Dwa długie weekendyTen wpis jest przeterminowany o prawie miesiąc. Przeleżał tyle czasu w moich "draftach" czekając na zdjęcia i ostatnie akapity, że właściwie to już powinien trafić do kosza.
Wpisy na moim blogu powstają najłatwiej, kiedy niewiele się dzieje. Wtorek, beesik, czwartek akcencik, niedziela long - trach i jest podsumowanie tygodnia. Kiedy się nie odzywam to znaczy, że albo w ogóle nie biegam albo, że wprost przeciwnie - dzieje się coś ciekawego, ale ja nie wiem od czego zacząć i jak ogarnąć wpis, żeby zawierał wszystko czym chcę się podzielić, ale nie zamienił się w kontynuację "Wojny i Pokoju". Tym razem to właśnie ten ostatni przypadek - trochę się działo.
Dwa kolejne weekendy na przełomie maja i czerwca były w Belgii długie, ale zgodnie ze starym powiedzeniem biegaczy - my się tu nie opieprzamy - my się regenerujemy. Jakby tego szcęścia było mało to kumulację wolnych dni uzupełnia piękna pogoda. Konkretnie upalna pogoda, ale w końcu jest prawie lato, nie? Nie wszyscy są szczęśliwi - wyobrażacie sobie czterodniowy weekend, piekne słońce, niebieskie niebo, a Wy nie możecie otworzyć browarka ani ugrillować kiełbasy bo macie post? Ja nie grillowałem i nie piłem w pierwszy z długich weekendów - ale przecież mogłem! To znaczy gdybym był normalny, ale ja tego, no... biegam.
Zacząłem ów weekend w czwartek, rajdem rowerowym, a skończyłem w niedzielę biegiem na 20km. "20km de Bruxelles" to chyba najpopularniejsza w Belgii impreza biegowa. Biegłem ją po raz trzeci. Z zamiarem bicia życiówki, ale ta nie była wyśróbowana, więc się nie spinałem. Za to 125K na rowerze przeżywałem jak młody rolnik zastrzyk.
Wiem, że to nie forum dla cyklistów, ale z powodu udziału w jednym rajdzie nie będę zakładał bloga kolarskiego. Z drugiej strony to doświadczenie na tyle nowe i ciekawe, że postanowiłem się nim podzielić. Tym bardziej że w trakcie miałem sporo okazji do przemyśleń o różnicach i podobieństwach między imprezami biegowymi a rowerowymi. Pierwsze podobieństwo to okoliczności zapisów, które na pewno Wam też wydadzą się znajome. Kiedy przyszedł do mnie kolega i zapytał czy nie byłbym zainteresowany, do startu było jeszcze wiele miesięcy czyli masa czasu na przygotowanie. No to się przecież przygotuję nie?
1000km Kom op tegen KankerW tym miejscu należy się kilka słów o formule tego wydarzenia. "1000km Kom op tegen Kanker" to impreza czterodniowa - od czwartku do niedzieli. Każdego dnia do przejechania jest 250km. 125km rano i 125km po południu. Zapisy na imprezę są wyłącznie zespołowe. Zespół to grupa ludzi, która w sumie ma przejechać 8 segmentów po 125km. To oznacza, że w zespole może być maksymalnie 8 osób, ale jeżeli ktoś czuje się na siłach i dysponuje środkami to może zgłosić się jako zespół jednoosobowy i śmignąć całego tauzenka. Znam jednego takiego.
Nie bez powodu wspomniałem o środkach. Wpisowe dla jednego zespołu to 5000€... Tak, trzy zera. Całość środków trafia na konto fundacji zajmującej się walką z rakiem. Jeden z moich kolegów z pracy - Kris, jest mocno zaangażowany w działalność tej fundacji, a jednocześnie jest fanatykiem kolarstwa (jak połowa Belgów). Kris przez cały rok podejmuje różne inicjatywy, żeby uzbierać kasę na start kilku zespołów. Na szczęście nasz pracodawca dość hojnie, wspiera takie akcje i zazwyczaj uzupełnia jak trochę brakuje. W związku z tym nie musiałem na wpisowe wyłożyć nic. Musiałem trochę pomóc przy sprzedaży gofrów. I sam też musiałem kilka pudełek gofrów nabyć, ale to akurat nie problem. W domu długo się nie uchowały

