Great Bruges Marathon 2017
W zasadzie to miałem biec inny maraton. Kiedy zaczynałem bezpośrednie przygotowanie, cały czas celowałem w Kolonię (1 października). Nie opłaciłem biegu bo od początku wiedziałem, że może być tak, że nie będę mógł pojechać. Mimo to zdecydowałem się właśnie ten maraton, bo to był plan z bardzo łatwą opcją "B". A to z tego względu, że tego samego dnia odbywał się maraton w Brukseli - pod moim nosem. Koncepcja była więc taka, że jak już będę wiedział na pewno, że nie mogę pojechac do Kolonii to opłacam bieg w Brukseli i z tego samego treningu bez żadnych logistycznych przedsięwzięć biegnę "u siebie".
Tylko, że maraton w Brukseli jest trudny (w odróżnieniu od łatwych maratonów

) i ze zględu na układ terenu trzeba go pobiec bardzo strategicznie. Poza tym już raz biegłem ten maraton. A na dodatek coraz bardziej zaczynało wyglądać na to, że nawet lokalny maraton może okazać się logistycznie trudny w tym terminie. W końcu okazało się, że nie byłoby problemu, ale wtedy już zapisałem się na 15 października do Brugii, a w Brukseli wystapiłem w roli kibica. Za to mój syn pobiegł swoje pierwsze zawody (piątkę).
Nie mam niestety doświadczenia treningowego, które pozwalałoby mi na przemyślane przesuwanie startów i w ogóle jakąś elastyczność. Dlatego nie bardzo wiedziałem jak zagospodarować dwa dodatkowe tygodnie. Miałem plan od Danielsa rozpisany na 18 tygodni, z tego ostatni tapperingowy tuż przed maratonem i szedłem zgodnie z tym planem, tak żeby zakończyć go 1 października. Wiedziałem, że ten ostatni tydzień powinien naprawdę być tym bezpośrednio porzedzającym maraton, ale jak i co wpleść w poprzedzające tygodnie? Dodałem trochę łatwych kilometrów rozciągając nieco w czasie moje planowe akcenty. Nie wiem czy to dobrze czy nie. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że 18 tygodni BPS to dla mnie nieco zbyt wiele, a dwa dodatkowe mogą raczej zaszkodzić.
Tą teorię zdawały się potwierdzać różne wskaźniki jak VO2max liczony przez Garmina i przewidywany wynik maratonu z Runalyze. Jeszcze w wakacje była poprawa z tygodnia na tydzień, a od września ciągły zjazd. Nie dodawało mi to pewności siebie, ani swoich decyzji.
A do tego wszystkiego rozleciały mi się buty. A ja nie mam sześciu par w szafie. Były owszem czasy, że miałem buty na akcenty, starty i na BSy. Ale te czasy się skończyły - teraz sygnałem do kupienia butów jest rozpad poprzednich. To doskonały system z jedną tylko wadą... Bieganie maratonu w nowych butach to ZŁO. Tak przynajmniej głosi wieść gminna. Miałem to sprawdzić osobiście.
Brugia to chyba moje ulubione belgijskie miasto. Moja żona pierwsze miejsce przyznaje Dinant, ale i w jej rankingu Brugia też jest gdzieś w pierwszej trójce. To taki Amsterdam tylko bardziej kameralny i w mojej opinii bez porównania piękniejszy. Kanały, wiatraki i zabytki. Gdzieś czytałem, że około 30% populacji Brugii mieszka w zabytkowej części miasta. Jednak kiedy kilka miesięcy temu przeczytałem, że miasto pozazdrościło innym maratonu i postanowiło zorganizować własny - pomyślałem, że to wyjątkowo słaby pomysł. Przede wszystkim dlatego, że to nieduże miasto o wąskich uliczkach pokrytych brukiem i jeszcze węższych mostkach nad kanałami. Też pokrytych brukiem.
Kiedy stawało się jasne, że nie pojadę do Kolonii, zacząłem rozglądać się za alternatywą. Niby plan B był ustalony od początku, ale nie byłem nim zachwycony. I jakoś tak chcąc nie chcąc wylądowałem znów na stronie maratonu w Brugii. Z ciekawości rzuciłem okiem na plan trasy - i doznałem olśnienia. Great Bruges Marathon w Brugii ma tylko start i metę. Tak naprawdę jest to maraton z Brugii nad morze i z powrotem. Genialne!
