rubin - SOG-U 2019 < 24h

Moderator: infernal

Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Zostało tylko 15 tygodni...
Z początkiem marca zakończyłam trening siłowy. W to miejsce wchodzą teraz tygodniowo dwa treningi wytrzymałości siłowej w superseriach na niekolidujące ze sobą grupy mm, dzięki czemu mogę ćwiczyć z nieco większymi ciężarami, większą liczbą powtórzeń (15-20) i nie spędzić na sali całego wieczoru. Ćwiczenia te same, które podawałam w poprzednim wpisie. Cały czas ładnie wchodzą w mm, więc nie ma co za często zmieniać, dodałam tylko jedno na barki żeby było kompletnie.

Jak pisałam ostatnio – od połowy lutego sama układam sobie treningi. Mało w sieci materiałów o periodyzacji w przygotowaniach do górskiego ultramaratonu. Jeśli książki – to głównie o motywacji i samych startach, mało konkretnych, praktycznych informacji o treningu. Ażeby więc jakoś z głową, mam nadzieję, poukładać przygotowania – wychodzę od tego, co ma być na końcu. 170 km, masa przewyższeń po technicznym terenie, średnia wysokość pow. 2000 m (same noclegi na 1700 m). Biegania będzie niewiele, mozolne włażenie, trochę truchtu i zbiegania; 2,5 doby bez snu.

Dlatego ostatnie 2 miesiące przygotowań (końcówka kwietnia, maj i prawie cały czerwiec) będą poświęcone takiemu właśnie treningowi. Rozwijanie objętości, przewyższenia, skały i piargi – głównie na Jurze, na ile często się uda – w Tatrach. Akcenty na podbicie wydolności raz w tygodniu różnie, zależnie od humoru :hejhej: i pogody, czyli raz stadion, innym razem szybkie odcinki po pagórkach.
Myślę, że od połowy maja do połowy czerwca zostawię jedną siłownię w tygodniu – ale to jeszcze zobaczę jak będzie wpływać siłka lub jej brak na pozostałe treningi. Nie mam natomiast zamiaru zabijać się wyczerpującymi wielogodzinnymi jednostkami, bardziej postawię na utrzymanie równowagi – trening-regeneracja. No i chcę się tym zwyczajnie bawić, a przede wszystkim ukończyć tę Rondę – tylko tyle i aż tyle, kto był, ten zrozumie.

Zaś najbliższe tygodnie do połowy kwietnia to spokojne lekkie i nie za długie biegi w tlenie, ile się da w terenie; do tego 2x siłownia, II zakres i fartleki.

Poprzedni tydzień: tylko 57 km i 2x siłownia
pn. - ok 11 km BW i parę przebieżek, bez zegarka, był jeszcze w serwisie w Finlandii
wt. - 3 km + mobility + siłownia 3x20 powt
śr. - 9 km BW
czw. - wolne
pt. - 3 km elektryk + siłownia; zegarek wrócił, założyłam go nawet na siłownię. Podczas ćwiczeń z ciężarami wchodzę w beztlen. Przy niektórych HR sięga 187 bpm.
so – 11 km lekkiego kros, tzn. powoli, choć się zmęczyłam. Miały być odcinki na leśno-łąkowej 800-metrowej pętli w II /III zakresie, ale przez piątek i noc napadało śniegu do połowy łydek i się po prostu nie dało. Nie ma jednak tego złego… ;)
n. - 20 km BW, na luzie, w terenie, po śniegu

No, napisałam, to może będę się tego trzymać :lalala:
Mam nadzieję, że wystarczy mi rozumu i mobilizacji.

Gerard, pomysłodawca AUT nagrał jakiś czas temu serię krótkich filmów opisujących poszczególne etapy wyścigu. Oto pierwszy z nich:
https://www.youtube.com/watch?v=CMu_nf30e2Y
New Balance but biegowy
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

12 tygodni

7 kwietnia mój klub organizował jubileuszowy Bieg Częstochowski. Masa przygotowań w tym i pracy fizycznej, szczypta nerwów, ogrom satysfakcji. Na naszej niełatwej pagórkowatej atestowanej dyszce wystartowało ~1200 zawodników. Pobity został rekord trasy: 29:52 – i należy obecnie do Kimaiyo Maiyo. Jako drugi dobiegł Chebolei Daniel Rotich z czasem 30:35 a jako trzeci – osiemnastoletni chłopak z Rybnika – Olivier Mutwil (32:51). Na mecie skwitował wynik – „ostatecznie może być” – celował o dwa miejsca wyżej. Pierwsza kobieta Oigo Christine Moraa była jednocześnie 7 open – 34:15. Druga była Karolina Giza (36:36), a trzecia Olena Kytytsia (36:48).

Krzysiu Arabas – nasz 66-letni rowerowy Pacemaker – tradycyjnie jak co roku najpierw poprowadził na rowerze cały peleton. Po doprowadzeniu zwycięzcy do mety zeskoczył z koła i natychmiast biegiem ruszył w pogoń za ogonem biegu – dogonił go, a nawet przegonił robiąc pełny 10-kilometrowy dystans.

A ja bujam się ze swoimi przygotowaniami. Miniony tydzień to 70 km. Wypadałoby więcej, ale wcześniejsze tygodnie z racji masy zajęć przy organizacji zawodów były bardzo okrojone (brak czasu i ogromne zmęczenie) i tak nie bardzo trochę z 45 km/tydzień nagle wskakiwać na 2x więcej.
Pn – 12 km BW
Wt – 4 km + siła biegowa w terenie + przebieżki + 3 km trucht
Śr – 6 km BW + siłownia
Cz – wolne
Pt – 8 km BW (149 bpm) + przeb.
So – 3 km + 8x 1 km T10/3’p + 3 km - wszystko w pofałdowanym terenie (w tym odcinki).
N – 20 km BW, wręcz bardzo wolno – do 154 bpm (73%)

Zmieniłam plan na siłownię.
1. a) klatka ławka skośna b) wznosy hantli bokiem (boczne aktony naram.)
2. a) wykroki z obciążeniem b) bicepsy z hantlami
3. a) uginanie nóg - dwugłowe b) tricepsy - wyciąg
4. a) brzuch - piłka b) łydki – na stopniu z obciążeniem
5. a) bułgary z hantlą b) brzuch - wznosy nóg
Ciężary i intensywność zmniejszone, każdy set w 3-4 seriach, 15 powt. każda seria. Niby taka obyta jestem ze siłownią, a tyłek i dwugłowe przez trzy dni bolały mnie po tym zestawie.

12 tygodni do Rondy. Trzeba zacząć kompletować wyposażenie i sprawdzić czy mieści się w plecaczku. Na razie jeszcze nie analizuję profilu trasy, nie planuję gdzie o której i kiedy odpoczynki. Od znajomych znających już tę trasę wiem, że powinnam sobie zaplanować ok. godzinną drzemkę w La Margineda (ok 73 km). Bo i tak prędzej czy później będę musiała – lepiej łapać regenerację i reset dla głowy stopniowo i nie doprowadzić się do skrajności, o ile to w ogóle jest tam możliwe :bum: .

W drugim filmiku Gerard prezentuje kolejny odcinek trasy, obejmujący m.in. najwyższy punkt wyścigu: Pic Comapedrosa – 2942 m n.p.m.
https://www.youtube.com/watch?v=GmBeS41zAMk
...

