Czas w sytuacji, gdy ma się rodzinę i pracę zawsze jest w deficycie, u mnie też, nie jestem żadnym wyjątkiem. Mam świadomość, że zajmuje mi na co dzień dużo czasu. Tygodniowo najczęściej 8-9 godzin, w szczycie powyżej 10. I jak to u większości bywa – coś za coś. Rzadko np. oglądam TV, coraz mniej czasu spędzam przed komputerem, nie uprawiam ogródka, bo trzeba coś wybrać. Łatwe to nie jest i nie zawsze idzie gładko.
Trening na siłowni z rozgrzewką i czasem na przebranie trwa do 1,5 godziny. W okolicy jest kilka dużych i ładnych kolorowych fitness klubów, ale ja wybrałam po prostu najbliższą, do której mam 200 metrów od drzwi mieszkania. Taka mała pakernia, ale jest niezbędny sprzęt.
W tygodniu nie biegam rano, nie wiem, może latem jakoś będę potrafiła się zebrać. Na razie to jest ponad moje siły. Na treningi wychodzę albo bezpośrednio po pracy (wtedy reszta popołudnia/wieczór wolne), albo późnym wieczorem, jak już ogarnę wszystko co najważniejsze (zwłaszcza lekcje młodszej córki). Zajmuje mi to zwykle 1 godzinę – 1,5 maks. Stadion lekkoatletyczny mam dokładnie po drodze z pracy do domu, to też ułatwia.
Mieszkam w terenie przyparkowym, bezpośrednio przy Promenadzie Niemena. Mam tam do dyspozycji dwa boiska, specjalnie usypane pagórki, plac ze sprzętem do ćwiczenia kalisteniki, amfiteatr z rewelacyjnymi schodami do podbiegów.
Do miejskiego Lasku Aniołowskiego i otaczających go łąk mam niecałe 1000 metrów. Więc jeśli potrzebuję zrobić kros – nie muszę jeździć daleko. To jest teren po poligonie wojskowym, fajnie ukształtowany (spore leje po bombach, rowy po okopach, wały ziemne), można zrobić trening ze średnim nachyleniem ok. 5-6%).
W weekendy czasami pozwalam sobie na dalsze wypady. Ale znowu – Jura jest „za płotem”, więc zdarza się, że jeśli chcę zrobić ok. 36 km wycieczki biegowej w terenie – nawet nie muszę nigdzie podjeżdżać samochodem. Innym razem – jeśli jedziemy kawałek za miasto – to jest to dojazd zajmujący 20 minut. I wówczas umawiamy się np. wcześnie rano. Bywa, że o 9 w niedzielę jestem już po treningu i wchodząc do domu budzę męża i córkę. Czasami jednak nie ma mnie pół dnia albo i lepiej - ale na to już nie mogę sobie zbyt często pozwolić.
Wiesz, nie mam już małych dzieci, którymi muszę się ciągle zajmować, które ciągle bałaganią (starsza córka od października studiuje i mieszka w akademiku, młodsza ma 12 lat). Gdyby były mniejsze – pewnie miałabym więcej dylematów).
Do tego jeszcze jestem na tyle asertywna, by po prostu wstać i wyjść z domu na trening, tak jak to zwykle robią faceci, nie pytając się o pozwolenie

Nie mieszkam sama, więc też nie uważam, że wszystkie obowiązki domowe leżą na mojej głowie. Może to czasami burzy męską wizję świata kobiety, no trudno…
