od zera do...?

Moderator: infernal

Awatar użytkownika
p00lie
Rozgrzewający Się
Rozgrzewający Się
Posty: 7
Rejestracja: 04 lut 2018, 16:41
Życiówka na 10k: 10:04:20
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Tuchola

Nieprzeczytany post

19 lutego 2017, w wieku 47 lat rzuciłem fajki. Dużo nie paliłem, ale z niewielkimi przerwami właściwie od 17 roku życia. I tamtej zimy już zaczęło mnie to lekko męczyć. Lekkie wsparcie aplikacją w telefonie, dobry kac na start, tydzień, dwa, miesiąc, trzy... jakoś poszło. Nawet nie specjalnie mnie ciągnie.

Kończy się wiosna 2017, oddycha się lżej, ale mimo już prawie pół roku bez dymu każde 100 m biegu przypłacone zadyszką i strugami potu. Pojawiają się myśli o rozpoczęciu ćwiczeń dla poprawy kondycji i ogólnej sprawności. Po głowie chodzi mi kalenistyka - bez konieczności odwiedzania lokalnego klubu fitness i obcowania z zadomowionymi tam typami. Chęci niby są, ale ciągle brakuje tego pierwszego kroku.

Lato mija deszczowo i sprawa ćwiczeń pozostaje ciągle w sferze planów. Jesień i dalej nic. Zaczynam dostrzegać, gdzie leży problem. Głowa. Motywacja. Przysłowiowe wyjście za "strefy komfortu", złamanie rutyny dnia codziennego. Zaczynam obawiać się, że nigdy nie zacznę, ciągle jest "jutro". Pojawiają się jednak wyrzuty sumienia i zaczynają mi dokuczać. Czuję potrzebę przełamania i szukam jakiegoś mocnego bodźca. W końcu wpadam na pomysł, żaby zacząć biegać. Dlaczego? Dlatego, że nawet w czasach szkolnych i studenckich, będąc całkiem aktywny sportowo (koszykówka, teakwondo, trochę siłowni, piłka nożna siatkówka etc) sama myśl o przebiegnięciu więcej niż 200 m powodowała u mnie ból brzucha i chęć ucieczki z zajęć. Więc jak już się przełamywać to od razu do czegoś, czego najbardziej nie cierpię. Chytry plan, nieprawdaż?

No ok, plan jest, ale dalej to tylko plan. 26 listopada jednak jestem z córką w Decathlonie - kupujemy jej sprzęt do jazdy konnej - zaczęła już jeździć w zastępie - musi mieć jakieś gacie i kask. No to korzystając z okazji idę na dział biegowy, przymierzam najtańsze Kalenji Ekiden One i kupuję. Teraz wiem, że skończyły się wymówki i od jutra zaczynam.

27 listopada z rana, zakładam nowe buty, 10 letnie spodnie dresowe brandowane Chelsea Londyn Champions League, które młody kupił kiedyś w komplecie za 20 GBP na wyprzedaży w UK i jakoś do tej pory nie znalazły zastosowania, jakaś koszulka, bluza, wiatróweczka i naprzód. Na uszy słuchawki i Endomondo. Zaczyna my szurać butami.

Jak jasna cholera bałem się reakcji swojego organizmu. Byłem przekonany, że skończy się totalny zejściem. Zwłaszcza, że pomimo wolnego truchtu po ok. 300 m zadyszka już mi zagłuszała myśli. Oddech jednak jakoś się uspokoił i poszurałem dalej. Nie chcąc przesadzić starałem się kontrolować co się ze mną dzieje i nie przesadzić, żeby następnego dnia móc chodzić. Skończyło się więc na 3,39 km w czasie 29:13. Prędkość 7 km/h. Moja matka podsumowała to stwierdzeniem, że ona szybciej chodzi :), a ja byłem zadowolony, że mam za sobą pierwszy krok.