Zapisałam się na Koniczynkę. 42 km w Ojcowie, 1300m up. Nie będę pierdzielić, że biegnę treningowo i towarzysko, żeby usprawiedliwiać słaby wynik. Ja obecnie naprawdę nie jestem w formie i tym razem nie będzie pudła. Zrobię ile się da ale i tak pewnie tym razem obstawię zaplecze :). Najważniejsze, żeby jako-taka forma była na lipiec, a później na wrzesień.

Chciałam jeszcze zapisać się na sierpień na Chudego - w sumie to nawet się zapisałam, ale nie opłaciłam. Bardzo tęsknię za ta trasą, ale mam wątpliwości, czy w miesiąc po Pirenejach będę w stanie.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Pn. 16.04 – 6 km BW + siłownia + sauna
Wt. 17.04 – 5 km BW + 10 x 240 m (~4’/km)/2’p + 3,5 km trucht. Planowałam równe dwusetki, ale w nawale pracy nieuważnie zaprogramowałam trening. Odmierzyłam mniej-więcej właściwą odległość od kanału do kanału. Razem ok 13 km.
Śr. 18.04 –
Czw. 19.04 – 3 km BW + 3 x 2 km (90% hr)/p. 5’+ 3,5 km trucht, razem ok 13 km
Pt. 20.04 – 10 km BW
So. 21.04 - ~30 km wycieczki biegowej w Pieninach, ok. 1500 mD+. Sobota last minute - okazało się, że znajomy jedzie na zawody do Szczawnicy i ma wolne miejsce w samochodzie. Wypad jednodniowy w cenie jednego piwa, to nie trzeba było długo się zastanawiać. Wycieczka biegowa, a do dzisiaj po żwawych stromych podejściach boli mnie tyłek.
N –
Pn –
Wt. 24.04 - 11 km BW + GR + 10 x luźno 100 m (3’30-3’40)

W poniedziałek miałam okazję obejrzeć film dokumentalny podczas specjalnego pokazu połączonego ze spotkaniem z bohaterem filmu Robertem Celińskim i reżyserem Adrianem Dmochem: Chasing the breath : https://www.youtube.com/watch?v=BFVuIyhcTtE. Nie chcę pisać recenzji, za to krótko – warto zobaczyć. Autentyczna historia poświęcenia i wyrzeczeń dla realizacji ekstremalnej pasji.

Za 11 tygodni mój start. Na nowo zaprzyjaźniam się prewencyjnie z ulubionym fizjoterapeutą, z siłowni zostawiam tylko jeden trening w tygodniu – na podtrzymanie, za to więcej mam nadzieję biegów i treningów w bardzo urozmaiconym terenie. W lutym zrezygnowałam z opieki trenerskiej i sama zaczęłam sterować swoimi planami, działam teraz bardziej intuicyjnie. Już jakiś czas temu wyłączyłam opcję podglądu treningów, opieram się pokusie piłowania ponad siły, byleby tylko wykresy dobrze wyglądały. Na wolnych luźnych treningach biegam bardzo, naprawdę bardzo wolno, za to wreszcie udało mi się odrobinę przyspieszyć na krótkich tempówkach.
Niestety w ciemnej d. jestem z wydolnością.
Wygrana w październikowym SOGu kosztowała mnie trochę zdrowia, po roztrenowaniu musiałam znacznie obciąć objętość i intensywność i w związku z tym nie przepracowałam zimy jakby należało w przygotowaniach do RdC. Jedynie siłownia wchodziła regularnie i jak należy. Myślę, nawet jestem przekonana – że przyczyniła się do tego zbyt mała objętość treningowa w 2016 i 2017 r. jak na docelowy start na 100 mil. W latach 2014-2015 biegałam znacznie więcej, w tym o wiele więcej krosów i górskich/pagórkowatych wycieczek biegowych i SOG z 2016 przebiegłam z bardzo dobrym samopoczuciem na oparach wcześniejszej objętości. Ja wiem, że liczy się jakość, nie ilość, ale w tak długich startach – jakość się liczy, ale ilość liczy się jednak o wiele bardziej niż gdzie indziej.

3 część prezentacji Ronda del Cims:
https://www.youtube.com/watch?v=p_KIIIb ... 5Q0vU6T0Gw
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Wreszcie zakręciłam się w okolicy setki tygodniowo, wliczając intensywne marsze – 135.
Na niedzielę rano umówiliśmy się z paroma osobami z klubu na wycieczkę biegową po Jurze. Olsztyn i okolice, bez mapy, planu, na azymut niekoniecznie po ścieżkach, a już w ogóle nie po szlakach. Z kolegą wyjechałam godzinę wcześniej – tuż po świcie, żeby się wstępnie podmęczyć i nadrobić kilometrów zanim zjadą się pozostali. Naprawdę tęskniłam za taką formułą treningów, to od nich zaczynałam kilka lat temu i to one najbardziej mnie ładowały – fizycznie i psychicznie. Na przeszło 30 km łyknęliśmy ok 1000 mD+ , tony piasków, miękkiej ściółki, wapiennych skał. Nastawienie „nic nie muszę” paradoksalnie sprawia, że mogę i chcę więcej.
Za poradą kolegi, doświadczonego ultramaratończyka, delikatnie przemodelowałam swój plan treningowy na ostatnie tygodnie przed Andorą. Zmiany nie musiały być duże, bo odkąd zaczęłam trenować bardziej intuicyjnie – w zasadzie zbliżyłam się do koncepcji Darka, zanim mi ją przedstawił ;). Objętość to najważniejsze. Natomiast treningi jakościowe – wyłącznie delikatnie ładujące. Żadnych takich, po których musiałabym dzień-dwa odpoczywać. Tzn., czasami odpoczywam, ale nie dlatego, że boli, już nie mogę itp., tylko dlatego, że akurat tak mi się chce. W piątek np. odpoczywałam łażąc kilka godzin po Ojcowie a następnie dwie grając z córkami w badmintona. Ogólnych porad posłuchałam, dalej jednak trenuję sama – tak mi pasuje najbardziej. Obym się nie myliła.

Dbałość o rozluźnienie naprawdę robi różnicę. Krok dłuższy bez siłowania się; wcale nie biegam specjalnie szybciej – ale o wiele mniej męczę się mięśniowo, co ma niebagatelne znaczenie w przygotowaniach do ultra. Póki co zdaje się, że zmęczenie nie narasta jakoś za bardzo z treningu na trening mimo zwiększonego kilometrażu. Na dziś zaplanowałam wyłącznie saunę, a czuję się tak, że chętnie poszłabym jeszcze na parę km i siłownię.

Zaczynam bać się odliczania do Rondy. Kurczę, przestaję sprawdzać w kalendarzu ile to tygodni, tak, jakby niewiedza miała sprawić, że czas się cofnie albo przynajmniej zatrzyma.
Średnia wysokość, na jakiej spędzę czas wyścigu to ok 2100m, 16 szczytów jest pow. 2400. Nocowanie przed zawodami kilka dni na 1800 m, aklimatyzacja krótka, ale musi mi wystarczyć.
Gerard i 4 część trasy Ronda del Cims:
https://www.youtube.com/watch?v=wArIEfi ... w&index=22


W Napieraju zamówiłam Trailroc 285. Czarno-pomarańczowe. Nie wiem dlaczego w sklepie nie mają w ofercie damskich rozmiarów tego modelu, przecież 6 są produkowane. Plus za to, że obiecali specjalnie dla mnie sprowadzić.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

No to już chyba wiem o co chodzi i dlaczego ciągle nie mogę wyjść z grajdołka.