Rajd nie ma elementu wyścigu. Czas przybycia na metę jest z grubsza znany. Zapisując się należy wybrać średnią prędkość peletonu, w którym zamierza się jechać. Do wyboru jest 24, 27 i 30km/h. Ja oczywiście wybrałem najwolniejszy peleton i najbardziej płaski z segmentów. W przeciwieństwie do zawodów biegowych, gdzie co do zasady najszybsi startują pierwsi - tu każdy peleton ma osobną godzinę startu od najwolniejszego do najszybszego, żeby na metę wjeżdżać mniej więcej w tym samym czasie co gwarantuje wszystkim równie gorące przyjęcie.
W ostatnich tygodniach próbowałem się chociaż trochę przygotować kondycyjnie. Zaliczyłem kilka dłuższych wypadów. Maksymalnie coś koło 60km. Kris co się zna, mówi że tyle wystarczy. Musi wystarczyć - takie treningi zajmują masę czasu. Nie wiem czy wpłynęło to w jakiś znaczący sposób na moją formę, ale na pewność siebie zdecydowanie tak. Niestety nie w oczekiwany sposób - wręcz przeciwnie. Rozpędzenie się na rowere do 40km/h - no problem. Utrzymanie średniej prędkości 24km/h na kilkunastu kilometrach, nie mówiąc o stu dwudziestu - no can do.
Rowerowi też się należało nieco uwagi. Wymieniłem okładziny hamulców, linki i napęd... prawie. Stara indiańska prawda serwisowo-cyklistyczna mówi, że jeżeli dopuściło się do znacznego zużycia elementów napędu to należy wymienić je wszystkie jednocześnie. Nowy łańcuch szybko się zużyje na zjechanej kasecie i vice-Wersal. Nabyłem drogą kupna łańcuch, wolne koło i kółka od napinacza. Niestety jedno z tych ostatnich kupiłem w złym rozmiarze. Zgodnie z prawem Murphie'go to właśnie to kółko, które nie pasowało miało być zamiennikiem najbardziej zużytego elementu całego tego systemu. Nic to. Po złożeniu łańcuch przeskakuje na jednym kółku i wydaje śmieszny terkot. Przez chwilę przemknęła mi przez głowę wizja stu dwudziestu ninja-cyklistów na magnezowych cudach techniki mknących w skupieniu i ciszy, mąconej przez terkot, klekot i poskrzypywanie mojego, ciut młodszego ode mnie roweru. Hehe. Dalszy tuning i uszosowianie mojego wiekowego touringa polegał na demontażu błotników, bagażnika.