Opłaciłem bieg, wziąłem w pracy wolny piątek, żeby pojechać na ekspo bo co prawda to o połowę bliżej niż do Kolonii, ale wciąż ponad stówka do przejechania w każdą stronę. W sobotę przed maratonem planowałem robić NIC, a odbieranie pakietu w dniu startu to jednak dla mnie zbyt ekstremalne przeżycie (w przypadku maratonu). Organizatorzy najwyraźniej nie wzięli moich planów pod uwagę. Dobrze, że przy okazji sprawdzania adresu expo, sprawdziłem też godziny otwarcia. Spośród dotychczasowych moich maratonów ten miał najmniejsze i najkrócej działające expo. Zaczynało się nie w piątek, a w sobotę i to o 16tej (do 19tej), a w niedzielę o 7-mej czyli dwie godziny przed startem.
Belgijskie atrakcje turystyczne mają na ogół nie najgorsze zaplecze parkingowe. W Brugii, w pobliżu rynku w normalny dzień miejsce na jednym z podziemnych parkingów zazwyczaj się znajdzie. Trudniej za to jest do niego dojechać bo większość ulic jest wyłączona z ruchu, a po tych które nie są i tak snują się środkiem turyści i cykliści. Nie miałem jednak wątpliwośći, że to nie będzie normalny dzień. Dlatego już w sobotę postanowiłem ogarnąć parkingi P&R na obrzeżach miasta. Myślę, że w przyszłości odwiedzając Brugię samochodem będę korzystał już tylko z tej formy parkowania. Jak wspomniałem to kompaktowe miasto. Z parkingu na którym zostawiliśmy samochód do rynku musieliśmy przejść 1200m. Poznaliśmy w ten sposób nową dla nas część miasta, całkiem przyjemną z resztą. Komfort parkowania bez porównania większy niż w centrum i do tego za darmo. Ceny parkingów miejskich w Brugii nie są jakieś koszmarnie wysokie, ale darmo to darmo. Trudno konkurować z taką ofertą
Krótkie godziny działania expo powodowały, że do wejścia ustawiła się kolejka. Na szczęście samo wydawanie pakietów odbywało się bardzo sprawnie, więc dość długa kolejka przesuwała się szybko.
Używam słowa "expo" bo tak zwykłem nazywac to miejsce gdzie odbiera się pakiety i gdzie wystawiają swoje stoiska różne firmy w ten czy inny sposób związane z bieganie. Na tym expo było jedno stanowisko ze skarpetami kompresyjnymi i jedna ciężarówka reklamująca lokalny ser. I tyle.
Niedziela.
Start maratonu zaplanowany był na dziewiątą. Chciałem być w Brugii o ósmej, żeby zdążyć dojść, ogarnąć się, zaliczyć kibelek itp. Na dojazd potrzebuję nieco ponad godzinę. w niedzielę rano raczej na drogach nie dzieje się nic, ale dobrze jest mieć margines, więc obwieściłem rodzinie, że startujemy o 6.20. Generalnie moja załoga lubi towarzyszyć mi w maratonach, ale wychodzić z domu o godzinach, o których istnieniu wiedzą tylko z opowieści - już mniej. Wszystko jednak poszło super sprawnie.
Wstałem ok. 5:40, szybko zrobiłem śniadanie (bagietka z dżemem), obudziłem rodzinę, ubrałem się w biegowe ciuchy, które czekały na podłodze w salonie w formie "płaskiego" biegacza. Nie założyłem tylko koszulki bo miałem już do niej przypięty numer i uznałem, że będzie mnie irytował w samochodzie.
Buty miałem na nogach wcześniej trzy czy cztery razy. Żeby zminimalizować ewentualne oobrażenia, kupiłem buty dokładnie tego samego modelu (Energy Boost) i rozmiaru co moje dotychczasowe. Przełożyłem nawet wkładki ze starych do nowych. I muszę powiedzieć, że zadziałało. Jak się później okazało, dorobiłem się jednego małego odcisku, czego pewnie nie uniknąłbym nawet biegnąc w dobrze rozbieganych butach.