Biegam, trenuję na siłowni.
Z piątku na sobotę kolega zorganizował nam mały nocny survival. Kilka godzin biegu z czołówkami i plecakami po Jurze, z przerwami co kilka km na ćwiczenia. Pompki, burpeesy w błocie i itp. Męczyłam się bardziej niż zwykle, trening zamiast bawić chwilami irytował. WTF? Normalnie byłabym zachwycona. Coraz bardziej nadaję się do najwyżej do truchtu i luzackich wycieczek biegowych. No ok, więc umawiam się z koleżeństwem na wolniutkie wybiegania po Jurze wczesnym rankiem, czasami w nocy z czołówkami. Pora roku cudowna, to mnie na razie trzyma ;) Tzn, jak się tego kurczowo trzymam.

Kurczę, badam krew co pół roku. Morfologia systematycznie mi się poprawia, lipidy, cukier, wątrobowe, elektrolity – OK. HGB – marzenie: 14 (ref. 12-18), Ferrytyna podniosła się z 10,5 na 25 (ref. 4-204), tylko żelaza trochę za dużo: 166 (37-134). Jak na niejedzącą mięsa i nabiału to nawet dziwne jest, pewnie wszystko od kaszy i szpinaku :hahaha: .

Niedawno rozmawiałam ze znajomą – zawodniczką kadry i jednocześnie trenerką. Zerknęła mi do movescount, prześledziła ostatnie miesiące i… wysłała na badania tarczycy. Niedoczynność jak złoto – i pewnie stąd od roku totalny zjazd wydolności, wieczne zmęczenie, brak siły i permanentna chęć zalegania całymi dniami w hamaku.
K…a, na 7 tygodni przed startem.
Lekarz chce wbijać mi euthyrox. Na razie się nie zdecydowałam. Boję się, że jak zacznę łykać – to już na zawsze. Poza tym na miesiąc przed wyjazdem nie będę ryzykować, bo może mieć wpływ na pracę serca, a na wysokościach 2500-4100 m to może być niefajne; do tego gdzieś mi się obiło o uszy, że to jest lub był środek niedozwolony w sporcie. Pro nie jestem, ale zasady to zasady.

No nic to. Przyjęłam na klatę. Z zawodów na ten rok już chyba zrezygnowałam, do Andory jadę na wycieczkę, przejdę się dopóki orgi nie zdejmą z trasy. Muszę doprowadzić zdrowie do porządku. Poczytałam, porozmawiałam ze znajomą dietetyczką, spróbuję na razie na ile się da zawalczyć ścisłą dietą.
Jak mi się uda - napiszę poradnik, będę go sprzedawać, zarobię mnóstwo hajsu, a jako już zdrowa i bogata pojadę na Tenzing Hillary Everest Marathon i obiegam Celińskiego.

A póki co:
7.05 – sauna
8.05 – 5,5 km BW + siłownia,
9.05 – 10 km BW
10.05 – 18 km BW w terenie w nocy z czołówką
11.05 – wolne
12.05 – złe samopoczucie, odpuściłam
13.05 – j.w.
14.05 – BW 11,5 km _ 10x p.
15.05 – wolne
16.05 – 7,7 km + siłownia
17.05 – wolne
18.05-19.05– 27 km nocnej wycieczki biegowej połączonej z ćwiczeniami ogólnorozwojowymi co 20’. Teren - Złoty Potok, szlaki i poza szlakami – męczyłam się
20.05 – wolne
21.05 – wolne, samopoczucie nawet OK, ale brakło czasu
22.05 – 6 km – łąki, lasek + siłownia,
23.05 – 11 km BW – teren – łąki, lasek,
24.05 – 5 km BW + fartlek na krzywej łące + 2,5 km, razem 13 km

Prawie już odpuściłam i miałam zapisać się na kurs szydełkowania. Edzia jednak podjęła się próby wyprowadzenia mnie z tego. Obaczymy.

5 część RdC:
https://www.youtube.com/watch?v=DgoGfIZ ... w&index=23
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Od razu zrobiło mi się lżej. Tzn. odkąd mam wytłumaczenie – dlaczego mi tak nie idzie. Pogodziłam się, że wymarzony wyścig w Andorze może zakończyć się dla mnie wcześniej niż bym chciała. Ale wystartuję, co zobaczę i wypocę to moje ;).
Na trasie jest kilka punktów ze strefą odpoczynku, z masażystami itp. Pierwszy na 73 km. Właśnie zaczęłam sprawdzać limity czasu na PK – tam jest 26 h. Może więc sobie jakieś klimatyczna górskie SPA po drodze urządzę. Support już miałam, ale jeszcze nigdy nie spałam w czasie wyścigu… :P

Samopoczucie jak na rollercoasterze – raz świetne, raz fatalne – ale działam na miarę możliwości:
25.05 - 5,5 km BW + siłownia
26.05 – wolne
27.05 – 24 km po Jurze
28.05 – siłownia + sauna
29.05 – 12,7 km w tym 10x 20”/40”
30.05 – 15 km dreptania z hr 146 – kto mnie zna, to wie, że to jak na śpiąco
31.05 – siłownia
1.06 – 18 km BW, mega wolno ale za nic nie mogłam utrzymać hr na właściwym poziomie. Ze znajomymi z klubu byłam na biegu 24-godzinnym w Lisowicach (jako support). Pętla 1352 m. Przy okazji potrenowałam (na legalu, wykupując pakiet za dychę). I wyleczyłam się na razie z myśli o startowaniu w 12-godzinnym. Pierwsze 18 km zaczęłam o 23:00.
2.06 – 15 km BW dalej w ramach 24h. O 7 rano, po dwugodzinnej drzemce w namiocie. Cały dzień byłam później strasznie rozbita i do niczego.
3.06 – 32 km – 7 h Trekking w Gorcach,
4.06 – sauna sucha
5.06 – 12 km BW w tym 12x30”/30”

...
Przyszły wreszcie czarno-pomarańczowe trailrock 285. To już nie są papcie jakie pamiętam. W lżejszej wersji 255 biegałam od 2013 r., byłam w nich tak zakochana, że wbrew radom zakładałam nawet na najdłuższe i najbardziej kamieniste dystanse. Nowe mają bardziej chronić w Pirenejach i Atlasie. Ładne. Staram się do nich przekonać.

6., ostatnia część trasy. Aj, tak bardzo chciałabym zobaczyć ją nie tylko na filmie… :lalala:
https://www.youtube.com/watch?time_cont ... 2s6bHCFMEk
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

6.06 – 16 km BW do 150 bpm
7.06 - siłownia 40’
8.06 – 8 km BW + 10 x 120 m podb/w dół trucht + 2 km – razem 13 km
9.06 – 4 km BW + GR + 8 BC2 + 2 KM BW + 5x100m/100m – razem 15 km
10.06 – 21 km luźniutka wycieczka biegowa w Sokolich Górach
11.06 – sauna
12.06 – 8 km BW + GR + 10x150 m podb/150 m trucht + 2 km BW – razem 13 km
13.06 –
14.06 - 5 km BW + ZB 10x1’/1’ + 3 km – razem 11,5 km
15.06 – 4 km BW + GR + 2 x 5 km BW2/5’p + 2 km BW – razem 16,5 km
16.06 – 15 km trekking w Beskidzie Wyspowym
18.06 – 30 km trekking w Beskidzie Wyspowym – Ze starych Wierchów przez Lubań Wielki, Szczebel i Lubogoszcz z ciężkim plecakiem.
19.06 – sauna
20 –
21.06 – 9 km + 14x20”/20” + 3 km – razem 14 km. Nogi z betonu.