Prawie jak szosówka.Pracodawca oprócz wsparcia w kwestii pakietów, ubrał nas odpowiednio. Dostałem pierwsze w swoim życiu rowerowe majtaski z pampersem i koszulkę w firmowych barwach. Jeżeli słyszeliście o takiej dyscyplinie jak kolarstwo przełajowe to wyglądałem prawie jak jeden z braci van der Poel. Kris radził, żebym chociaż raz się w tym stroju przejechał na treningu i uprał go przed rajdem. Jakaś wzmianka o praniu przed pierwszym użyciem była nawet na opakowaniu (Bioracer), ale olałem to. Głównie dlatego, że jakoś głupio mi było w tym wyjechać na ulicę. Przecież od razu byłoby widać, że ja tylko się przebrałem za kolarza. A czasy przecież takie, że nie można ufać przebierańcom. Dobrze, że chociaż przymierzyłem. Spodenki w zwyczajowym rozmiarze L, okazały się dużym nieporozumieniem. Na dupę wchodziły bez problemu, trochę uciskały udo, ale tak chyba ma być. Zabawne (nie dla mnie) rzeczy działy się, kiedy próbowałem naciągnąć te śmieszne ramiączka/szelki. Oczy wychodziły mi z orbit, a jednocześnie wysokość głosu podnosiła się o dwie oktawy. Po wymianie na XL - o jedną. Koniec końców, wziąłem XXL, wciąż nie było super komfortowo, ale uznałem że wystarczy.
Jako uczestnik najwolniejszego peletonu musiałem stawić się na starcie na rynku Mechelen najpóźniej o 6:30. Ode mnie z domu to jakieś 30 minut samochodem. Do tego musiałem doliczyć szukanie jakiegoś miejsca parkingowego i dostanie się z niego na rynek. Normalnie parkowanie w Mechelen nie jest jakimś wyzwaniem - to nie Nowy Jork, jednak z tego samego powodu miałem pewne wątpliwości co do możliwości parkingów tego miasta do zaabsorbowania 800 kolarzy. Budzik nastawiłem na 4:50. Zjadłem owsiankę, wypiłem kawę, nalałem wodę do bidonu. Wciągnąłem na siebie wdzianko. Do tylnej kieszonki w koszulce wrzuciłem tubkę skondensowanego, słodzonego mleka. Drugą taką samą i butelkę izotoniku wrzuciłem do małego plecaczka Kalenji. Właściwie mogłem to wszystko zmieścić w kieszonkach koszulki, ale bałem się że będzie mi niewygodnie. Często widuę kolarzy z wypchanymi na maksa koszulkami, więc pewnie to nie jest, aż takie straszne, ale wolałem eksperymenty odłożyć na inną okazję.
Wrzuciłem rower do bagażnika i ruszyłem w kierunku Mechelen. Jakieś 5 minut od domu zorientowałem się, że bidon z wodą został w domu na blacie w kuchni. Zestresowałem się trochę bardziej niż już byłem. Bez picia będzie masakra. Butelka z izotonikiem jest zbyt smukła, żeby utrzymać się w uchwycie na bidon - kiedyś próbowałem i zbierałem ją z asfaltu na każdym wertepie. Postanowiłem jednak nie zawracać. Dojechałem szybko i bez problemów na parking, który wg informacji na stronie miasta miał 150 darmowych miejsc i znajdował się około 1km od rynku. Jeżeli tam jest 150 miejsc to 120 z nich musi znajdować się w ukrytym wymiarze, którego moje zmysły nie odbierają. Na szczęście wolnych miejsc było dokładnie tyle ile potrzebowałem - jedno. Takie co to nie jest właściwie przeznaczone do parkowania dopóki nie ma już innego wyboru. Wyciągnąłem rower, założyłem przednie koło, które musiałem zdjąć, żeby rower zmieścić do bagażnika i pojechałem. Nie musiałem patrzeć na mapę, ani znać miasta. Gdzie nie spojrzeć, pojedyńczo lub grupkami, ciągneli rowerzyści. Wszyscy zdawali się zmierzać w jednym kierunku, więc bez wahania ruszyłem za pierwszym z brzegu. O ile informacja o ilości miejsc parkingowych nie wytrzymywała "reality check" o tyle ta o odległości była zupełnie prawdziwa. Na rynek dojechałem w mniej niż trzy minuty.
Nieco się denerwowałem bo nikt ode mnie z pracy nie jechał w tej najwcześniejszej grupie, a ja po niderlandzku umiem powiedzieć "dzień dobry" (jak dzieci nie słyszą) i "dziesięć krów" (a to już inna historia). Zasadniczo każdy Flamand jakiego kiedykolwiek spotkałem mówił doskonałym angielskim (francuskim też, ale to nie jest najlepszy sposób nawiązania porozumienia, właściwie to najgorszy), więc wiedziałem, że nie powinno być problemu, ale i tak trochę stresu było. Zupełnie niepotrzebnie. Organizacja była na najwyższym możliwym poziomie. Odbiór pakietów odbywał się w namiocie, w którym stoiska były podzielone na przedziały numerów, dzięki czemu nie było kolejek ani zamieszania. Pakiet startowy oprócz przywieszki z numerem do roweru zawierał tubkę kremu z filtrem UV i... bidon. Dokładnie to czego potrzebowałem. Bidony można było napełnić z wielkich zbiorników z izotonikiem lub wodą. Wybrałem izo. A to z tego samego powodu dla którego starożytne ludy wybierały piwo i wino - wodzie lepiej nie ufać. W innym namiocie stały termosy z kawą i gorącą wodą. Szybka kawka i nie tak szybkie siku - jak to się robi w tych śmiesznych portkach na szeleczkach? Teraz już wiem, ale miałem trochę zagwozdkę.