Droga z Brukseli do Brugii upłynęła bez żadnych niespodzianek. Miejsce parkingowe udało się w takim miejscu, że w porównaniu z sobotą mieliśmy do przejścia 100 albo 150 metrów mniej. Bliżej już się chyba nie dało. Pogoda była rześka. Wg. prognozy miało być maksymalnie 23 stopnie, ale póki co było z 10 mniej i miałem nadzieję, że tak zostanie jak najdłużej. W czasie sobotniego rekonesansu popełniliśmy dwa błędy - nie sprawdziliśmy gdzie są kibelki i miejsce nadawania własnych napojów, a zamierzałem to zrobić. Co do napojów - miejsce znaleźliśmy, ale musieliśmy trochę popytać bo opis na stronie organizatora nijak miał się do rzeczywistości (mam wrażenie, że był skopiowany wprost z opisu innego biegu). A co do toalet - zakładałem, że będą gdzieś koło strefy startowej, ale jak się okazało było to koło o dość dużym promieniu. Miasta w średniowieczu budowano wg. pewnej spójnej myśli urbanistycznej, która prawdopodobnie uwzględniała potrzebę gromadzenia się dużej ilości gawiedzi, ale bez takich luksusów jak Toi-Toi'e. Miasto ma przecież sieć kanałów...
Organizator zadbał o dobre oznakowanie drogi do miejsca gdzie ustawiono toalety. Dzięki temu, że było ono oddalone o jakieś 150m od strefy startowej, nie było specjalnych kolejek. Wnioskuję zatem, że gros przedstartowych uczęszczaczy kibelków to nawszelkowypadkowcy, którzy w tej sytuacji uznali, że nie warto... Konsekwencja była taka, że już na pierwszym km'ie widziałem gentelmanów znaczących teren po murem.
Strefa startowa była podzielona na sektory, wg. oczekiwanego czasu na mecie. Nikt jednak nikogo nie kontrolował. W ogóle w porównaniu z jakąkolwiek imprezą masową w Brukseli, nie było tu widać zbyt wielu służb ani mundurowych, ani organizacyjnych. Nie mówię, że było ich za mało - w żaden sposób tego nie odczułem. Powiedziałbym raczej, że obsługi było dokładnie tyle ile potrzeba - ani jednej osoby mniej, ani więcej.
Tłum w strefie startowej zachowywał się bardzo karnie i mimo ścisku nie było większego problemu żeby przemieścic się w dowolne miejsce. Ja ustawiłem się w strefie na 3:30 i to na jej końcu. Kolejna szybsza była na 3:15 - uznałem, że tam bym przeszkadzał. Zamierzałem (jak zwykle bez sukcesu) pobiec NS, więc tempo biegnących równo na 3:30 powinno być podobne jak moje na pierwszych kilometrach.
Na nogach miałem nowe buty, ale na klatce piersiowej stary pasek pulsometru, który miał pewną szczególną cechę - zaraz po włączeniu pomiaru dawał przerażająco wysokie odczyty. Czasami nawet 200+. Wskazania normowały się po minucie czy dwóch. Tak też było tym razem. Moje najwyższe tętno zarejestrowane w czasie maratonu przypada na moment startu

Tuż przed wejściem do strefy, pożegnałem się z żoną i dzieciakami. Powiedzieli, że będą stali tuż za startem, a potem na mecie. Niestety taki układ trasy bardzo utrudnia kibicom pojawianie się w wielu miejscach trasy, co moja załogo zazwyczaj stara się robić. Tym razem mieli trzy godziny z okładem na zwiedzanie muzeów

Co na szczęście bardzo lubią.
Trasa na pierwszych kilometrach skutecznie hamuje ewentualne zapędy do kozakowania. Wąskie brukowane uliczki nie dają zbyt dużo przestrzeni do wyprzedzania, ale też jak już wspomniałem rozsądne ustawienie się ludzi w strefach startowych nie powoduje takiej konieczności. Na kilometry 1-3 zaplanowałem tempo 4:55min/km. Pierwszy wyszedł dokładnie tak jak w planie, drugi ciut wolniej - po 4:57, za to w trzecim już mnie trochę poniosło - 4:44, cały ten odcinek wyszedł tym samym średnio po 4:52 czyli niewiele wolniej niż planowałem kolejny. A miało to być 11km po 4:50min/km.