C.D.N

Pozdrawiam,

p00lie

P.S. To mój pierwszy wpis tutaj, chociaż od jakiegoś czasu przeglądam forum i portal. Piszę to oczywiście głównie dla siebie, żeby za kilka lat pamiętać jak to było. Jak ktoś będzie miał dość siły, żeby przebrnąć przez tę pisaninę to fajnie.
New Balance but biegowy
Awatar użytkownika
p00lie
Rozgrzewający Się
Rozgrzewający Się
Posty: 7
Rejestracja: 04 lut 2018, 16:41
Życiówka na 10k: 10:04:20
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Tuchola

Nieprzeczytany post

No dobra. Pierwszy krok zrobiony, teraz tylko nie przestawać. Nachodzi mnie myśl, żeby może trochę zgłębić temat i dowiedzieć się, jak to powinno się robić. A więc wujek google i "bieganie dla początkująch 40+", "bieganie od zera" etc.
Szukam i znajduję znajduję PLAN 10-cio TYGODNIOWY DLA POCZĄTKUJĄCYCH. Ok, to coś dla mnie - myślę. Zgłębiam. Po chwili lektury dowiaduję się, że już po 10 tygodniach będę w stanie wolno, ale bez przerwy przebiec 30 minut. Patrzę na swój imponujący wynik z dnia poprzedniego i widzę 29:13. Kurde, 10 tygodni, żeby dołożyć t 47sek? Coś tu nie gra.

Zniechęcony teorią znajduję sobie małą trasę koło domciu, jak dla mnie akurat, bo ma ok. 3,07 km. Pobiegam parę razy, przyzwyczaję się, nóżki przestaną boleć, a potem pomyślę co dalej. Na razie trzeba wytrwać.

Trasa w sumie fajna, najpierw w dół kilkadziesiąt metrów, potem ze 300 m leciutko pod górkę, znowu trochę w dół i znowu pod górkę z pierwszym kilometrem kończącym się na samym szczycie. Potem już prawie płasko, zawrotka i do domciu z górki. No i jakis czas biegam sobie te 3 km, za każdym razem przeklinając po pierwszym kilometrze tę niedużą różnice wysokości. Pierwszy bieg kończę w 23:00 - jest progres! Szybkość skoczyła do 8 km/h - jest szansa wyprzedzić rodzicielkę :)

No i biegam tak sobie 3 razy w tygodniu. Małżonka naciska, żebym zabierał se sobą psa, niech się wybiega, wzmocni się. Tłumaczę, że na końcówce pierwszego kilometra nie jestem w stanie śliny przełknąć, żeby się nie udusić, więc ogarnianie rocznej, naspeedowanej suczki jack russell terrier raczej się nie uda.

Po ok 3 tyg. udaje mi się zejść z czasem na tej pętelce do 19:02 (9,7 km/h, 6:12 min/km) i konsultując sprawę z internetem i biegającą znajomą dochodzę do wniosku, że to trochę za krótki wysiłek i znajduję sobie pętelkę ok. 4.6 km. Jest wigilia, idą święta, można zaszaleć. Zaliczam więc 4,6 km w 30:41. est moc :) Mama już mnie nie dogoni.
Awatar użytkownika
p00lie
Rozgrzewający Się
Rozgrzewający Się
Posty: 7
Rejestracja: 04 lut 2018, 16:41
Życiówka na 10k: 10:04:20
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Tuchola

Nieprzeczytany post

Dumny ze swoich 4,6 km starałem się nie próżnować pomimo świąt ani Sylwestra. Jedno i drugie było dobrze celebrowane zgodnie z naszą tradycja narodową, jednakże znalazł się i czas i siły na bieganie swojego nowego dystansu. Może nie poszło 3 x w tygodniu ale 2 x się udało.

Wchodzimy w nowy rok i zaczyna się lekki problem - ból lewej strony stopy, tak od spodu. Szybka lektura niemal całego internetu i optymistycznie wpajam sobie, że to tylko reakcja organizmu na obciążenie jakiego jeszcze nie doświadczył. Kilka dni smarowania Bengayem, ból maleje i znika zupełnie (uff). Jest dobrze, nie trzeba kończyć zanim się dobrze zaczęło. W międzyczasie człowiek doświadcza świata z innej, jakże nowej strony - m.in. marznący deszcz na twarzy wsparty dość silnym wiatrem. Teraz wiem, że żyję.

Tak więc kulam sobie te 4,6 km, w połowie stycznia udaj mi się przebiec ten dystans w 28:11 czyli w średnim tempie 6:11/km. Znajoma, która coś tam biega od kilku lat mówi mi, że mniej niż 40 min to właściwie nie ma sensu, jeżeli zamierzamy coś schudnąć. A ponieważ zamierzałem (177 cm, 89 kg) to zacząłem zastanawiać się nad wydłużeniem dystansu, a co za tym idzie czasu treningu.