Wreszcie przyszedł czas by ustawić się w strefie startowej. Spokojnie bez ścisku przepychania. Naprawdę klasa. Wysłuchaliśmy jakiejś mowy, kawałka muzyki klasycznej zagranej na żywo. Ja w tym czasie uważnie rozglądałem się dokoła. Nie byłem jedynym w butach bez klipsów, mój rower nie był jedyny ze stalową ramą, chociaż dwa pozostałe, które wypatrzyłem to takie szosowe klasyki Bianchi i coś w tym stylu. Przyjrzałem się sylwetkom kolarzy - no niemożliwe, żeby wszyscy oni byli w lepszej formie ode mnie. To mnie trochę uspokoiło. Ruszyliśmy. Tempo nie robiło żadnego wrażenia. Gorzej z brukowanymi uliczkami starego miasta, ale te się szybko skończyły i wyjechaliśmy na szosę. Spokojna piknikowa atmosfera. Nikt, nikogo nie wyprzedza, wszyscy jadą w uporządkowanym szyku. Najczęściej parami lub grupkami prowadząc pogaduszki. Jednak kiedy trzyma się stałe tempo, nie trzeba się zastanawiać nad sytuacjami drogowymi, skrzyżowaniami i innymi okolicznościami to ta średnia prędkość 24km/h nie niesie ze sobą absolutnie żadnych wyzwań. Poza jednym - czasem jaki trzeba wytrwac w pozycji. Zaryzykuje nawet stwierdzenie, że dla kogoś w jako takiej formie fizycznej 27km/h jest łatwiejsze niż 24km/h. Właśnie ze względu na krótszy czas.

Na wyścigach czy rajdach rowerowych nie da się raczej zorganizować punktów żywieniowych i wodopojów na kształt tych które znamy z biegów. Zamist tego w połowie trasy, na 63-cim kilometrze jest punkt na którym trzeba zsiąść z roweru. Postój trwa 5-10 minut, wystarczająco długo, żeby zaliczyć kibelek, napełnić bidony z rozstawionych pojemników, napić się (przy pojemnikach z wodą i izo stały też kubeczki) i zjeść banana, pomarańczę, batona, gofra - załadować do kieszeni torebki z bakaliami (ja nie skorzystałem bo niektórych orzechów nie mogę i wolałem nie sprawdzać czy ich tam przypadkiem nie ma). W czasie przerwy zatrzymałem Garmina i zapisałem tą jazdę. Mogłem tylko zapauzować, ale nie ufałem swojemu zegarkowi - jak się później miało okazać zupełnie niesłusznie wytrzymał dłużej niż musiał.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Druga połowa była nieco mniej spokojna - niektórzy czuli już metę i trochę wyprzedzali, trochę rwali do przodu, ja z resztą też. W pierwszej częsci jechałem w miarę blisko czoła peletonu, tak że miałem kontakt wzrokowy z pilotującym nas samochodem. Z postoju ruszyłem na nieco dalszej pozycji i z jakiegoś powodu mnie to drażniło - racjonalnego wytłumaczenia brak. Gdzieś sporo za 90-tym kilometrem... pilot pomylił drogę

i cały peleton musiał wykonać w tył zwrot. Żadnego bałaganu. Ludzie zachowywali się tak jakby gubienie się peletonów było częścią ich rutyny treningowej. W ogóle rzucało się w oczy, że nawet jeżeli nie każdy wygląda na sportowca to jednak większość z nich swoje kilometry najeździła w różnych grupowych eventach. Widać to było między innymi po kulturze jazdy i zachowaniach takich jak pokazywanie dłonią jadącym za sobą, że jezdnia zwęży się z prawej lub lewej strony, że dziura lub inna przeszkoda. Na początku nie łapałem znaczenia niektórych gestów, a okrzyki po niderlandzku niewiele wyjaśniały, ale po mniej więcej 50km już byłem biegły w rowerowym języku migowym.
Przejazd prze port w Antwerpii dostarczył mi surrealistycznych doznań. Ile razy musieliście jadąc rowerem, zatrzymać się żeby przepuścić pełnomorski kontenerowiec? Antwerpia jest na tyle daleko od morza, że nie czuć w powietrzu morskiego zapachu, nie ma też za bardzo morskiej bryzy, więc przemykający gdzieś na tyłach zabudowań, wielki jak dworzec kolejowy kolos zdaje się zakłócać odbiór rzeczywistości. Surrealizm nie kończył się jednak w porcie. Flamandzkie wioski odkrywały przede mną nieznane oblicze tej części kraju. Nigdy wcześniej nie widziałem np. autmatu do sprzedaży ziemniaków.
I tak właściwie sielsko minął cały rajd - całość zakłócił tylko jeden incydent. Dosłownie u wjazdu do miasta, które dla mnie było metą (dla jadących 250km - półmetkiem). Po szybkim (lekko z górki) odcinku drogi był zakręt a za nim podjazd, na którym niektórzy nieco zwalniali. Nie widziałem samego zdarzenia, ale widziałe kilka leżących rowerów, grupę stojących nad nimi rowerzystów i jedną panią, na oko koło 60-tki leżącą na asfalcie. Z głowy ciurkiem po twarzy lała jej się krew, a ona sama potwornie krzyczała. Peleton zaraz się zatrzymał, podjechał ambulans. Staliśmy dobrych kilka minut aż ambulans z panią odjechał. Przykre zdarzenie tym bardziej, że brakowało już dosłownie 5km do mety. A ta była imponująca. Bornem to miasteczko raczej niż miasto, ale szpaler ludzi po obu stronach ulicy nie miał przerw. Powitanie było naprawdę godne zwyciezców TdF. A za metą feta - dla stragany, żarcie, lody i co tam tylko na jarmarku w takim miasteczku powinno być