16 i 17.06 wybrałam się w Beskidy – pracowałam jako wolontariusz na Ultra-Trail Małopolska. Z Pawłem Derlatką (organizatorem zawodów) poznałam się dwa lata temu w Andorze. Również startował – tylko ja wówczas na Celestrail, on na Rondzie. Mój główny PK był przy schronisku Stare Wierchy. Ale zawodników w sobotę w środku dnia jeszcze specjalnie nie było. Zabrałam nowe buty, wodę i poleciałam na PK Turbacz do Haczyków. Tam to był ruch i wesoło! Pod wieczór wróciłam do swojej „bazy” przekimałam się odrobinę i rano zaraz za ostatnimi zawodnikami zajęłam się swoim głównym zadaniem – zamykaniem trasy i zbieraniem oznaczeń (śmieci nie trzeba było, bo śmieci nie było!) – taśmy zaczepione do stalowych pręcików powbijanych w ziemię.
Kurła. W połowie mojej trasy na plecach miałam już dosłownie 30 kg. Myślałam, że nie wejdę z tym żelastwem na Luboń – wejście żółtym, jak ktoś zna. Mogłam oznaczenia zostawić przed górą – ale przegapiłam strzałkę prowadzącą do PK w Zarytem i dopiero w schronie na szczycie zorientowałam się, że coś nie teges jest. No nic, zejście czerwonym do Glistne – tam mogłam zostawić dotychczas pozbierane taśmy i ruszyć na Szczebel. Podejście łagodne, ale zejście znanym mi z NIL-a szlakiem czarnym. Pionowa ścianka w dół po głazach, a mi się znów nazbierało tyczek w plecaku ze 20 nowych kg.
Łącznie 1500 m w górę a 1800 w dół na tym odcinku. Nogi, kolana nawet nie bolały, ale tyłek… oj.


Andora bliziutko, dlatego trenuję, ale ze względu na tarczycę trzymam się uważnie zakresów i biegam o wiele wolniej niż rok, dwa lata temu żeby nie fundować organizmowi nadmiernego stresu.

W robocie: :D
35553342_840261516178942_6258162220975259648_o.jpg
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Nie ma trenowania, nie da się. Póki co jakiekolwiek plany nie mają sensu – jedyny plan – doprowadzić zdrowie do porządku. A potem zobaczymy.

Blisko trzy tygodnie w pięknych, wysokich górach. Wakacje marzeń i gdyby nie ten jeden szczegół byłabym naprawdę zachwycona. Długo czekałam na Ronda del Cims, starałam się przygotować jak najlepiej, życie jednak pokazało, że plany są dobre, póki ich coś nie obali.


Andorra
Co do samych zawodów – mimo negatywnej opinii lekarza wystartowałam. Obiecałam jednak rodzinie, że nie zrobię niczego ponad swoje siły i jak tylko zacznę się gorzej czuć – zejdę z trasy. I że nie będę biec, tylko maszerować. Mięśniowo czułam się naprawdę OK. Za to wydolność – miazga. Do tego problemy z koordynacją, koncentracją i zachwiania równowagi. Póki był dzień (ruszaliśmy o 7 rano) – było ok. Pod koniec dnia zaczynały się kłopoty z arytmią. Na podejściach ciemno w oczach i spore spadki tętna. No, to z tym nie ma żartów. Przede mną podejście na najwyższy szczyt Andory – Comapedrosę – jeszcze za dnia, ale schodziłabym już po zmroku, a potem nocne strome zejścia po piargach i klamrach. Wystraszyłam się, że stracę równowagę i gdzieś odpadnę, runę w dół, więc mimo sporego zapasu czasu do limitów – zeszłam z trasy. Zamiast więc 170 km i 13500 mD+ : 55 i 4800 mD+ wliczając zejście do Arrinsal.
Żal mi było jak nie wiem, bo oczywiście jak już byłam na dole – poczułam się lepiej i myślałam, że niepotrzebnie za szybko zrezygnowałam. To takie myślenie jak przy kupowaniu nieobowiązkowego ubezpieczenia.
Ale:
w Andorze byłam aż 8 dni i codziennie, ale to codziennie, wyłączając jedynie dzień poprzedzający start – wychodziliśmy w góry. Nie byle jakie. Piękne, wysokie, bardzo stare, dzikie, bez turystów. Cudowne! Na wysokości 2600 mijaliśmy stada wolno pasących się koni, zdarzało się, że krążyły nad nami pilnujące swoich gniazd orłosępy, trafialiśmy na polany świstaków. Na wierzchołkach szczytów podziwialiśmy chmury od ich górnej strony.


Maroko
Można książkę napisać. Obawiałam się wyjazdu do Afryki w samym środku lata i do tego z niepodjętym jeszcze leczeniem hashimoto. Niepotrzebnie – bo choć było gorąco – suchy klimat bardzo mi sprzyjał.
Wiedziałam wcześniej, że tam koniecznie trzeba się targować; zanim jednak się tego nauczyłam – kilka razy przepłaciłam. Z 1200 dihramów (ok 110 eur) zbiłam cenę taksówki z lotniska w Marrakeszu do górskiej berberyjskiej wioski Imlil (70 km) na 500. Ponoć gdybym była bardziej cierpliwa pojechałabym i za 300. Wystarczy ignorować kupców, taksówkarzy – sami będą biegać za klientem licytując się wzajemnie. Podróż do podnóża masywu Atlas trwała 3x mniej czasu niż pierdylion rozmaitych kontroli granicznych. Czarnoskóry kierowca wsadził nas do starej rozpadającej się furgonetki. W środku kurzyło się bardziej niż na Saharze. A na zewnątrz – jak ktoś nie ma mocnych nerwów – lepiej nie patrzeć. Od połowy drogi wąskie serpentyny bez zabezpieczonego pobocza za którymi urwiska. W klimat wprowadzały nas głośne dźwięki arabskiej muzyki. Pustkowia. Chłopaki na mapach google podejrzliwie sprawdzali, czy aby Hassan wiezie nas we właściwym kierunku, a nir np do kolegów, którzy wyegzekwują wyższą stawkę.

Po nieco ponad godzinie byliśmy w Imlil. Uff :hahaha: . Na granicy wsi kończył się ponoć rewir taksówkarza, dalej nie mógł wjechać. Przed nami jeszcze ok 20 minut drogi lekko pod górę. Gdyby nie jedna duża torba można by spokojnie podejść z plecakami.
Imlil to wioska turystyczna, jedna z popularniejszych baz wypadowych na najwyższy szczyt Afryki Północnej – J’bal Toubkal. Są turyści, to i są chętni na nich zarobić. Natychmiast dopadła nas chmara miejscowych, usiłujących sprzedać: bransoletki, chusty, osła, usługę przewodnictwa, wodę i nie wiem co jeszcze. Osła nie kupiliśmy, ale wynajęliśmy muła. Chłopaki ustalili cenę „sixteen dihram”. Pytałam się, czy oby na pewno – bo to dość nisko. Na pewno. Tylko, że pod drzwiami riadu okazało się, ze sixteen to 60. Poligloci. Póżniej już przezornie ceny ustalaliśmy nie tylko słownie, ale i rysując.