W pewien niedzielny poranek, dokładnie to 4.02.2018 trafiłem na świeżutki śnieg, brak wiatru więc niesiony okolicznościami przyrody
Obrazek

postanowiłem trochę wydłużyć swoją pętelkę. Wyszło mi tak:

Obrazek

Czyli jednak można :) Zadowolony z czasu (43:17) byłem głównie dlatego, że był on dłuższy niż wspomniane wcześniej 40 minut :P
Awatar użytkownika
p00lie
Rozgrzewający Się
Rozgrzewający Się
Posty: 7
Rejestracja: 04 lut 2018, 16:41
Życiówka na 10k: 10:04:20
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Tuchola

Nieprzeczytany post

No tak, 6,5 km to już fajnie. Jakby mi ktoś powiedział o takim dystansie w listopadzie to bym umarł ze śmiechu. W tym jednak cały urok początków, że postęp jest duży. Dwa tygodnie biegania 6,5km i już się znudziło. Nadeszła kolejna dość pogodna niedziela i całkiem inną trasą pobiegłem sobie 8,4 km. W nóżki trochę weszło, ale ogólnie bez jakiegoś specjalnego zajeżdżania się. Tempo spacerowe w okolicach 6:50 /km. Spoko, teraz pobiegamy ten dystans, może trochę poprawimy szybkość, a potem się zobaczy.

Plany planami, a rzeczywistość swoje. W najbliższy wtorek jeszcze te 8,4 przetruchtałem, ale kolejne dni to poranne mrozy w okolicach -12. Próbowałem coś pobiec, ale po pierwszym kilometrze zaczęło mi siadać gardło i dałem na luz. Skończyło się tylko na 4 km w dwóch względnie szybkich kawałkach. Kolejne dni to jeszcze większy mróz i lekkie przeziębienie - a więc niestety przerwa ponad tydzień.

Pogoda się poprawiła moje gardło również, to trzeba coś pobiec. Jest wtorek, w domu akurat kręci mi się młody. Młody ma 22 lata i gra czynnie w nogę, więc regularnie biega ok. 10 km w 45 min. Uparł się, że pobiegnie ze mną, nawet o 7:30, chociaż jak bywa w domu to normalnie przed 10.00 nie wstaje. Liczyłem na słabość charakteru i odpuszczenie po podniesieniu jednej powieki, ale nie. Wstał. Zawsze był złośliwy.

Ustaliliśmy, że biegniemy ok. tych moich 8,5 km, moim tempem, a jak już będzie tylko 2 km do domciu to on sobie przyspieszy i zrobi szybki finisz.
Biegniemy. Tempo niby moje, ale czuję, że coś chyba jest szybciej. Endomondziak to potwierdza i podaje mi na słuchawki czasy 6:20 - 6:30. Dramatu nie ma, więc trzymam. Dobiegamy do mniej więcej 4 km i stwierdzam, że generalnie jest bardzo ok i w biegu podejmujemy decyzję, że zawracamy po 5 km. Tak robimy, tempo w słuchawkach słyszę cały czas w okolicach 6:30. Po ósmym kilometrze młody przyspiesza, zostaję sam. Ostatnie półtora to już chyba za sprawą psychiki czuję w nogach, pośladkach, brzuchu. Tragedii jednak nie ma, a sama myśl, że właśnie przebiegłem 10 km (czyli dystans przewidziany dla koni, a w żadnym wypadku dla ludzi) poprawia samopoczucie. Jeszcze parę kroków i JESSSST! 10 KM. 1:04:34, czyli w tempie ok 6:28 na km.

Po ochłonięciu postanowiłem się nie podpalać, więc jeszcze w tym samym tygodniu pobiegłem sobie te 8,4 w mniej więcej tym samym tempie, ale zacząłem się poważnie zastanawiać, co dalej? 13 tygodni w miarę regularnego biegania i jest 10 km, co wydawało mi się czymś absolutnie nieosiągalnym. Co teraz? Znajomi podpowiadają jakieś interwały, plany treningowe, co to w ogóle jest?

W międzyczasie, żeby wzmocnić swoją motywację i wytrwać w bieganiu, namówiony przez koleżankę z pracy zgłaszam się na czerwiec na Terenową Masakrę. Niby tylko 5 km, ale do tego jakieś paskudne przeszkody i taplanie się w błocie. Reszta ekipy z Tucholi, pod których mnie podłączyli ma roczniki urodzenia powyżej 1990, więc trzeba trochę poćwiczyć, żeby nie było lipy. I to nie tylko bieganie - rączki trzeba też wzmocnić, bo przeszkody się same nie pokonają. Wskazane brzuszki, pompeczki, podciaganie.