Dla wszystkich uczestników punkt żywieniowy i napoje, a dla tych którzy ruszają na kolejny etap - obiad.
Odebrałem torbę, z przekąskami i dodatkową butelką izotonika którą zostawiłem w punkcie bagażowym na starcie (zupełnie niepotrzebnie, ale kto ze sobą nosi ten się nie prosi

) i zacząłem rozmyślać jak się dostać do samochodu

Z Bornem do Mechelen jest około 30km. Na szczęście spotkałem kolegę z pracy, który jechał w szybszym peletonie. On co prawda miał zorganizowany transport, ale idea dodatkowych trzech dyszek na rowerze całkiem mu się spodobała. Sprawdziliśmy drogę w Google Maps, ale jakoś nie mogliśmy ogarnąć kierunków więc zaczeliśmy pytać ludzi - na całe szczęście bo Google nie wie, o ścieżce rowerowej położonej wzdłuż torów kolejowych, która prowadzi prosto do Mechelen i praktycznie nie uczestniczy w ruchu drogowym.
Kolega doginał ostro (tak mi się zdawało), ale trzymałem się dzielnie. Po drodze dołączyła do nas (czy my do niej) jakaś dziewczyna, która też wracała z tej imprezy. Od tego momentu zaczęliśmy dociskać jeszcze mocniej. I na przykładzie tego kawałka widać jaką różnicę robi peleton i ile wysiłku kosztuje zwalnianie i przyspieszanie (nie jechaliśmy po ulicach, ale przecinaliśmy je co jakiś czas i musieliśmy zwalniać, żeby się rozglądać. Podczas rajdu średnia prędkość przekroczyła 24km/h - 24.3 i 24.5 odpowiednio do i po postoju, średnie tętno w pierwszej części 120, w drugiej 134. Tymczasem podczas powrotnych 30km, średnia 22.75, tętno 155 i spalonych kalorii tyle co na pierwszych 63km.
Byłem zmęczony, ale żadnych zakwasów, obtarć ani innych uszkodzeń. Wiedziałem, że cokolwiek nabiegam w niedzielę - nie będzie mi przysługiwało prawo wymawiania się rajdem. Spokojnie zdążę się zregenerować.
20km de BruxellesPrognozy pogody od dłuższego czasu celowały w temperaturę powyżej 30 stopni na ten dzień. Z jednej strony to oczywiście hardcore, ale z drugiej plan nie był super ambitny. Chciałem poprawić życiówkę na tej trasie. W zeszłym roku ledwie przekuśtykałem ten bieg z powodu kontuzji. Najlepszym wynikiem do tej pory był ten z 2015 - 1h36'33", co na 20km daje tempo 4:50. Kilka razy pobiegłem półmaraton w lepszym tempie - najszybciej po 4:35 czyli z całkowitym czasem lepszym niż czas na 20-tce. Ale wiadomo, że to nie tylko o dystans idzie. Profil większości brukselskich biegów jest wredny. Zrówno maraton, półmaraton jak i 20km mają te samą cechę - łatwiejsze kilometry na początek, podbiegi na deser. Mimo to wiedziałem, że nawet przy upale 20km dam radę pobiec poniżej 4:50. Na pytanie o ile poniżej zamierzałem znaleźć odpowiedź w trakcie.