Wejście na Toubkal
Przewodniki, przewodnicy – wszyscy zalecają rozłożyć trasę na 2-3 dni. Robi się to tak: rano wyjście z Imlil (1880), ok 10 km w kierunku schroniska położonego na wys. 3200. Tam 1-2 dni aklimatyzacji. Po czym wcześnie rano, tuż przed świtem wyjście w kierunku szczytu (4167 m), zejście, ewentualny odpoczynek w schronie albo jeszcze tego samego dnia zejście do wioski.
Zrobiliśmy to inaczej.
Na 3 rano poprosiliśmy Husseina (gospodarz) o śniadanie. Do plecaczków zapakowaliśmy przede wszystkim zapasy wody i jedzenia + coś ciepłego na grzbiet. Awaryjnie koc NRC. Ustaliliśmy, że idziemy na lekko, a jeśli będzie spanie po drodze – to w tym co mamy na sobie.
Przed 4:00 byliśmy już w drodze. Przy czym pierwsze 45 minut poświęciliśmy na niezwykle skuteczne błądzenie. W końcu, gdy między nogami zaczęły nam biegać skorpiony – zeszliśmy z powrotem i próbowaliśmy na nowo namierzyć ścieżkę. Szlaków oznaczonych nie ma, za to mnóstwo odnóg ścieżek – to taki sposób na turystów, żeby chętniej najmowali miejscowych przewodników.
Zbliża się świt – słychać po nawoływaniach muezinów z meczetów. Magnetyczne to jest – muszę przyznać.
Ścieżką idzie mężczyzna w długiej białej kiecce. Próbuję go zapytać o kierunek, ale mnie zignorował, zupełnie jak powietrze. No tak, baba, bez nakrycia głowy i w lajkrach zamiast w dżilabie.
Z ciemności wynurza się kolejny gość. Jedzie na mule. Machnął ręką, żebyśmy szli za nim, ja już się na wszelki wypadek nie odzywam. My z czołówkami, a on – w kompletnych, ale to kompletnych ciemnościach po wyboistej krętej i niewyraźnej ścieżce. Ale jak on to…?
Robi się jasno, po kilku kilometrach docieramy do czegoś w rodzaju kolorowych slumsów – wysoko położona górska berberyjska osada, w której mieszkają 2-3 rodziny. Ale… mają kawiarnię. Jesteśmy tam ok. 7 rano. Nasz samozwańczy przewodnik tutaj kończy – niedługo będzie otwierał kramik w którym handluje świeżo wyciskanymi sokami, zimną coca-colą w szklanych(!) butelkach i słodyczami.
Ale póki co budzi śpiącego na tarasie nastolatka – zaspany spiesznie otwiera klatkę z napojami i ręcznie wyciska dla nas pomarańcze.

Maroko to ciepły kraj – jak dodać do tego pełnię lata – to wiecie… osada że tak powiem na krańcu świata, sklecona z tektury, gliny i patyków. A napoje zimne jak należy. Przyjrzałam się ich super hiper technologii:
Rurami doprowadzają wodę w bliskiego górskiego potoku. Na końcówkę rury montują, za pomocą taśm montażowych, plastikową butelkę PET, gęsto podziurkowaną. I tak oto mamy lodowaty prysznic, który pracuje 24h/dobę skutecznie chłodząc wszystko w „butiku”.
Maszyneria do wyciskania równie skomplikowana – zwykła ręczna prasa. Za to sok – wyborny. Jakoś tak się układało – że nie przejmowałam się nadto kwestiami sanitarnymi – jadałam uliczne żarcie, piłam soki chłodzone potokiem w którym czasami rozkładają się ciała zwierzyny, piłam zieloną herbatę ze wspólnych szklaneczek z Berberami. Nic mi nie dolegało. Jedynie woda – wyłącznie butelkowana + częste mycie rąk. I to wszystko.

Po upływie 4,5 godziny byliśmy w Refudge de Toubkal – schronisko prowadzone przez CAF. Tam kawa, pół godziny drzemki na murku, bo trawniki uwalone łajnem mułów. I dalej w drogę. Zaraz za schroniskiem zaczęła się zabawa. Od razu stromo w górę – jak nie po głazach to po osypujących się piargach – coś w stylu dwa kroki w górę – jeden w dół. Pięknie. Niezwykle cicho. Trochę niepokoił nas brak turystów idących w tę samą stronę – wszyscy schodzili. Ponoć to już niewłaściwa pora na wejście.
Wejście nie jest jakoś specjalnie wymagające technicznie, bez problemów dotarliśmy na górę, nawet szybciej niż planowaliśmy. Powyżej 3800 m mieliśmy bardzo lekkie objawy wysokościowe – uczucie ucisku w głowie + delikatne zawroty. Ogólnie w porzo. Późne wejście na szczyt – mimo, że nas odrobinę stresowało – zdecydowanie się jednak opłaciło – byliśmy tam jedyni. Nie licząc biliona much.
A widok – coś pięknego! Czysty błękit nieba, rdzawe skały i żółtawy pył Sahary.
Zejście miejscami było trudniejsze niż wejście. Serce co prawda odpoczywało, ale zjeżdżaliśmy co chwila, bo piargi nic a nic nie trzymały się zbocza. Herbatka w schronie na 3200, omlety, godzina odpoczynku i w dół - znów soczek u Berberów na 2400. We wsi byliśmy o 21:00. D z A zmęczeni poszli do Riadu, ja z J poszłam coś zjeść, najlepiej tadżin i byle jak najbliżej, bo jako kobieta nie byłam odpowiednio ubrana, biorąc pod uwagę, że Imlil to jednak prowincja.

Trafiliśmy do lokalsów i to bardzo bardzo lokalsów. Szefu usilnie chciał nas usadzić na tarasie, ale zmęczeni nie mieliśmy ochoty na łażenie po krętych schodach, uparliśmy się jeść na dole w kącie ulicznej knajpki. Po chwili żałowałam – idealnie na wprost zachodziły transakcje białym proszkiem. Nie wiedziałam jak siedzieć i w którą stronę patrzeć. Schowałam telefon, żeby nikt nie pomyślał, że próbuję robić zdjęcia czy nagrywać i skupiałam się na łażących między stoliczkami bezdomnych kotach. Piwa się tam nie kupi, berberyjskie whiskey to po prostu zielona herbata, ale kokę i hasz można dostać na każdym zakręcie bez problemu.
Za to tadżin wprost z glinianego naczynia był genialny. Mniam.

Wyjść w góry na ścieżki było znacznie więcej, nie sposób wszystkiego opisać. Po kilku dniach miejscowi nas już rozpoznawali. Dostawaliśmy zaproszenia na niekończące się herbatki i do hammamu. Zanim przyjechałam do Maroka – myślałam (mimo, że daleka część mojej rodziny stamtąd pochodzi) że to niezwykle hermetyczna społeczność. Dziwiłam się, że kobiety ubrane tak, że widać tylko oczy, nawet w rękawiczkach – zapraszają nas do swoich domów na czajniczek „Berber whiskey”.
Po trzech dniach czułam się u nich już tak dobrze, że odważyłam się nawet zwiedzić miejscową dzielnicę slumsów. No, powiem, że to było przeżycie. Ciasne strome ścieżynki na szerokość jednego muła, lepianki i anteny satelitarne, baterie słoneczne. Nieprawdopodobnie trudne do życia warunki, a z domostw wychodziły tak przepiękne kobiety, że w innych okolicznościach – powiedziałabym, że to księżniczki jakieś muszą być. Gdybym tylko mogła – zamieniłabym ze dwa dni w późniejszego pobytu w Marrakeszu na jeszcze dwa dni u Berberów.


