ma swoją stację, po 30 sekundach zmieniamy miejsce.
Stacja nr 1. Na dobry początek przypadło mi leżenie na materacu i przenoszenie nóg nad słupkiem raz w prawo raz w lewo bez dotykania podłogi. Prościzna...
2. Podpór przodem, wyrzut nóg w tył. Panowie dodatkowo za każdym razem pompka. Niby proste ćwiczononko a jednak wymagające.
3. Wyskoki w górę stylu pajacyków lecz z dotknięciem dłońmi o podłogę. Skaczę w górę czując się jak wariat. W głowie krąży mi przedszkolna pioseneczka " My jesteśmy krasnoludki hopsa sa, hopsa sa..."
3...2...1 (odlicza trener)- zmiana.
4. Kolejny materac. Leżenie na brzuchu, nogi zaczepione o drabinki, unoszenie na wyciągniętych rękach 2kg piłki lekarskiej. Ooo...to coś dla mnie. Mam nadzieję że uda mi się rozćwiczyć pozostałości po sierpniowej rwie kulszowej.
5. Ławka zaczepiona o drabinki pod kątem pewnie ok 45 stopni. Rzuciłam na nią okiem...hmmm jak na nią wleźć, żeby złapać się drabinek, położyć??? Dalej miałam unosić nogi i delikatnie je z powrotem kłaść. Mając wzrost "krasnala" (158cm, na palcach 159 ) trzeba sobie jakoś radzić. Wpełzłam na górę, zawisłam..., za to na koniec mogłam zjechać jak na zjeżdżalni.
6. Kolejny materac. Siadam na niego z impetem...a on mi ucieka, w rezultacie zamiast na nim, z gracją słonia w składzie porcelany, artystycznie ładuję na podłodze.Nagle patrzę i widzę własne nogi nad moją głową.
Podnoszę się szybciutko, otrzepuję, rzucam okiem czy ktoś przypadkiem nie widział mojego "tańca" po czym odwracam wzrok w stronę owego materaca.
- I tak będziesz mój... myślę sobie. Albo ja- albo ty.
Ponawiam próbę ujarzmienia "potwora". Siadam na nim delikatnie jak na "jajku", ...jest udało się. Leżę na plecach, nogi pod kątem prostym oparte o drabinki, w rękach piłka lekarska i podnoszenie się.
7. 3..2..1 zmiana. Zajmuję miejsce przy płotkach.Przechodzenie raz nad raz pod płotkiem. Nie omieszkałam rzucić okiem na kolejnego "biedaka" który po mnie toczył nierówną walkę z uciekającym materacem
Stacja 8. Ławeczka z samą tyczką, bez ciężarków. Unoszenie. Łatwizna.
9. Dwie ławki złączone. Trzeba chwycić je obiema rękami i przeskoki obunóż z jednej na drugą stronę. Phi..co to dla mnie. Czym dalej skakałam tym moje nogi stawały się cięższe.Miałam wrażenie że 30 sekund trwa wiecznie a nogi mam z ołowiu
10. Piłka lekarska 2 kg, na wyprostowanych rękach przenoszenie z lewej na prawą stronę. Piłeczka leciutka...2 kg jedynie.
11. Znów piłka, panowie z przysiadem, panie -unoszenie nad i za głowę.
Po przejściu wszystkich stacji 2 minuty przerwy i kolejna seria...i tak 3 razy. Za ostatnim razem myślałam że ducha wyzionę na materacu z tymi nogami, krasnoludek zamienił się w karzełka i skakać nie dawał, grawitacja zwiększyła się dwukrotnie przynajmniej a piłka lekarska z 2kg zmieniła się w 2-tonową
Na koniec kilka ćwiczeń rozciągających i ...za tydzień znów przyjdę na trening. Rewelacyjnie się bawiłam.
Sobota i Parkrun. Totalnie towarzysko. Czas 33.17 ale nie ma on żadnego znaczenia. Podreptałam, pogadałam i sympatycznie spędziłam 5 km.
P.S. Dobre zakwasy po czwartku nie są złe
Niestety, na tę chwilę mój organizm totalnie odmawia pracy nad biciem jakichkolwiek życiówek. Trudno, to nie koniec świata. Widocznie przyszedł czas na rozwijanie kontaktów towarzyskich
Czas i dystans na razie przestają się liczyć, zaczynam stawiać nacisk na ogólne, systematyczne ruszanie się.
BBL się skończył i dziwnie przykro mi się zrobiło. Nawet się nie spodziewałam że tak bardzo związałam się z grupą osób którzy ten zespół tworzyli. Trener był świetny. Wszystkie zajęcia poprowadzone po mistrzowsku, ciekawe i rozwijające.