W tym momencie byłem już w zasadzie za miastem, a przynajmniej poza jego zabytkowym centrum, mijałem właśnie miejską bramę z XIIIw. Tak naprawdę to tyle biegliśmy przez miasto tylko dlatego, że trasa wiodła początkowo w przeciwnym kierunku. Takie to kompaktowe miasto. Dalej przez dużą częśc trasy widok nie miał być zbytnio urozmaicony - po jednej stronie drogi woda, po drugiej sielskie obrazki - wiatraki, pastwiska, pola. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a wzdłuż drogi najczęściej nie było nic wyższego od krowy co by rzucało jakikolwiek cień. W głębi ducha cieszyłem się jednak, że przyszło mi biec w słońcu, a nie w sztormie. Wodopoje co 2.5km (od piątego) to naprawdę wypas jakich mało, a mocny wiatr w takim otwartym terenie dałby się wszystkim mocno we znaki.
Biegło się bardzo spokojnie i właściwie nic się nie działo - można było pograć w tetrisa na zegarku - jak to przez pierwsze 30km maratonu

no powiedzmy przez 25 w moim przypadku. Tam w prawdzie jeszcze nie czuje dużego zmęczenia, ale to nieduże jest wystarczające, żeby wywołać pierwsze refleksje
Planowe tempo wydawało się na tyle łatwe, że chodziły mi po głowie różne głupoty, ale na szczęście wiem już że to taka maratońska fata morgana. Tym bardziej, że ta łatwość naprawdę była wyłącznie pozorna - tętno było dokładnie takie jak miało być wg. MARCO.
Na pierwszym wodopoju przez pomyłkę chwyciłem kubek z izo, zamiast z wodą. Pociągnąłem łyka, ale stwierdziłem, że to zły pomysł i wyrzuciłem kubek. Zanim jednak się ogarnąłem przebiegłem już przez punkt i nie wziąłem wody. Na tym etapie to na szczęście bez znaczenia, zwłaszcza, że kolejny punkt za kolejne 2.5km, ale ta lekcja nauczyła mnie rozróżniać kubki i uważać na kolejnych punktach.
Drugi segment zamknąłem ze średnim tempem 4:48 - zamiast planowanego 4:50. Endorfiny podpowiadały mi, że w sumie mam ponad 30 sekund zapasu w stosunku do planu, ale rozsądek odpowiadał, że to żaden zapas tylko normalny dług i to na lichwiarskim procencie. I że będę płakał i płacił kiedy zacznie się prawdziwy maraton.
Kolejny fragment w rozpisce MARCO to 14km po 4:47, a w mojej prywatnej - pora na pierwszy żel. Tym razem zamiast glutów, wybrałem galaretki Aptonia z Deca. Nie mają one za dużo kalorii, ale już wiem, że to nie o kalorie chodzi w maratonie tylko o cukier. Tylko na 25-tym km planowałem wziąść Power Gel z kofeiną. Miałem też na wszelki wypadek dwie suszone figi.
Gdzieś koło 17-tego kilometra doszedłem zająca z balonami na 3:30, a za nim batalion ludzi. To był jedyny moment na całej trasie gdzie miałem problem z wyprzedzaniem. Zdecydowałem się obiec ich po trawie. Kosztowało mnie to trochę sił bo z jednej strony trawa miękka i tłumi krok, a z drugiej starałem się przyspieszyć, żeby skrócić czas trwania tego manewru. Tętno przez chwilę skoczyło do 174, ale po powrocie na asfalt wróciło do normy. Teraz miałem nowe zmartwienie - będzie pociąg czy nie?