Więc myślę sobie tak - rekordzistą już raczej nie zostanę, wiek mało wyścigowy, więc chyba postawię na dłuższy dystans. Zakupiłem premium w endomondziu i odpalam plan treningowy. Pierwsze pytanie - szybkość czy dystans? Dystans. 5,10, półmaraton, maraton? Kurde myślę sobie. Jak już 10 zrobiłem, to chyba trzeba mierzyć wyżej. Ok. Półmaraton. Zamieliło i wymyśliło. Mam go zrobić po 24 tyg, gdzieś pod koniec sierpnia. To co, lecimy!
Awatar użytkownika
p00lie
Rozgrzewający Się
Rozgrzewający Się
Posty: 7
Rejestracja: 04 lut 2018, 16:41
Życiówka na 10k: 10:04:20
Życiówka w maratonie: brak
Lokalizacja: Tuchola

Nieprzeczytany post

Zmotywowany nowym celem (półmaraton) pełen entuzjazmu wybiegłem na kolejny trening. Pogoda ładna, samopoczucie świetne - gonimy. Od samego początku tak jakoś do końca pierwszego kilometra coś pobolewała mnie lewa pięta. Jakoś się to rozbiegało jest ok. Więc biegnę sobie te 9,50 w sugerowanym tempie 7:50. Co to za tempo? Ja wszystko rozumiem, ale to już przesada. Staram się wolno i spokojnie - wychodzi mi jakiś 7:00 na km i gra gitara. Bieg jest 13.03 o poranku, potem szybka kąpiel w auto i w trasę.

Wysiadam sobie z samochodu po około 1 godz jazdy i o żesz! Lewa stopa napierdziela, że ledwo idzie stanąć. Co się dzieje? Do końca dnia jakoś kuśtykam, zauważam nawet, że po rozchodzeniu jest ciut lepiej. Wieczorem siadam do kompa i zaczynam szukać, co to może być. Jeden z pierwszych tematów jaki znajduję związanych z bólem pięty to cały wątek z tego forum poświęcony rozcięgnu podeszwowemu. Analiza objawów - chyba to. Załamany czytam, że może czekać mnie dłuższa przerwa i cały misterny plan wpis... wiadomo.

Naczytawszy się różnych dobrych rad postanowiłem lekko odpuścić sobie najbliższe biegi, a stopę porozciągać i rozmasowywać na piłce. Z dnia na dzień sytuacja się poprawiała, więc po tygodniu przerwy wracamy do planu. Ponieważ z poprzedniego odbyłem tylko jeden bieg, zresetowałem program i postanowiłem zacząć od początku.

Tak więc poleciało się 9,5 km, potem 4,5 km i w sobotę czekało mnie w końcu jakieś wyzwanie - 13 km. Rozcięgno lekko dokucza, ale nie ma dramatu, trochę rozciągania, trochę kulania piłeczki i da się żyć. . W międzyczasie znajoma z pracy dała mi nigdy nie używany pas do pomiaru tętna więc jak biegłem te 4,5 km to mogłem sobie popatrzeć, że większość treningu było w strefie aerobowej - czyli git.

I tu mała dygresja związana ze sprzętem. Biegałem generalnie z Iphonem 5s i mogę z całą stanowczością powiedzieć, że to najgorszy zakup w moim już niekrótkim życiu. Złamas jeden, ładuję go całą noc, 7:30 biegniemy, a on wyłącza się po 3 km - bateria out. Wszystko przez ekstremalną temperaturę w okolicach 5 stopni na plusie! Był czas, że musiałem wrzucać go w rękawiczkę wełnianą, żeby dał radę na 100% naładowany wytrzymać 40 min treningu z gps i muzyką. Dramat. Wróciłem do starej Lumii 640 i po 13 km biegu z muzą, -3 stopnie, bez rękawiczki, po powrocie do domu miała 83% baterii. Martwiła mnie trochę niekompatybilność z pulsometrem - w instrukcji pulsometru TRZYKROTNIE napisano, że nie współpracuje z Windows Phone. Ja jednak jestem z natury niewierzący, więc postanowiłem podjąć próbę połączenia i sparowania. Nie dość, że działa jak ta lala, to jeszcze pokazuje mi w Endziumondziu stan baterii puslometru. Ale te żółtki kłamią!
Przebiegłem więc sobie te swoje 13 km, tempo udało się spokojnie utrzymać na poziomie 6:53, jest fajnie, poza tym że chwilę po obejrzeniu danych skasowałem trening i musiałem wprowadzać go ręcznie, ale cóż, za gamoniowatość się płaci. Lecimy więc dalej z ty półmaratonem, zobaczymy jak to będzie. :)
ODPOWIEDZ