Co teraz? Dzięki tamtym treningom miałam okazję dostrzec że samo bieganie, nawet jeśli w różnej formie, czy to podbiegów, czy interwałów czy jeszcze innej...to mało.
Treningi wrócą, lecz od kwietnia a do tej pory... padła propozycja, że możemy wynająć salę a trener dalej poprowadzi treningi. Czy trzeba czegoś więcej? Na sali ciepło, sucho, szatnia, do tego różne sprzęty..
Rewelacja. Pierwszy trening już za mną.
Najpierw tradycyjne ćwiczenia biegowe a później 11 stacji z ogolnorozwojówką. Każdy ma swoją stację, po 30 sekundach zmieniamy miejsce.
Stacja nr 1. Na dobry początek przypadło mi leżenie na materacu i przenoszenie nóg nad słupkiem raz w prawo raz w lewo bez dotykania podłogi. Prościzna...
2. Podpór przodem, wyrzut nóg w tył. Panowie dodatkowo za każdym razem pompka. Niby proste ćwiczononko a jednak wymagające.
3. Wyskoki w górę stylu pajacyków lecz z dotknięciem dłońmi o podłogę. Skaczę w górę czując się jak wariat. W głowie krąży mi przedszkolna pioseneczka " My jesteśmy krasnoludki hopsa sa, hopsa sa..."
3...2...1 (odlicza trener)- zmiana.
4. Kolejny materac. Leżenie na brzuchu, nogi zaczepione o drabinki, unoszenie na wyciągniętych rękach 2kg piłki lekarskiej. Ooo...to coś dla mnie. Mam nadzieję że uda mi się rozćwiczyć pozostałości po sierpniowej rwie kulszowej.
5. Ławka zaczepiona o drabinki pod kątem pewnie ok 45 stopni. Rzuciłam na nią okiem...hmmm jak na nią wleźć, żeby złapać się drabinek, położyć??? Dalej miałam unosić nogi i delikatnie je z powrotem kłaść. Mając wzrost "krasnala" (158cm, na palcach 159 ) trzeba sobie jakoś radzić. Wpełzłam na górę, zawisłam..., za to na koniec mogłam zjechać jak na zjeżdżalni.
6. Kolejny materac. Siadam na niego z impetem...a on mi ucieka, w rezultacie zamiast na nim, z gracją słonia w składzie porcelany, artystycznie ładuję na podłodze.Nagle patrzę i widzę własne nogi nad moją głową.
Podnoszę się szybciutko, otrzepuję, rzucam okiem czy ktoś przypadkiem nie widział mojego "tańca" po czym odwracam wzrok w stronę owego materaca.
- I tak będziesz mój... myślę sobie. Albo ja- albo ty.
Ponawiam próbę ujarzmienia "potwora". Siadam na nim delikatnie jak na "jajku", ...jest udało się. Leżę na plecach, nogi pod kątem prostym oparte o drabinki, w rękach piłka lekarska i podnoszenie się.
7. 3..2..1 zmiana. Zajmuję miejsce przy płotkach.Przechodzenie raz nad raz pod płotkiem. Nie omieszkałam rzucić okiem na kolejnego "biedaka" który po mnie toczył nierówną walkę z uciekającym materacem
Stacja 8. Ławeczka z samą tyczką, bez ciężarków. Unoszenie. Łatwizna.
9. Dwie ławki złączone. Trzeba chwycić je obiema rękami i przeskoki obunóż z jednej na drugą stronę. Phi..co to dla mnie. Czym dalej skakałam tym moje nogi stawały się cięższe.Miałam wrażenie że 30 sekund trwa wiecznie a nogi mam z ołowiu
10. Piłka lekarska 2 kg, na wyprostowanych rękach przenoszenie z lewej na prawą stronę. Piłeczka leciutka...2 kg jedynie.
11. Znów piłka, panowie z przysiadem, panie -unoszenie nad i za głowę.
Po przejściu wszystkich stacji 2 minuty przerwy i kolejna seria...i tak 3 razy. Za ostatnim razem myślałam że ducha wyzionę na materacu z tymi nogami, krasnoludek zamienił się w karzełka i skakać nie dawał, grawitacja zwiększyła się dwukrotnie przynajmniej a piłka lekarska z 2kg zmieniła się w 2-tonową
Na koniec kilka ćwiczeń rozciągających i ...za tydzień znów przyjdę na trening. Rewelacyjnie się bawiłam.
Sobota i Parkrun. Totalnie towarzysko. Czas 33.17 ale nie ma on żadnego znaczenia. Podreptałam, pogadałam i sympatycznie spędziłam 5 km.
P.S. Dobre zakwasy po czwartku nie są złe