Kolejne dwie galaretki zaplanowałem na 20km, więc już na 19-tym zacząłem je wydłubywac z kieszeni i odpakowywać. Co nie jest łatwe. Wciąż biegliśmy wzdłuż wody, ale nie bezpośrednio przy niej. Krajobraz przekształcił się w industrialno-portowy. Kontenery, suwnice, parkingi dla tirów. Z przeciwka nadjeżdżały policyjne motocykle, a za nimi rowery prowadzące pierwszego zawodnika. Nie był wcale zmęczony uśmiechał się i odpowiadał zagadującym do niego biegaczom z mojej części stawki. Kolejni biegnący za nim też wyglądali w miarę świeżo, ale byli dużo bardziej skupieni od lidera. Moją uwagę zwrócił pewnien pan, koło sześćdziesiątki. Biegł w pierwszej dziesiątce, może piętnastce. Później spuchł i wyprzedziłem go i zastanawiałem się jak to możliwe - musiał mieć jakąś poważną awarię może pobyt w krzakach bo w tym momencie miał nade mną przewagę ponad 5km - a takiej nie da się stracić biegnąc, nawet dość wolno.
Kiedy zbliżałem się do półmetka, zaczęła dobiegać muzyka i jakieś radosne komunikaty z megafonów. W języku z którego nic nie rozumiem. Z resztą belgiscy Flamandowie posługują się taką ilością lokalnych żargonów, że sami się nie rozumieją

Wreszcie zobaczyłem tory. Przed nimi długie rzędy stołów z bananami, czekoladą, suszonymi owocami i napojami. Pomyślałem że ta muzyka i poczęstunek mają za zadanie rozładować ewentualne napięcie wśród biegaczy, którzy muszą przepuścić pociąg. Wątpie, żeby to zadziałało na mnie. Na szczęście nie musiałem sprawdzać

Zwróciłem jeszcze uwagę na to, że rzeczywiście po obu stronach torów były maty pomiarowe - w razie gdyby trzeba było komuś skorygowac czas.
Zaraz za torami zakręt w lewo i krajobraz nagle zaczął przypominać miasto - szerokie ulice, tramwaje, bloki. To Zeebrugge - największy w Belgii port rybacki i największy w Europie targ rybny. Tyle o tym miejscu wiedziałem, ale zobaczyłem zupełnie coś innego. Zobaczyłem miasto, choć spodziewałem się wioski. Zobaczyłem piaszczystą plażę i ciągnące się po horyzont otwarte morze - a w moich projekcjach był tu pachnący śledziem port z bujającymi się kutrami.
Odcinek prowadzący wzdłuż plaży był bardzo nastrojowy, ale dobrze, że miał tylko kilometr bo czułem i słyszałem jak gładka, ozdobna płyta chodnikowa a'la terakota, pokryta niewidoczną warstwą piasku pobiera 10-cio procentowy podatek od energii włożonej w każdy krok.
Od tego momentu zaczynała się droga powrotna do Brugii. Obiegliśmy do okoła Zeebrugge. Wodopój na 25-tym kilometrze był pierwszym na którym miała czekać na mnie moja własna butelka z wodą. Potem miały być jeszcze dwie - na 30-tym i 35-tym. Można było nadać swój napój na każdą piątkę, ale uznałem ża w pierwszej połowie to bez sensu, podobnie jak na 40-tym. W zasadzie to najbardziej zależało mi właśnie na tej butelce na 25-tym, żeby dobrze popić kofeinowego gluta. Okazało się, że oklejenie butelki żółtym i pomarańczowym papierem to niezbyt orginalny pomysł. Wypatrzyłem ją wprawdzie, ale nie od razu i kosztowało mnie to nieco wybicia się z tempa.
Na trzydziestym w ogóle nie znalazłem swojej butelki. Zatrzymałem się nawet na kilka sekund, ale nie mogąc ogarnąć tematu ruszyłem dalej, nieco zły na siebie. Słońce było już naprawdę wysoko. Dlatego oprócz picia, dużo wody wylewałem na siebie. Mokra koszulka skutkuje u mnie zawsze tym samym - krwawiącymi sutkami. Biorąc pod uwagę stopień upierdliwości tego zjawiska - można by się spodziewać, że czegoś już się nauczyłem i naklejam plastry, smaruję wrażliwe miejsca wazeliną. Nie. Nic z tego. Obnoszę się ze swoimi stygmatami jak Linda w "Jańciu Wodniku". Tym razem było chyba gorzej niż kiedykolwiek. Nawet numer startowy lepił się od krwi, a biała koszulka wyglądała jak fartuch rzeźnika.