W niedzielę rano na upał się nie zapowiadało. Nie było zimno, ale zaczynało mżyć. Deszcz też mnie nie rusza. Nawet lubię biegać w deszczu bo zapewnia chłodzenie i zapobiega odwodnieniu

Z domu do parku, w którym zlokalizowane są start i meta tego biegu mam niecałe 2km, więc najrozsądniejszym sposobem dotarcia tam jest spacer. Żebym nie musiał startować w mokrych ciuchach żona wyposażyła mnie w pelerynkę


Sprawdziłem ostatni raz prognozę. Google upierał się, że jednak będzie upał. Teraz mnie to trochę zmartwiło. Zarówno z deszczem jak i ze słońcem już się pogodziłem, ale osobno. Wizja parującego w gorącym powietrzu mokrego asfaltu wydawała się najgorszym możliwym rozwiązaniem.
Deszcz (mżawka) zaraz się skończył, a kiedy ustawiałem się w strefie startowej nie było już po nim śladu. Słońce było coraz wyżej i zaczynało dawać o sobie znać. To co napadało przez te kilkadziesiąt minut porannej mżawki wyparowało w oka mgnieniu i trudno było znaleźć jakąkolwiek poszlakę wskazującą na to, że w ogóle padało.
Ze względu na bardzo dużą ilość uczestników (nie wiem ile, ale grubo podand 30 tys. - miejsc na listach startowych jest 40 tys.) na dostanie się do swojej strefy trzeba poświęcić nieco czasu. Wejście dodatkowo spowalnia kontrola (niezbyt szczegółowa, ale jendak). Za to po znalezieniu się w strefie zdecydowanie sytuacja się poprawia. Ludzi nadal jest masa, ale miejsca starcza dla wszystkich z zachowaniem stosownej ilości przestrzeni dla każdego. Z glośników leciała standardowa dla tego biegu playlista, którą kończą Brabantka (hymn Belgii), Oda do Radości i wreszcie Bollero Ravell'a - niechybny znak, że zaraz wystrzeli starter.
Po krótkim przemówieniu premiera, pada startowy wystrzał. W tym roku oddała go księżna Astrid ogłuszając przy okazji Michel'a (naprawdę strzeliła mu w ucho tak że musiał iść z tym do lekarza). Księżna, podobnie jak w zeszłym roku Donald Tusk, po oddaniu strzału zeszła z podestu dla VIPów i pobiegła dystans z resztą biegaczy.
Mój plan był prosty bo cel nie był koszmarnie ambitny. Do poprawienia życiówki wystarczyło pobiec cokolwiek szybciej niż 4:50. Dystans podzieliłem sobie na cztery piątki i na każdą ustawiłem alerty tempa. Najwolniejsza granica dla wszystkich piątek taka sama - 4:50, a najszybsza progresywnie: 4:44, 4:40, 4:36, 4:30. Pierwsze trzy piątki bez historii - w okolicach wariantu optymistycznego - odpowiednio po: 4:45, 4:39, 4:35. Trzecia piątka to w ogóle jest fajna bo sporo z górki i można trochę odpocząć nie tracąc tempa. Trzeba jednak pamiętać, że cała trasa to pętla - całkowita różnica przewyższeń wynosi zero, więc jak jest z górki, a jeszcze nie było pod górkę - to ani chybi będzie.

Od piętnastego kilometra zacząłem też wyraźnie odczuwać, że upał daje mi się we znaki. Nie miałem z czego przyspieszyć - przeciwnie tempo zaczęło spadać. Szesnasty kilometr wszedł w 4:40, siedemnasty w 4:45... I wtedy zaczęła się górka. Słynny podbieg na Tervuren, który nie jest jakimś Mount Blanc i w ogóle prawdę mówiąc nie jest jakiś specjalnie hardcore'owy, ale jednak ciągnie się przez ponad kilometr. Łuk triumfalny pod którym znajduje się meta jest już wtedy w zasięgu wzroku i widać wyraźnie, że jest pod górę - to odciska piętno na morale biegaczy. Mieszkam w tej okolicy i mam ten podbieg oswojony, zwłaszcza, że jak wspomniałem w normalnych warunkach nie ma właściwie o czym mówić jednak na dwa kilometry przed końcem zawodów zmienia się znacząco optyka. To był mój najwolniejszy kilometr - ledwie po 5:07, jednak to tu przyszło też przełamanie. Myślę, że to dzięki ustawionym w tym miejscu zraszaczom. Po przebiegnięciu przez ścianę wody, ruszyłem - mister mokrego podkoszulka i dwa ostatnie kilometry poleciałem jak szalony.

Serio. Nie myślałem, że mam jeszcze tyle siły. Te dwa ostatnie kilometry pobiegłem w tempie w okolicach mojego T10. Kończąc w czasie 1h31'58". Czyli prawie 5 minut lepiej niż dwa lata temu. Jestem zadowolony. Teraz mogę już spokojnie myśleć o jesieni, ale o tym to już chyba w kolejnym wpisie