W przeddzień wyjazdu przeszłam się w kierunki postoju taksówkarzy – sprawdzić albo autobusy (tanie, tylko zatłoczone i bardzo długo jadą) albo potargować się o taksi.
Mała wieś, a stoi kilkanaście taryf różnej wielkości. Zagadnęłam niby od niechcenia ;) o transport do Marrakeszu. A nie wiem, kiedy – może dziś, a może jutro, a może pojutrze. A może autobusem. Nieee, 500 dihramów? No men, are you crazy? I’ve a lot of time. I can go by bus.
Nie przyparta przez czas do muru, bez bagażu dość szybko i o wiele łatwiej wytargowałam cenę: 300 dihramów. Taryfiarz podjechał nam pod drzwi riadu (to jednak mogą?) dokładnie o czasie, i jeszcze zniósł bagaże. Podróż powrotna po serpentynach emocjonująca, ale zdążymy ochłonąć, bo przed nami stolica i nocne życie w Marrakeszu. To już zupełnie inna historia.


I czo tera?
Ano nie wiem.
Wczoraj na przykład wieczorem truchtałam z tętnem w okolicy 120 bpm. Kto mnie trochę zna wie, że to bardzo, bardzo nisko. Poprawiałam pas, sprawdzałam palcem na szyi – nie chciało być inaczej. A przy tym czułam się, jakbym się dusiła. Wcale mi nie było lżej.
Niższe hr po części może być efektem długiego jednak przebywania na sporych wysokościach. Przez blisko 3 tygodnie nie schodziłam poniżej 1800 m wysokości (na tych wysokościach spałam i w Andorze i w Maroku) i regularnie wychodziłam w góry 2500-3000 m n.p.m. w Pirenejach i pow. 4000 m n.p.m. w Atlasie.
Ale – niższe tętno to też wynik złej pracy tarczycy. Przy wysiłku męczę się okropnie. Po byle czym bolą mnie mięśnie i stawy – o wiele dłużej się regeneruję. Musze się nagimnastykować, żeby utrzymać wagę i nie dopuścić do charakterystycznego przy niedoczynności tarczycy tycia. Problem ze spaniem, skórą, płytkim oddechem, apatia i w ogóle nic tylko kłaść się i nakryć wieczkiem. Czekam na wizytę u endo i leki, a póki co – sport o bardzo rekreacyjnym charakterze i nie za często, nie za długo. Jak już się ureguluje poziom hormonów – podobno w ciągu kilku miesięcy powinnam zacząć czuć się dobrze i na nowo funkcjonować normalnie, jak wcześniej.
Dobrze, że jestem cierpliwa!

Pireneje i konie na wysoko położonych pastwiskach:
Obrazek

Zbliża się burza gradowa. W pewnym momencie z powodu gwałtownego załamania pogody organizatorzy zamknęli trasę Rondy i nakazali zawodnikom zejście trasy:
Obrazek

Na Pic de la Serrera:
Obrazek

Imlil, widok z tarasu:
Obrazek

i w druga stronę:
Obrazek

Cafe u Berberów na 2400:
Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ze szczytu:
Obrazek

Obrazek

Obrazek
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Nie ma co kryć – wygląda to bardziej na mrzonki niż plan, ale potrzebuję czegoś, co nie pozwoli mi klapnąć. SOG-U w 2019 – zrobię co mogę, żeby połamać 24 h, ale najpierw dostać zielone światło na odpowiednie trenowanie. Na razie o jakichkolwiek zawodach mogę zapomnieć. O typowych treningach też, to będę robić nietypowe, licząc na to, że czasowo odciążając organizm pozwolę lekom szybciej zadziałać i wrócić do normalności.
Pierwsze to – nie dopuścić do załamania metabolicznego. Niewyregulowana niedoczynność, jak poczytałam – potrafi spowolnić metabolizm nawet o ok 30%. To wskazówka na to, że trzeba przemyśleć jak jeść.
Kolejna sprawa – jak trenować i czy w ogóle. I jak żyć, co robić czego nie, bym nie musiała sypiać po 12 godzin na dobę, czytać po kilka razy to samo i dusić się przy 30 minutowym truchcie. Pierdoły typu sucha skóra i inne drobiazgi – są dla mnie mniej istotne.
Wygląda na to, że w najbliższym czasie będę się doktoryzować w powyższym temacie - mam dwie córki, które najwyraźniej niestety są obciążone genetycznie (moja mama też leczy się z powodu Hashimoto i niedoczynności). Może uda się zaoszczędzić im problemów. No i nie ukrywam – nie traktuję tego jako sprytnej wymówki tłumaczącej przybieranie na wadze i lenistwo, tylko przeszkodę w realizowaniu marzeń i planów.
Ale żeby nie było – nie tyję - ja tylko muszę się obecnie nieźle nakombinować, żeby wagę utrzymywać.

Wracając do treningów.
Od tygodnia mam wreszcie lek. Na razie w minimalnej dawce. I zalecenie, żeby przez pierwszych kilka tygodni zupełnie powstrzymać się od treningów. Ruch/sport jest niezbędny ale chwilowo ma mi wystarczyć to, że codziennie pieszo chodzę do i z pracy – to ok. 1,5 godziny dziennie żwawszego spaceru.
Kurła. Dawno nie miałam tyle czasu co teraz. Bo jeszcze sauna odpadła – nie wskazana. Mam więcej możliwości, żeby się wreszcie porządnie wyspać. I śpię po 9-10 godzin.

Zawsze uważałam, że brakuje mi koordynacji i mobilności. Ogólnie sprawności – to zadanie na najbliższy czas.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Już prawie zapomniałam, jakie mam hasło do movescount. Od lipca nie trenuję, od czasu do czasu tylko jakiś zryw desperacko-kontrolny w postaci np. 30 minutowego truchtu.
Sierpień to czas, kiedy czułam się najgorzej. Pracowałam zaledwie po 3-4 godziny, więcej nie dawałam rady. Po powrocie do domu zalegałam na fotelu bujanym i byle do wieczora. Życie obok, jak za zaparowaną szybą. Zero aktywności, zero apetytu. Szybszy marsz powodował zadyszkę. No i bach – jednak waga podskoczyła (+5 kg w 4 tygodnie), tak jak TSH – pow. 12, pomimo wdrożenia leku. Zimowy letarg w środku lata; podobno były upały a ja zamiast jak zwykle po domu boso, zakładałam ciepłe skarpety.
Od połowy września zwiększona dawka tyroksyny 50 mg + selen. Od połowy października zaczęłam czuć się lepiej. Teraz mogę powiedzieć, że jest zdecydowanie lepiej, wracam do żywych:). W ubiegłym tygodniu zrobiłam kontrolne badania – TSH spadło do 3,11. W granicach normy, choć daleko jeszcze od oczekiwań, bo optymalnie to około 1 (wówczas dopiero mam poczuć się naprawdę dobrze – o, tego to jestem ciekawa!). HGB 13,4, ale płytki nadal o wiele za nisko.