Maraton
Jest takie powiedzenie, że maraton zaczyna się po 32 km. Niektórzy przypisują je Salazarowi, ale szczerze wątpię, żeby posługiwał się kilometrami w swoich złotych myślach. Tak czy owak, ktokolwiek pierwszy to zauważył, miał rację. Za wodopojem, który był mniej więcej w połowie 33-ciego kilometra stało się coś. Poczułem jak opuszczają mnie siły i ochota do biegania. Trasa w tym miejscu przebiegała pod jakimś wiaduktem - krótki zbieg pod wiadukt i równie krotki podbieg za. Gdyby to było gdzieś na początku trasy to nawet nie poczuł bym tej pochyłości, ale ponieważ było gdzie było bardzo dokładnie pamiętam to miejsce jako ten punkt gdzie nogi zaczęły się buntować. Właściwie nie tyle nogi co cały organizm. To nie były mięśnie ani płuca. Poprostu zaczęła mnie ogarniać niemoc. Inna niż kiedykolwiek. Tętno dramatycznie i skokowo spadło (z 172 do 144), mimo że jeszcze ciągle trzymałem założone tempo. Poddałem się (prawie) na kolejnym wodopoju. To był 35-ty kilometr. Znowu wytraciłem tempo w poszukiwaniu swojej butelki z wodą. Nie umiałem już tego tempa odzyskać. W założeniu odcinek miał wyjść po 4:43, ale ja wybrałem sobie nowy cel - nie zejść poniżej 4:55. Takie było tempo średnie mojej życiówki. Ponieważ poprzednie odcinki pobiegłem szybciej to wiedziałem, że utrzymując to tempo będę miał nową. Nie wiedziałem jaką bo liczenie nie wchodziło w grę - wiedziałem, że jakąś.
Czułem się naprawdę źle. Wmusiłem w siebie galaretki. Zbliżaliśmy się do miasta, więc rosła liczba kibiców i intensywność dopingu. Nie działało to na mnie. Tutaj łaczyły się trasy pół- i całego maratonu. Co jakiś czas wyprzedzał mnie jakiś biegacz z połówki (mieli inny kolor numerów startowych). W porównaniu ze mną wyglądali świeżo. Kiszona kapusta bardziej przypomina świeżą niż ja przypominałem biegacza. Na twarzy miałem grymas, nogi po swojemu rozrzucałem na boki. Na ostatnim kilometrze, już w mieście usłyszałem jak ktoś z publiki ryknął smiechem. Biegłem chwilowo samotnie, więc w zasadzie byłem pewien, że chodziło o moją pożałowania godną formę.
Ostatecznie ten odcinek kończący się kilometr przed metą zamknąłem ze średnią 4:52, a ostatni kilometr z hakiem po 5:01. Widok czerwonego dywanu i machających z tłumu bliskich trochę mnie wyprostował i nawet udało się nogi podnosić do góry.
Ta euforia nie trwała długo. Długo za to dochodziłem do siebie. Łaziłem w kółko, schylałem, prostowałen. Kręciło mi się w głowie.
Aż znalazłem piwo. Wszystkie problemy minęły jak ręką odjął. Piwo działa cuda.
Ostatecznie ukończyłem bieg z czasem 03:23:55 - poprawiając życiówkę o 3 minuty i 15 sekund. Średnie tempo to 4:50.
Jak zwykle nie udał się NS, ale udało się na każdym punkcie pomiaru czas mieć lepszą pozycję w stawce, więc inni mieli jeszcze gorsze strategie lub realizacje strategii:
- KM Poz. Czas
- 10km 476/2166 00:48:18
- 21.095km 431/2163 01:41:36
- 30km 365/2123 02:23:51
- Meta 273/2123 03:23:55
Ogólnie przebieg maratonu w stosunku do założeń był zdecydowanie typowy dla mnie. Chociaż muszę odnotować, że zjazd nastąpił nieco później niż zwykle i to mimo że zacząłem bardziej na wariata niż w poprzednich maratonach.
Przechwytywanie.PNG
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.