W połowie października wyszłam pierwszy raz po 3,5 miesięcznej przerwie na 30’ truchtu. Byłam nastawiona na to, że będę musiała się zatrzymywać i odpoczywać, a jednak nie było tak źle. Za kolejnymi wyjściami – podobnie. Spadek formy spowodowany długą przerwą najwyraźniej częściowo zrekompensowało leczenie. Przestałam się wreszcie dusić, za to bardzo osłabły mięśnie, a stawy się zabetonowały :trup:.
Od grudnia myślę, że będę mogła wrócić do systematycznego treningu, listopad to czas na rozruszanie się, usprawnienie, poprawę mobilizacji. Od dwóch tygodni codziennie pracuję nad rozluźnieniem, uelastycznieniem łydek, poprawą mobilności w stawie skokowym. Dwa do trzech razy w tygodniu wychodzę potruchtać.

Od połowy grudnia w Katowicach Tomek Kuliński organizuje drugi cykl Dzikiego Ultra. 6-godzinny bieg po pętli. Wybieram się by przede wszystkim złapać atmosferę. Na ten moment myślę, że nie będzie mnie stać na więcej niż 2 h biegu, resztę czasu spędzę na PK podając zawodnikom herbatę.

SOG-U i sub 24 h nadal w planie, liczę na to, że po ustabilizowaniu poziomu hormonów zacznę wreszcie fruwać :sss: .
Lekarz dziwił się, że przy takich problemach, jakie miałam, w ogóle trenowałam, nie mówiąc już o startowaniu w zawodach...
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Mam swój własny dzień świstaka. Czego bym nie zrobiła i tak rano budzę się w podobnym miejscu. To frustrujące, z drugiej strony jednak… hmm, jest nowy cel treningowy?

Kilka tygodni temu wykupiłam dostęp do płatnych materiałów Athletic Development, a dokładnie do pierwszej części z pięciu. Motywem przewodnim cz. 1. jest mobilność obręczy biodrowej, barkowej, prawidłowa postawa – jako warunek dobrego (skutecznego i nieszkodliwego) treningu siłowego. Podstawy-podstaw dla współczesnego człowieka; takie rzeczy powinno się wykładać już w szkole podstawowej.

W kościach czułam od dawna, że bardziej niż typowy trening biegowy potrzebuję programu usprawniającego. Pogarszające się zakresy ruchu, pobolewający kręgosłup, biodra, przyczepy achillesa i takie tam subtelności – winowajcą miał być zbyt obciążający trening. Ale od lipca nie trenuję, bo tarczyca odmówiła współpracy i naprawdę ch....o się czułam. 5 miesięcy odpoczynku, leczenia hormonalnego, a kręgosłup drętwy coraz bardziej i każdego ranka ból. Tak jakby brak treningu mi zaszkodził. Fizycznie i dosłownie. Długa historia opowiadać, ale w Czewie zdiagnozowano mi ZZSK tzn. najprawdopodobniej, bo jest kilka niejasności. Na kwiecień mam wizytę w MCRiR w Krk. Może tam mi wykluczą i okaże się, że to jednak jakaś pierdoła jest.

Wracając do materiałów Ath.Dev. – jak już doprowadzę się jako-tako do używalności i zdołam na gładko „przerobić” pierwszy etap, wykupię następne. To może potrwać trochę dłużej niż zakładane 4-6 tygodni, bo nie bardzo mogę sobie pozwolić na NLPZ z uwagi na niejasnego pochodzenia małopłytkowość, która wlecze się za mną od lat.
Póki co każdego dnia bawię się w gimnastykę i spotkania u fizjoterapeuty - w ubiegłym tygodniu rozczulił mnie, bo całym sercem starał się znaleźć zrotowane kręgi, wypadające dyski, uciski na nerwy inne podobne historie. Tu stety (niestety?) testy negatywne. Za to bardzo, ale to bardzo napięte tkanki miękkie w okolicy lędźwiowej i kilka zespawanych ze sobą kręgów w odc. lędźwiowym; nazwał to inaczej, ale z nadmiaru wrażeń zapomniałam.
...
Zwykła gimnastyka – gibanie kręgosłupem, biodrami i kończynami, spokojne, ale dokładne i w pełnym zakresie – bolą mnie po tym wszystkie mięśnie.
Z programu Ath.Dev. robię trening dwa razy w tygodniu z założeniem, że pociągnę tak długo, aż będę w stanie przejść do planu w części drugiej.
...
Planu na SOG nie zmieniam na razie. Ruch podobno moim sprzymierzeńcem.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

3.12 – 30’ gimnastyki na górną część kręgosłupa

4.12 – Najpierw fizjoterapeuta, potem kolejna wizyta u reumatologa. U fizjo – zmiękczanie łydek, rozluźnianie przepony, praca nad uruchomieniem klatki piersiowej, rozluźnianie okolic lędźwi. U reumatologa dodatni test Patricka i niefajne rtg, ale po manualce dosięgnęłam palcami do podłogi. W międzyczasie blisko 3 godziny fest-marszu.

5.12 – Trening Ath. Dev., okrojony Plan A:
10 ‘ na elektryku
Mobilność + aktywacje: rolowanie naprężacza i prostego uda, rozciąganie zginaczy biodra, aktywacja mm pośladkowego średniego w leżeniu na brzuchu, aktywacja mm. pośladkowego wielkiego – muszla pod ścianą
Ćwiczenia stabilizacyjne – oddechowe.
[Przysiad – 4x10 p. z talerzem] - nie zrobiłam, próbowałam, z obciążeniem bolało, a bez obciążenia wstydziłam się (parę nowych twarzy na siłowni)
A1 – "zdechły robal"
A2 - TRX – podciąganie
B1 – Wypychanie bioder, najpierw bez, potem z minimalnym obciążeniem
B2 – Wyciskanie jednorącz skośnej sztangi – „Kneeling Landmine Press”, fajne choć groźnie wygląda
C1 – Pompki
C2 – Pallof Press
Wieczorem – 30’ gimnastyki

6.12 – solanka + rolowanie kulszowo-goleniowych i nóg + gimnastyka kręgosłupa 30’
7.12 – gimnastyka
8.12 – 30‘ BW + rolowanie nóg i naprężacza pr. uda + 30’ gimnastyki, pod wieczór naprawdę dobrze się czułam, łyknęłam lek od reumatologa na rozluźnienie mm i więzadeł; po kwadransie czułam, że łóżko mnie zasysa, a ja nic z tym nie mogę zrobić, jak w horrorze

9.12 – i tak znów nie śpię od 4 rano, nie da się,
ale po południu jest dobrze i trening Ath. Dev., Plan B:
10’ elektryk
Mobilność i aktywacje: Rolowanie piersiowego i najszerszego grzbietu, rozciąganie piersiowego – najszerszego grzbietu,
wyprosty z kręgosłupa piersiowego – w leżeniu na macie, „przestraszona wrona” – fajne ćwiczenie https://www.youtube.com/watch?v=qIa5qIFAI-8
Ćwiczenia stabilizacyjne – oddechowe
MC – 4x10 p. z kettlem – nie zrobiłam, na razie nie wskazane z obciążeniem, a bez – przy ludziach trochę głupio
A1 - Zdechły robal na ławce
A2 - Wyciskanie na ławce płaskiej
B1 - Przysiad wykroczny https://www.youtube.com/watch?v=yTt2J3-EZXo – jak porządnie zaktywizuję mm brzucha i poślady jest OK
B2 - Face pull z TRX-em https://www.youtube.com/watch?v=gCJSH5kZX50
C1 - ściąganie gum - taki wstępniak do podciągnięć na drążku
C2 – Pallof Press
Wieczorem – gimnastyka. Rodzina już się przyzwyczaiła, ja jeszcze nie.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Ostatnio jestem taka zmierzła... :trup:
10.12 – BW 45’ + gimn.
11.12 – fizjoterapia,
12-13.12 – wyjazdowe dwudniowe szkolenie, dużo siedzenia, za to dobra kawa i wygodne łóżko hotelowe; tylko gimnastyka. W pokoju mieszkałam z babeczką, która obsługuje zamówienia publiczne dla sieci placówek ZOZ w całym powiecie: szpitale, pogotowie, przychodnie. Nowa przydatna znajomość, jakby co ;)
14.12 – siłownia, plan A + gimnastyka; wreszcie zobaczyłam się na sali ze starymi twarzami, ale było fajnie:). Zamiast 1h20’ zeszło mi ponad 2h. Oj, jak odżyłam.
15.12 – i znów nie jest fajnie, rano mniej boli, ale nie mam siły na nic, jestem zmęczona; gimnastyka wieczorem.
16.12 – nie musiałam gotować obiadu; P. wykopał mnie wieczorkiem na 45 minut truchtu, przed snem gimnastyka.
17.12 – pierwszy raz od wielu tygodni obudziłam się bez bólu w okolicach krzyżowych; kurczę, a może ja to sobie po prostu wymyśliłam? W pracy zaczęło rwać na zmianę w różnych stawach i tak do wieczora. Poszłam spać w grubym dresie.
Szefowa przyniosła mi książkę „Autoterapia mięśniowo-powięziowa” Jimm Miller. Otworzyłam na str. 155., na cytacie „Większość ludzi oddycha tylko w takim stopniu, żeby nie umrzeć”. Jak nic o mnie - często łapię się na tym, że wygodniej mi nie oddychać niż oddychać.
18.12 – jest nawet nieźle, po pracy fizjoterapia. Powiedziałam fizjo o tym moim nieoddychaniu. Zauważył wcześniej, stąd na każdej wizycie praca nad przeponą, uruchomieniem klatki piersiowej.
19.12 – od 3 nad ranem budzę się co 15’, powstrzymałam się przed łyknięciem ibufenu bo w czwartek badania krwi. I dobrze, bo teraz czuję się OK. Od godz. 17:00 do 2 stycznia urlop :hej:. Na popołudnie mam w planie siłownię – Plan B od Ath. Dev.
Przeczytałam, co powyżej i już zaczęłam kasować tekst zalatujący geriatrią. Zostawię jednak, może jak do tego wrócę za kilka dni zawstydzę się i wezmę bardziej w garść i do roboty.
Jeszcze nie wiem, czy w Tatry zabiorę narty. Mam takie ładne.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

Nie notowałam, coś się działo prócz gimnastyki, nie pamiętam dokładnie co, jak i kiedy. Od świąt prawie do końca roku byłam w Tatrach. Narty oddałam córce, sama łaziłam zaś łatwiejszymi szlakami. Co dzień rano planowałam krótkie wypady, bo samopoczucie nie zapowiadało, że dam radę więcej machać nogami, ale za każdym razem z upływem kolejnych godzin dokładałam trasy i na chatę wracałam nakręcona. Piękna była zima!

Pierwszego wyjęłam kolejny notes z szuflady. Na każdy sezon zakładam odrębny, ten kupiłam jeszcze latem, nie ma to jak Nowy Rok i postanowienia. Dokupiłam również drugie szkolenie z Ath. Dev. a w promocji dostałam trzecie. Czyli do końca marca mam plan siłowo-sprawnościowo-mobilizacyjny.
Ucieszył mnie wynik hla, niedługo potem na glebę sprowadził opis RM. W życiu musi być jakaś równowaga. Zmiany nie są jednak bardzo zaawansowane, st.2… Naprawdę miałam gorącą nadzieję, że to dyskopatia, teraz nie wiem, czy się cieszyć, że nie nasilone, czy użalać, że są. Na wszelki wypadek robię jedno i drugie na zmianę, zależnie od pory dnia.
No to od pierwszego:
1.01 – domowo: rolowanie naprężacza i prostego uda; rozciąganie zginaczy biodra, aktywizacja pośladków; przysiady sumo w hantlą; bicki, wiosłowanie i tricepsy; zdechły robal
2.01 – 10’ elektryk; set1 (3x): wyciskanie na ł. Prostejx15+zdechły robalx30; set 2 (3x):ściąganie drążka (barki)x15 + bicepsy
3.01 – fizjoterapia
Dzisiaj wieczorem na siłowni plan A1 od Ath. Dev. Do tego czasu na pewno się rozruszam.
Awatar użytkownika
rubin
Zaprawiony W Bojach
Zaprawiony W Bojach
Posty: 4232
Rejestracja: 24 sie 2012, 12:01
Życiówka na 10k: brak
Życiówka w maratonie: brak

Nieprzeczytany post

4.01 – BW 45’ - spakowałam torbę, ubrałam się i wyszłam do pakerni, a tu zamknięte z powodu choroby; takie uroki trenowania w niewielkich rodzinnie prowadzonych siłowniach. Za dobrze się czułam, żeby ot tak odpuścić a i zamiast lodu na Promenadzie była warstwa świeżego śniegu. Przebrałam się więc i wyszłam pobiegać. Pięknie!
5-6.01 – życie jest złe, a ja jestem stara; cały dzień mnie coś bolało; wieczorem w sb i nd tylko po kilka serii ćwiczeń na wzmocnienie pośladków i brzucha (muszla + zdechły robal), rolowania i na koniec gimnastyka
7.01 – siłownia – wieczorem trening Ath.Dev A1. Samopoczucie świetne, tym razem zrobiłam wszystkie ćwiczenia i to bez problemów bólowych. Dzisiaj czuję, że dość solidnie, ale nie nadmiernie przećwiczyłam wszystkie partie mm, miłe uczucie, brakowało mi tego. No i teraz mogę się przyznać - poprzednio do Landmine Pressa brałam mały gryf 12 kg, wczoraj olimpijski 20 kg i ładnie trzymałam łopatkę; przynajmniej tak mi się wydaje :bleble:
Nie było nikogo znajomego, w zasadzie większość czasu byłam sama to nie traciłam czasu na ploty i pierdoły, zmieściłam się w przepisowych godzina piętnaście (wliczając kilkuminutową rozgrzewkę na elektryku)

W planie na środę na siłce krótki trening dodatkowy – wedle fantazji; poszperam w necie i poszukam czegoś ukierunkowanego na moje mobilnościowe niedostatki. W piątek trening B1.
Szukam bezpiecznych dobrych jakościowo taśm na wzór TRX. Oryginalne są drogie, a ja nie chcę pożyczać w nieskończoność. Na siłce mamy w opór żelaza, kettli, linek, drążków, ale taśmy tylko w prywatnych zasobach właściciela. W sklepie internetowym widziałam HMS, wyglądają solidnie, no nie wiem jeszcze…
ODPOWIEDZ